Chávez był charyzmatycznym przywódcą, co pozwalało mu utrzymać się u władzy mimo narastających problemów gospodarczych. Maduro nie ma ani charyzmy, ani więzi z ludźmi, dlatego musiał polegać na wsparciu grup interesu, które czerpią korzyści ze skorumpowanego systemu. To Maduro, nie Chávez, zaczął sięgać po działania z repertuaru rządów skrajnie prawicowych – i to Maduro, nie Chávez, pchnął Wenezuelę na autorytarną drogę.
O Wenezueli znowu zrobiło się głośno, znowu z powodu kryzysu politycznego. 23 stycznia Juan Guaidó, przewodniczący niższej izby wenezuelskiego parlamentu, złożył przysięgę prezydencką i ogłosił się prawowitą głową państwa. W ubiegłym tygodniu stwierdził, że nie wyklucza autoryzowania wojskowej interwencji USA, by usunąć urzędującego prezydenta Nicolása Maduro. O tym, że w Waszyngtonie tego rodzaju opcję przynajmniej niektórzy biorą poważnie, świadczy fakt, że specjalnym wysłannikiem Stanów w Wenezueli został Elliot Abrams, skazany za udział w aferze Iran-Contras i znany z wybielania masakr dokonywanych przez szwadrony śmierci prawicowej dyktatury w Salwadorze w latach 80.
Nie trzeba być zwolennikiem wenezuelskiej opozycji, żeby stwierdzić, że sytuacja w kraju wygląda bardzo źle. W liczbie zabójstw Wenezuelę wyprzedza jedynie Salwador, dokąd w ramach deportacji przestępców USA wyeksportowały całe struktury powstałych w Stanach gangów narkotykowych, takich jak słynąca z brutalności Mara Salvatrucha. Jak powiedział mi znajomy Wenezuelczyk, dawniej w Caracas rabusie strzelali dopiero wtedy, gdy ktoś nie chciał im oddać kosztowności. Teraz strzelają najpierw, a potem biorą, co chcą. Wie, o czym mówi – jego ojca postrzelono w brzuch, gdy siedział w samochodzie.
Gospodarka się skurczyła, a inflacja niedawno osiągnęła siedmiocyfrowy poziom. Choć wbrew obrazowi, jaki malują krytyczne wobec Maduro media, w Wenezueli nie panuje powszechna nędza, to faktycznie brakuje podstawowych produktów i lekarstw. Jedne i drugie są dostępne na czarnym rynku, ale za cenę znacznie wyższą od oficjalnej.
Nie da się też zaprzeczyć autorytarnemu charakterowi rządów Maduro (co niechętnie przyznał nawet „Jacobin”). Wybory z 2018 roku – opozycja je zbojkotowała – nie były wolne i demokratyczne. Prawa do startu odmówiono najbardziej rozpoznawalnemu liderowi opozycji Henrique Caprilesowi.
czytaj także
Co istotne, nie był to pierwszy taki ruch Maduro, a jego administracji również można wiele zarzucić. W 2016 roku rząd nie zgodził się na referendum odwoławcze – konstytucyjny mechanizm pozwalający usunąć prezydenta republiki – choć pod wnioskiem o nie zebrano dwa miliony podpisów, dziesięć razy więcej niż wymagają przepisy. W tym samym roku Maduro odwołał wybory na gubernatorów, a gdy odbyły się one rok później, wyniki zostały sfałszowane. Również w 2017 służebny wobec prezydenta Najwyższy Trybunał Sprawiedliwości zawiesił, a potem rozwiązał parlament, sam mianując się ciałem ustawodawczym (decyzja ta została cofnięta po ostrych protestach społecznych). Maduro wielokrotnie stosował też represje, nie tylko wobec opozycjonistów dążących do konfrontacji fizycznej (a byli tacy), ale też wobec pokojowych demonstrantów. Brak poparcia społecznego dla Maduro jest wyraźny.
Kryzys w Wenezueli ma też swoje głębsze podłoże. Za polityczną wizją najpierw Cháveza, a potem Maduro nie poszły konkretne i spójne projekty jej realizacji. Z osiągnięć pierwszej dekady rządów Cháveza – upodmiotowienia biednych obywateli dzięki radom dzielnicowym i gminnym, prawa do referendum odwołującego prezydenta, programów socjalnych zaadresowanych do najbiedniejszych czy wsparcia dla niewielkich przedsiębiorstw, spółdzielni i drobnego rolnictwa – pozostało niewiele. Z braku instytucjonalizacji rady działały obok oficjalnych instytucji państwowych i siłą rzeczy nie były w stanie sprawować kontroli nad politykami.
Dowbor: Brazylijskie elity szukały haka na prezydent Dilmę Rousseff. I go znalazły
czytaj także
Źle prowadzona polityka kontroli cen żywności spowodowała, że produkty spożywcze można było zdobyć jedynie na czarnym rynku – do oficjalnego obrotu nie trafiały, bo rolnicy nie mieli gwarancji, że otrzymają za nie uczciwą cenę. Nacjonalizacja przedsiębiorstw, której z początku przyświecał cel odzyskania kontroli nad wydobyciem ropy naftowej, odbywała się coraz częściej ad hoc i bez planu na rozwój poszczególnych firm i całych sektorów przemysłu. Tak się stało z sektorem farmaceutycznym – po nacjonalizacji rząd nie miał planu produkcji ani dystrybucji leków, co tłumaczy obecne braki. Znacjonalizowane przedsiębiorstwa były zarządzane centralnie, przez ministerstwo pracy, a nie przez pracowników.
