W czasie gdy centrum walczy z „lewicową kulturą unieważniania”, w głównym nurcie zadomowiły się już absurdalne, fałszywe, antydemokratyczne i skrajnie irracjonalne przekonania i przesądy altprawicy.
„Jeżeli w czterech różnych miastach dochodzi do zabójstw, po jednym w każdym mieście, nikogo to nie dziwi. Lecz jeśli informacje o tych czterech zabójstwach skupię na jednej stronie, dam początek przekonaniu, że wybuchła prawdziwa epidemia morderstw”.
Te słowa Umberto Eco są dobrym podsumowaniem potencjału mediów, także społecznościowych. Media są rodzajem filtra. Z tysięcy wydarzeń odsiewają te, które przedostaną się do opinii publicznej, od tych, które przejdą niezauważone. Jak każde tego typu narzędzie, ów filtr może działać lepiej lub gorzej. Nakierowywać uwagę na rzeczy ważne lub wywoływać panikę wokół spraw drugorzędnych.
Cytat z Eco przychodzi mi ostatnio do głowy bardzo często, gdy patrzę na to, jak filtrujemy w Polsce informacje na temat Stanów Zjednoczonych, szczególnie w kwestiach związanych z demokracją i wolnością słowa.
Dlaczego publicysta „Wyborczej” kopiuje najgłupsze kalki z prawicowych szmatławców?
czytaj także
Każda najdrobniejsza wiadomość na temat rzekomej „lewicowej cenzury” jest natychmiast podchwytywana i rozdmuchiwana do granic absurdu. Najczęściej przez skrajną prawicę. Dobrym przykładem jest histeria, jaką rozpętał Artur Dziambor z Konfederacji wokół biustu kreskówkowej postaci króliczka. Ale tematy związane z „lewicową cenzurą” są też nagłaśniane przez dziennikarzy niekojarzonych ze skrajną prawicą. Jakiś czas temu Tomasz Lis straszył, że „dopada nas terror poprawności politycznej i skrajnego lewactwa”. To była reakcja na wieść, że kilka szkół w San Francisco zmieniło swoich patronów, ponieważ nie chciały, by patronowali im byli właściciele niewolników. (Naczelny „Newsweeka” usunął swój wpis z Twittera).
Ludzie bombardowani takim przekazem mogą pomyśleć, że w USA rzeczywiście wprowadzono już maoizm 2.0, a inne kraje, w tym Polska, są następne w kolejce do stania się lewicową dyktaturą.
Ten ekstremistyczny nurt "cancel culture", w równościowym nastawieniu naszych czasów,co jest dobre, to współcześni jakobini i wcześni bolszewicy, totalitaryzm w krysztale. Jeśli zdobędą władzę zaprowadzą dyktaturę"równości i godności"' jak jakobini "rozumu". Oby nie zdobyli. https://t.co/tFgIqxeysN
— Waldemar Kuczyński. (@PanWaldemar) June 2, 2021
To niepokojące zjawisko, bo w USA dzieją się rzeczy dużo ważniejsze niż zmiana patronów szkół albo pomniejszanie biustu animowanych postaci – rzeczy, które realnie zagrażają demokracji i wolności słowa. Niestety, giną one niezauważone w zgiełku dyskusji na temat kultury unieważniania i poprawności politycznej.
Ich źródłem nie jest wcale lewica czy liberałowie, tylko skrajna prawica reprezentowana przez Partię Republikańską i telewizję Fox News. Ograniczanie prawa do udziału w wyborach, propagowanie teorii spiskowych o celowym „zastępowaniu” białej ludności mniejszościami, cenzurowanie programów szkolnych, wyrzucanie lewicujących wykładowców z uczelni. Tak wygląda amerykańska rzeczywistość, o której nie dowiecie się od ludzi straszących „terrorem poprawności politycznej”.
Prawa wyborcze zagrożone
Georgia – to w tym stanie rozegrała się najważniejsza batalia podczas ostatnich wyborów amerykańskich. Nie chodzi tylko o to, że Joe Biden niespodziewanie pokonał tam Donalda Trumpa, ale także o wyniki wyborów do senatu. Demokraci zdobyli w Georgii dwa senackie miejsca, dzięki czemu uratowali kruchą przewagę w izbie wyższej Kongresu.
