Włochy stoją na skraju zapaści społeczno-gospodarczej. Na ulicach demonstrują pseudokibice, artystki, recepcjonistki i budowlańcy – a hasła, cele i charakter protestów przekraczają konwencjonalny podział na prawicę i lewicę. Z Florencji dla Krytyki Politycznej pisze Jamie Mackay.
W ten deszczowy jesienny wieczór demonstranci wylegli na place w całych Włoszech. To nie są zwolennicy teorii spiskowych czy antyszczepionkowcy. Większość ma do rządu żal za sytuację gospodarczą. Reagują przede wszystkim na wydane 25 października w ramach walki z kolejną falą COVID-19 rozporządzenie, które nakazuje zamykanie lokali o godzinie 18.00.
W zeszły weekend w Neapolu grupa młodych mężczyzn ścigała i dopadła dziennikarza telewizyjnego; w poniedziałek grupa nastoletnich anarchistów zdewastowała sklep Gucci w Turynie; przez cały tydzień pseudokibice wściekli na zamknięcie stadionów włóczyli się po ulicach, szukając okazji do bójki.
W moim mieście, Florencji, nie dochodzi do takich scen – ale i tak w powietrzu czuć napięcie. Jest środa 28 października. Stoję na jednym z centralnych placów miasta i patrzę, jak pracownicy restauracji, hoteli, kin i kultury gromadzą się, by wyrazić sprzeciw wobec nowych obostrzeń.
Mężczyzna ubrany w wymięty garnitur w prążki wykrzykuje do megafonu o „nieuchronnym” upadku teatrów lokalnych. Jakiś przechodzień kręci głową na widok tłumu i upomina tych „bufonów”, że ryzykują życie. Kilkoro demonstrantów ripostuje, ale większość ignoruje odzywkę.
Tych kilka apokaliptycznych obrazków nie świadczy jeszcze o tym, że włoskie społeczeństwo obywatelskie upadło. Uważne spojrzenie na materiały z protestów ostatnich kilku dni pozwala dostrzec, że znaczna większość ludzi na ulicach nosi maski, a w wielu miastach demonstranci starają się utrzymać dystans – z różnym skutkiem.
Telewizyjne kamery najbardziej interesują się oczywiście grupkami wściekłych manifestantów z ogólnikowym okrzykiem „libertà!” (wolność) na ustach.
W rzeczywistości jednak wielu Włochów zbiera się na ulicach wokół bardziej konkretnych i spójnych postulatów. Na przykład szczególnie licznie reprezentowane jest stowarzyszenie Confesercenti, dbające o interesy pracowników branży turystycznej. Jego członkowie i członkinie krytykują rząd głównie za to, że nie uzasadnia decyzji dotyczących tego sektora i nie konsultuje się z ekspertami ze świata biznesu. Demonstrujący wzywają do przedłużenia godzin pracy dla lokali, które wykażą się wysokimi standardami bezpieczeństwa, oraz wprowadzenia nowych obostrzeń ograniczających przepływ ludzi na terenach miejskich w godzinach szczytu i większych inwestycji w ochronę zdrowia na poziomie regionalnym.
Niezależnie od tego, co ktoś sądzi o etyczności czy rozsądności masowych zgromadzeń podczas pandemii, postulaty te wydają się sensowne. A jednak wielu obserwatorów – z Włoch i spoza nich – traktuje demonstrantów jak bezmyślną hałastrę, która nieostrożnie szafuje poświęceniami narodu. Taka postawa zdradza jednak pewną krótkowzroczność i brak solidarności. Poświęcenia również można stopniować. A protestujący – z nielicznymi wyjątkami – wcale nie poświęcili mało. Natomiast krytyka wandalizmu, choć słuszna, ostatecznie wiele nie zmienia.
Dużo istotniejsze jest zrozumienie aktorów społecznych biorących udział w protestach i ich motywacji. Zgoda, pewną rolę odegrali tak pseudokibice i neofaszyści, jak i… lewicowe świetlice. Ale za energię protestów na tych placach odpowiada jedność pomiędzy źle opłacanymi pracownikami, takimi jak kucharze, sprzątaczki, bileterki, kelnerzy, techniczni, inżynierowie dźwięku, budowlańcy, pracownice siłowni, sportowcy i nie tylko, którzy chcą się bronić przed realną możliwością utraty środków do życia.
Na razie rząd obiecał pomoc finansową dla restauracji i klubów nocnych, świadczoną – mówiąc uczciwie – w szczodrych grantach, czterokrotnie wyższych niż wiosną. Jednak już pracownicy na umowach śmieciowych otrzymają wsparcie nie wyższe niż 600–1000 euro. Ze względu na to, że większość ludzi wciąż nie podniosła się po szkodach poprzedniego lockdownu, a jednocześnie musi nadążyć za wzrostem czynszów oraz cen żywności i energii, takie środki obiektywnie nie wystarczą. To czysta matematyka.
Z niepokojącym hukiem wybucha gdzieś koktajl Mołotowa, ale zostaje błyskawicznie zgaszony. Rzucenie go to właściwie tylko gest. Odosobnione wywrotowe incydenty nie są sednem tego zjawiska. Nie chodzi też o eufemistyczne „zmęczenie pandemią”, przed którym ostrzega WHO. We Włoszech – i nie tylko, w Hiszpanii na przykład też – kryzys zdrowotny ewoluuje w całkowitą zapaść społeczno-gospodarczą. Bez względu na potencjalną groźbę kolejnego lockdownu nowe obostrzenia mogą stać się gwoździem do trumny dla najbiedniejszych Włochów. Wielu obywateli, którzy ledwo wiążą koniec z końcem, pracują na śmieciówkach i mieszkają w klitkach, czeka teraz bardziej skrajne i nieludzkie ubóstwo.
Premier Giuseppe Conte ma w najbliższych dniach powiedzieć więcej o wsparciu socjalnym, ale najprawdopodobniej nie wystarczy ono, by ugasić niepokoje. Demonstranci nie są głupi. Słusznie zakładają, że tak jak po kryzysie 2008 roku oni ucierpią najmocniej, niezależnie od tego, jaki będzie plan ożywienia gospodarczego. Ten rząd bowiem dotychczas nie dał im powodów, by przypuszczać, że tym razem będzie inaczej.
Druga fala COVID-19 we Włoszech. Pandemia sparaliżowała… prawicę
czytaj także
Konflikt nie ma prostego rozwiązania, a demonstrantów nie rozpędzą tak łatwo oddziały prewencji. Organizacje pozarządowe, związki zawodowe i inne stowarzyszenia pracownicze zaproponowały listę postulatów, obejmujących zasiłki w zależności od potrzeb, kierowanie subsydiów i kredytów unijnych do określonych beneficjentów, ulgi podatkowe dla biednych i strategie średnioterminowe w celu ograniczenia szkód. Takie propozycje na pewno warto rozważyć.
Tymczasem protesty będą trwać, a władze powinny przestać demonizować demonstrantów jako jednolitą masę chuliganów. Czas, by rządzący przyznali, że jeśli kraj ma się odbudować i uniknąć poważniejszych niepokojów społecznych, na rachunek muszą się złożyć przede wszystkim bogaci.