Kraj

Państwo pod wezwaniem. Kto w Polsce może rozliczać członków Opus Dei?

Paweł Szrot, poseł PiS i były minister w kancelariach Beaty Szydło i Andrzeja Dudy, zaimponował mi wczoraj pytaniem skierowanym na X do Opus Dei, czy to się godzi, żeby „supernumerariusz” wsadzał za kraty „numerariusza”, i czy „wewnętrzne przepisy” organizacji regulują taką sytuację.

Większość z nas nie zna się zbyt dobrze na katolickich bajkach z mchu i paproci. Nie wszyscy załapaliśmy się choćby na Kod Leonarda da Vinci, a dziwne belki na kościelnych pagonach to dla ogółu czarna magia, dlatego wyjaśnijmy: numerariusz to wyżej postawiony w hierarchii Opus Dei działacz, który żyje w celibacie – w tym wypadku Szrotowi chodziło o Marcina Romanowskiego, funkcjonariusza Suwerennej Polski, zatrzymanego w poniedziałek przez ABW w związku z nieprawidłowościami przy dysponowaniu środkami z Funduszu Sprawiedliwości. Supernumerariuszy jest więcej, nie muszą żyć w celibacie, a w pytaniu Szrota, jak szybko zdekodowali internauci, chodziło o Romana Giertycha.

Polityk PiS zażądał więc od Opus Dei ujawnienia wewnętrznego regulaminu, który – jak się okazuje – może być rodzajem zakulisowej umowy, od której zależą losy najważniejszych polityków w państwie. I jakkolwiek idiotyczne wydałoby się na pierwszy rzut oka to pytanie w ustach doświadczonego urzędnika państwowego, jest (wbrew intencjom) zaskakująco cennym wkładem w dyskusję o niejawnych powiązaniach polskich polityków i symptomem większego problemu: Opus Dei odgrywa jakąś – w każdym razie niejawną i choćby z tego powodu antydemokratyczną – rolę w państwie, a członków tej organizacji znajdziemy zarówno w sterowanym z tylnego siedzenia przez Romana Giertycha KO, jak i w partiach bardziej otwarcie kolaborujących z Kościołem.

Dwie odmienne sprawy

Czym w ogóle jest Opus Dei? Dziennikarze, publicyści, byli członkowie i specjaliści w temacie założonej blisko sto lat temu w Hiszpanii organizacji, która największy rozkwit osiągnęła za czasów faszystowskiej dyktatury Franco, nazywają ją m.in „Kościołem w Kościele”, „katolicką mafią” „ośmiornicą”, „szpiegami Watykanu”.

Jak mówi w rozmowie z Piotrem Głuchowskim ksiądz Stefan Moszoro-Dąbrowski, szef ekspozytury Dzieła Bożego na Polskę, Słowację, Czechy, Litwę, Łotwę, Estonię i Finlandię, po 1989 roku Opus Dei „wjechało do Polski na plecach” kontrowersyjnego papieża Jana Pawła II, który w 1982 roku mianował organizację pierwszą (i do dziś jedyną) prałaturą personalną – rodzajem diecezji „obejmującej nie terytorium, a poszczególnych ludzi świeckich na całym świecie”.

Co powie proboszcz, a co bańka? – jak Hołownia lawiruje w sprawie aborcji

Głuchowski w swoim tekście przybliża też sposób zwiększania wpływów organizacji oraz tłumaczy, jak to jest, że choć formalnie papieska gwardia nie ma prawie nic, to jednak ma bardzo dużo. Otóż jej członkowie „zawierają jedynie ustną umowę o posłuszeństwie (w obecności świadka – członka organizacji), po czym sami powołują fundacje i stowarzyszenia, które później należą do nich, nie do Opus Dei”.

Wróćmy na chwilę do korzeni Opus Dei i tego, jak dziś tłumaczy się z wywodzących się z niej ministrów zasiadających we frankistowskich rządach. Jak czytamy na stronie, założyciel – Josemaria Escriva – „zawsze odżegnywał się od ingerencji w politykę, nawet kiedy wydawało się to z pozoru właściwe i opłacalne. Po prostu, nie takie są cele Opus Dei”.