Bohaterką demokratów stała się Stacey Abrams. W 2018 roku walczyła o fotel gubernatora stanu Georgia. Przegrała z kandydatem republikanów różnicą 1,4 proc. głosów. Długo po zakończeniu tych wyborów mówiono jeszcze o utrudnieniach, jakie robiono części wyborców. Z powodu zbyt małej liczby lokali wyborczych ludzie musieli czekać godzinami na oddanie głosu. Niektórzy mieli zaś problem z rejestracją, bo Brian Kemp, sekretarz stanu, a jednocześnie kandydat Partii Republikańskiej, wstrzymał rejestrację ponad 50 tysięcy osób, których nieproporcjonalnie dużą część stanowili czarni Amerykanie.
czytaj także
Po wyborach Abrams konsekwentnie walczyła w obronie praw wyborczych. Powszechnie uznano, że to między innymi dzięki jej staraniom demokratom udało się odbić Georgię w 2020 roku. Partia Republikańska wyciągnęła z tej historii lekcję i… podwoiła starania, których celem jest utrudnianie części uprawnionych udziału w wyborach.
Republikanie właśnie zaostrzyli prawo wyborcze w Teksasie. Zakazali tworzenia lokali, gdzie można głosować przez całą dobę, i wrzucania kart wyborczych do skrzynek na listy. Są to rozwiązania, z których w hrabstwie Harris skorzystało ostatnio 140 tysięcy osób. Jak się pewnie domyślacie, jest to jedno z tych hrabstw, w których Biden pokonał Trumpa. Republikanie wprowadzają też wysokie kary dla urzędników pracujących w lokalach wyborczych, co – w opinii niektórych komentatorów – będzie miało efekt odstraszający. A im mniej chętnych do pracy w takich lokalach, tym mniej lokali i mniej oddanych głosów w wyborach.
„Od stycznia republikańscy ustawodawcy wprowadzili prawie czterysta ustaw utrudniających głosowanie w czterdziestu ośmiu stanach” – podsumowuje Sue Halpern w „New Yorkerze”.
Jeśli jedna z partii uznaje, że najlepszym sposobem na wygranie wyborów jest utrudnienie głosowania wyborcom konkurencji (głównie Afroamerykanom), jest to co najmniej niepokojące. A gdy dodatkowo ta partia ma dostateczną władzę, aby przekuć swoje pomysły w prawo, to mamy już do czynienia z poważnym kryzysem demokracji.
Teorie spiskowe w porze najwyższej oglądalności
Jakby tego było mało, wyborcy Partii Republikańskiej są bezwstydnie karmieni coraz bardziej absurdalnymi teoriami spiskowymi. Najpopularniejsza dotyczy oczywiście „skradzionych wyborów”. Trump nadal upiera się – mimo braku jakichkolwiek dowodów – że przegrał z Joe Bidenem w wyniku bliżej niesprecyzowanych nadużyć. Większość przedstawicieli jego partii albo udaje, że nie słyszy, co wygaduje Trump, albo wprost stoi po jego stronie. To niestety działa. Sondaż przeprowadzony w połowie maja pokazał, że 53 proc. wyborców republikańskich uważa, iż Trump jest „prawdziwym prezydentem”.
Wyobraźcie to sobie. Mnóstwo Amerykanów jest szczerze przekonanych, że wybory zostały sfałszowane, a Biden to uzurpator. Nie trzeba chyba tłumaczyć, jak szalenie niebezpieczne jest to, co robią Trump i Partia Republikańska, mówiąc o „sfałszowanych wyborach”. Zeszłoroczne wtargnięcie na Kapitol może się okazać tylko wstępem do dużo poważniejszych rozruchów.
Republikanie ją wykopali, bo zamiast lojalności wobec Trumpa wybrała fakty i konstytucję
czytaj także
A to nie wszystko. Na amerykańskiej prawicy kwitną jeszcze bardziej absurdalne teorie niż ta na temat skradzionych wyborów. Najgroźniejsza to tzw. white replacement – przekonanie, że jakaś grupa spiskowców celowo stara się zastąpić białych Amerykanów przedstawicielami mniejszości etnicznych, tak żeby odebrać tym pierwszym „ich kraj”.
Ta teoria już teraz ma fatalne skutki, bo popycha niektórych do zamachów na przedstawicieli mniejszości, na przykład w El Paso. Do tej pory była rozprowadzana w środowiskach białych suprematystów, głównie w internecie, nie miała natomiast wstępu do mainstreamowych mediów. To się właśnie zmienia. Tucker Carlson, najsłynniejszy prezenter Fox News, przywołał niedawno teorię white replacement w swoim programie. Bynajmniej nie po to, by ją potępić.