Urocze. Innymi słowy, organizacja rozkwitała za czasów dyktatury, jej członkowie żyli jak pączki w maśle i zasiadali w rządzie, ale cóż – nie było to jej celem! Franco znany był wszakże ze wspierania duchowych start-upów o różnym charakterze i nie wchodził w drogę stroniącym od polityki duchownym, pozwalając, żeby rozkwitało sto kwiatów. Jak czytamy dalej na stronie „[przynależność do Opus Dei i działalność obywatelska członków] muszą pozostać oddzielone. Członek Dzieła ma prawo (a w wielu przypadkach również obowiązek) wyrażania poglądów politycznych, społecznych, kulturalnych. Czyni to w sposób wolny i w pełni zgodny ze swoją chrześcijańską tożsamością”.

Każda koalicja ma swojego Gowina. Obecnie jest nim Hołownia

Tak więc Opus Dei nie posiada nic oficjalnie, ale zakłada fundacje i stowarzyszenia, które prowadzą jej członkowie, powiązani z organizacją tajną umową ustną o posłuszeństwie. Odżegnuje się od ingerencji w politykę, a jednocześnie z definicji jest diecezją obejmującą poszczególnych ludzi świeckich na całym świecie i zajmuje się, jak mówi Moszoro, „pracą motywacyjną”. I choć jej członkowie „mają prawo do wyrażania poglądów w sposób wolny i w pełni zgodny ze swoją chrześcijańską tożsamością”, to ta tożsamość otwiera ich przynależność partyjną w Polsce na KO, PiS, Suwerenną Polskę i różne odłamy neoendencji – czyli całą prawicę.

Dzieło Boże w Polsce 2024

Nie będę streszczał wszystkich zarzutów, jakie stawiano sekciarzom od czasów bujnego rozkwitu. Nie będę wgłębiał się w to, że pierwszy polski kapłan Opus Dei to były szef Młodzieży Wszechpolskiej, następca Romana Giertycha na tym jakże prestiżowym stanowisku. Ani o mizoginii, ani o powiązaniach ze skrajną prawicą czy sprawach o wykorzystanie seksualne, które wobec członków organizacji toczyły się w co najmniej 5 krajach. Część z tych kontrowersji znajdziecie tu, na razie wystarczy wam poczucie, że Giertych i Romanowski to chodzące argumenty za tym, by z organizacją, do której należą, „nie chcieć ubić nawet muchy w kiblu”.

Do wspomnianych wyżej polityków można zaliczyć jakieś 50 proc. Szymona Hołowni. Co prawda sam katolicki dziennikarz pisał, że do organizacji nie należy, uważa ją jednak za „zacną”. W 2006 roku zapewne jeszcze nie widział się w Pałacu Prezydenckim, dlatego łatwiej było mu chlapnąć coś nieprawomyślnego. Dobrze by było zapytać marszałka Sejmu o jego dzisiejsze poglądy na Opus Dei.

Tym bardziej że szef Polski 2050 mieszka na willowym osiedlu w Otwocku, gdzie na 11 działkach zamieszkuje zaskakująco dużo wysoko postawionych członków Dzieła Bożego, w tym prawnicy Zygmunta Solorza-Żaka. I choć swoje powiązania z Zakonem Maltańskim Hołownia wytłumaczył w obszernym oświadczeniu sprzed roku, to w kwestii tego, czy stoi za nim Opus Dei, możemy tylko wziąć na wiarę deklarację Michała Koboski, że „nie, nie stoi”. Zresztą kto nie mieszkał na ekskluzywnym osiedlu dla wierchuszki tajnej organizacji kościelnej, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Ach, zapomniałem – Tomasz Piątek brał dawno temu narkotyki, nie traktujcie go poważnie. Śledzenie powiązań polityków z kościelnymi ekstremistami to dowód szaleństwa, nie to, co biczowanie się sznurem nasączonym woskiem. Ktoś już zadbał o taką interpretację. Tak jak w 2011 roku obłąkany był Palikot, gdy pytał o powiązania trzech ministrów w rządzie Platformy z Opus Dei.

Marszałek Hołownia między decorum a krindżem

Kto jeszcze z polskich elit politycznych należy do tajnego stowarzyszenia, zbudowanego na wzór radykalnie katolickiej masonerii? Senator wybrany z list Trzeciej Drogi i były minister kultury Kazimierz Ujazdowski, były wiceminister kultury z nadania PiS, a dawniej m.in. prezenter Polsatu Jarosław Sellin, były minister transportu Jerzy Polaczek, były minister łączności Maciej Srebro, były prezes zarządu Banku Pekao S.A. Leszek Skiba, były prezes Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych Adam Pawłowicz. Syn prezesa Najwyższej Izby Kontroli i polityk Konfederacji Jakub Banaś był członkiem przez 15 lat, nim zdecydował się na odejście.