„Wiem, że lewica i wszyscy strażnicy na Twitterze wpadają w histerię, gdy ktoś użyje terminu »zastępowanie«, gdy ktoś zasugeruje, że Partia Demokratyczna próbuje zastąpić obecny elektorat, ludzi, którzy obecnie mają prawo głosu, bardziej posłusznymi wyborcami z Trzeciego Świata. Wpadają w histerię, ponieważ tak właśnie się dzieje. Powiedzmy wprost: to prawda” – mówił Carlson.
czytaj także
Carlson to obecnie najchętniej oglądany prezenter polityczny w amerykańskiej telewizji kablowej. Dociera do milionów widzów, którzy ufają każdemu jego słowu. Część komentatorów upatruje w nim kandydata na prezydenta. Jeśli to prawda, może się on okazać groźniejszy od Trumpa.
Republikańska cenzura
Amerykańska prawica chętnie sięga również po cenzurę – choć oficjalnie się nią brzydzi. „Od rad szkolnych po sale Kongresu republikanie prowadzą energiczną kampanię mającą na celu dyktowanie, w jaki sposób należy nauczać o historycznych i współczesnych przejawach rasizmu w Ameryce” – ostrzega „New York Times”.
Szczególnie wadzi prawicy „krytyczna teoria rasowa”, która skupia się na systemowych aspektach rasizmu, na przykład na tym, jak rasistowska przeszłość jest nadal wpisana w część amerykańskich praw i instytucji. Tam, gdzie republikanie mają władzę, starają się ograniczyć nauczanie tej teorii albo wprost go zakazać.
„Już teraz mamy braki w nauczaniu historii – jesteśmy niedokształceni, a te przepisy tylko pogorszą sytuację” – tłumaczyła „New York Timesowi” Prudence L. Carter, dziekan Graduate School of Education na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Trudno odmówić jej racji, skoro okazuje się, że duża część Amerykanów nie miała pojęcia o tak dramatycznych wydarzeniach z historii jak masakra czarnej społeczności w Tulsie. Wielu dowiedziało się o niej dopiero z… serialu komiksowego Watchmen.
czytaj także
Odrębną kwestią jest to, co dzieje się na amerykańskich uniwersytetach. W powszechnym odbiorze – także polskim – są one miejscem szalejącej lewicowej cenzury. Badania tego nie potwierdzają.
Z danych zgromadzonych przez Free Speech Project wynika, że od 2016 roku na amerykańskich kampusach doszło do 60 incydentów podpadających pod naruszanie wolności słowa. To wcale nie tak wiele, zważywszy, że w USA jest ponad cztery i pół tysiąca uczelni. Najciekawsze jest jednak to, kto na tych incydentach ucierpiał. Tak, czasem oprotestowywano wystąpienia ludzi o prawicowych poglądach, jednak dotyczyło to zaledwie kilku osób, w tym Milo Yiannopoulosa, jednej z najbardziej znanych twarzy alt-rightu. Rzeczą, o której mówi się mało albo wcale, są próby uciszania wykładowców i studentów o lewicowych poglądach. Co więcej, amerykański instytut Niskanen Center wskazuje, że to właśnie lewicujący wykładowcy częściej tracili pracę z powodów politycznych.
Już to powinno skłonić do zadania prostego pytania: czy naprawdę istnieje problem lewicowej cenzury w USA, czy może to tylko złudzenie powstałe w wyniku tego, na co się nakierowuje uwagę opinii publicznej, a na co nie?
Maoizm 2.0?
„Dyskurs republikanów to niekończący się potok kłamstw, idiotyzmów i absurdów – to antyteza Rozumu. Straszą inwazją muzułmańską. Karawaną przywożącą morderców, gwałcicieli, narkotyki i choroby. Demokratami jedzącymi dzieci. Szatańskim kultem pedofilów stojącym za »Tajemnym Układem«. Mówią, że pandemia »zniknie jak cud«. Chwalą się największą gospodarką w historii świata. Twierdzą, że Dr Seuss i Mr. Potato Head są cancelowani, Biden zakaże jeść hamburgerów, a wybory sfałszowano” – pisze bez ogródek Robert Freeman.
czytaj także
To wszystko jest niepokojące nie tylko z perspektywy USA. Stany nadal mają ogromny wpływ kulturowy na resztę świata. Jeśli tamtejsza prawica będzie wymyślać kolejne fantastyczne teorie, to możemy być pewni, że przedostaną się one także do Polski. Zresztą, jak widzieliśmy, to już się dzieje w przypadku opowieści o „lewicowej cenzurze”. Najgorsze, że ta prawicowa narracja jest u nas często przedstawiana jako przejaw „centryzmu” i „zdrowego rozsądku”.
Zamiast bać się tego, że jedna z największych partii na świecie stała się ogromną machiną manipulacji, straszymy maoizmem 2.0 i „lewicową cenzurą”. Rzecz tym bardziej zdumiewająca, że robimy to w kraju prawicowej hegemonii: PiS-u, TVP, ministra Czarnka i rządów kościelnych hierarchów.