Inni politycy, jak Patryk Jaki, nie zdecydowali się na celibat i dołączenie do elity numerariuszy, za to kształcili się na uczelniach ufundowanych przez organizację – np. w barcelońskiej szkole biznesu IESE. Jeszcze inni, jak Radosław Sikorski i Henryka Bochniarz, posyłają do opusdeiowych szkół swoje dzieci. Szkoły Opus Dei wymuszają na rodzicach zakup udziałów, co sprowadziło kiedyś na głowę Sikorskiego pewne problemy. Zważywszy, że upłynęło 15 lat od cytowanego artykułu „Dziennika”, można przypuszczać, że kolejnym znanym absolwentem placówek organizacji jest Alexander Sikorski, znany z doradzania nowej nadziei KO, Aleksandrze Wiśniewskiej. Intelektualno-instytucjonalna ciągłość polskiej prawicy zostanie więc zachowana.

Dr Szymon & Mr Hołownia

Większość tej listy to informacje, które zebrał w cytowanym już artykule „Gazety Wyborczej” Piotr Głuchowski. Dziennikarz nie usłyszał tych nazwisk od księdza Moszoro – po prostu przedstawił mu własną listę, z których szef Dzieła miał wykreślić osoby, które nie mają związku z organizacją. Innymi słowy – potwierdzone info. Zważywszy na to, że według różnych szacunków dotyczących członków Opus Dei w Polsce ich liczba wynosi mniej niż tysiąc, stężenie osób piastujących najwyższe stanowiska w kraju i rekrutujących się z tej wąskiej grupy robi wrażenie.

Alternatywa dla Ordo Iuris

Swój pogląd na rolę Opus Dei w polskiej polityce streszczał na naszych łamach Galopujący Major: „Rzepliński, Kosiniak, Hołownia czy Zoll nie uprawiają konserwatyzmu walczącego, jak ten pisowski. Wiedzą, że Ordo Iuris jest głośne, ale łatwo się przeciwko niemu symbolicznie zorganizować. Trudniej się zorganizować przeciwko wpływom cichego Opus Dei”. Cichy konserwatyzm alternatywnej wersji Ordo Iuris (o którym, co warto przypomnieć, nie można pisać, że przyjmuje pieniądze z Rosji) – czyż nie brzmi apetycznie?

A jednak, moim zdaniem, jeśli organizacja o niejawnej strukturze, powiązaniach i bazująca na ustnej deklaracji posłuszeństwa okazuje się mieć tyle wpływów, że jeden z jej członków w czasach poprzednich rządów rozdawał miliony w ramach Funduszu Sprawiedliwości (które zresztą często trafiały do osób powiązanych z Opus Dei – choć przypominam, że większości powiązań franczyzowych stowarzyszeń i fundacji nie da się prześledzić), a drugi jest wiceprzewodniczącym największego klubu obecnej i teoretycznie całkowicie opozycyjnej wobec poprzedników władzy, to sprawa nadaje się co najmniej na komisję śledczą. Nawet jeśli „trudno zorganizować się” przeciwko ośmiornicy.

Fajnokonserwatyzm Trzeciej Drogi może być groźniejszy niż ten pisowski

Jeśli przyjrzymy się wydarzeniom z ostatnich tygodni, Romana Giertycha nie bez powodu uznaje się dziś czasem za ogon kręcący Donaldem Tuskiem – szczególnie widać było to po głosowaniu nad ustawą dotyczącą pomocnictwa w aborcji, a wiadomo, że to kluczowy temat dla katolickich organizacji lobbingowych. Tym ważniejsze wydaje się w tym kontekście pytanie, czy nawet po wycofaniu Marcina Romanowskiego, jednego z najbardziej znanych żołnierzy Opus Dei, z linii politycznego frontu, da się ograniczyć personalną potęgę katolickich radykałów i ich wpływ na funkcjonowanie polskiego państwa, w tym na stanowione przez nie prawo.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Łukasz Łachecki
Łukasz Łachecki
Redaktor prowadzący, publicysta Krytyki Politycznej
Zamknij