Co więcej, nacjonalizacja rzadko naruszała ekonomiczne podstawy władzy opozycyjnych elit, których największy problem z Chávezem polegał na tym, że nie pochodził z ich środowiska. Do dziś elity te odczuwają kryzys w nieporównanie mniejszym stopniu – jeśli w ogóle go odczuwają – niż klasa średnia i klasy ludowe.
Dość szybko, bo już po 2006 roku, Wenezuela porzuciła próby dywersyfikacji gospodarczej, a realizację programów społecznych oparła wyłącznie na petrodolarach z państwowego monopolu naftowego. Z powodu endemicznej korupcji, ciągnącej się jeszcze od lat 80., system był szalenie nieszczelny – a przy tym tak nieprzejrzysty, że nie wiadomo nawet, ile pieniędzy z niego wypłynęło.
W ten sposób najpierw Chávez, a po nim Maduro stworzyli potężne grupy interesu czerpiące zyski z istniejących relacji gospodarczo-politycznych. Jednym z potężnych graczy stała armia, która prowadzi własne interesy i jest de facto państwem w państwie. Można starać się usprawiedliwiać posunięcia Cháveza, które doprowadziły do tej sytuacji – na przykład zrozumieć, że po wspartej przez Waszyngton próbie puczu w 2002 roku priorytetem stała się dla niego konsolidacja władzy. Trudno też winić Cháveza za spadki cen ropy na światowych rynkach w 2009 roku. Nie da się jednak rozgrzeszyć go z braku spójnych projektów społeczno-gospodarczych.
Choć stwierdzenie, że Maduro zdradził rewolucję boliwariańską, którą zapoczątkował Chávez, byłoby naiwne, nie oznacza to, że między Chávezem a Maduro nie ma żadnych różnic. Chávez był populistycznym caudillo – murale, koszulki i bejsbolówki przedstawiające Cháveza obok Simóna Bolívara (wyzwoliciela Wenezueli, Kolumbii, Panamy, Ekwadoru i Peru spod panowania korony hiszpańskiej) i Ernesto Che Guevary widziałem w Caracas podczas Światowego Forum Społecznego w 2007 roku. Ubóstwienie Cháveza szło bardzo daleko – zbyt daleko – ale Wenezuela w żadnej mierze nie była państwem autorytarnym, targanym wieloaspektowym kryzysem społeczno-politycznym, jakim jest teraz.
„Zrobimy czystkę, jakiej Brazylia nie widziała” – prezydent Bolsonaro przemawia
czytaj także
Chávez był charyzmatycznym przywódcą, co pozwalało mu się utrzymać u władzy mimo narastających problemów gospodarczych. Maduro nie ma ani tej charyzmy, ani więzi z ludźmi, dlatego w dużo większym stopniu musiał polegać na wsparciu grup interesu, które czerpią korzyści ze skorumpowanego systemu. To Maduro, nie Chávez, zaczął sięgać po działania z repertuaru rządów skrajnie prawicowych: jego administracja deportowała Kolumbijczyków mieszkających w Wenezueli. I to Maduro, nie Chávez, pchnął Wenezuelę na autorytarną drogę.
To Maduro, nie Chávez, pchnął Wenezuelę na autorytarną drogę.
Zdaniem opozycji ogłoszenie Guaidó prezydentem nie jest zamachem stanu. Zgodnie z wenezuelską konstytucją, jeśli do 23 stycznia nie zostaje wyłoniony prezydent republiki, stanowisko tymczasowego prezydenta obejmuje przewodniczący niższej izby parlamentu. Opozycja twierdzi, że Maduro nie jest prawowitym prezydentem, i powołuje się na wyrok nieuznawanego przez rząd Trybunału na wychodźstwie. W jej interpretacji władza, zgodnie z konstytucją, przeszła w ręce Guaidó.
Problem polega jednak na tym, że Maduro wygrał wybory w 2018 roku, które opozycja zbojkotowała. Guaidó zaś nie ma silnej demokratycznej legitymacji. W wyborach parlamentarnych w 2015 roku uzyskał drugi wynik w swoim okręgu, zdobywając niewiele ponad 26 procent głosów, a przewodniczącym izby został jako polityk z drugiego szeregu, w wyniku podziału władzy w ramach koalicji partii opozycyjnych.
Sport, modlitwa i indoktrynacja. Na antyaborcyjnym obozie w Kolumbii
czytaj także
Lektura opublikowanego 30 stycznia w „New York Timesie” artykułu autorstwa Guaidó wzbudza sporo sceptycyzmu. Jest tu obowiązkowe oskarżenie Cháveza o totalitaryzm – młody Guaidó zaangażował się w politykę, gdy zrozumiał, dokąd rzekomo prowadzą rządy Cháveza. Problem w tym, że imitowanie Fidela Castro opozycja zarzucała Chávezowi od pierwszego dnia jego urzędowania, choć przynajmniej do nieudanego puczu z 2002 roku jego program był raczej umiarkowany, a opozycję drażnił ze względu na naruszanie społecznego status quo.
Choć dzisiejsza opozycja w Wenezueli jest bardziej różnorodna, niż się to zazwyczaj przedstawia, to jej dotychczasowe programy naprawy gospodarczej kraju – który takiej naprawy wymaga – były odgrzewanymi kotletami z przestarzałych broszurek Międzynarodowego Funduszu Walutowego o błogosławieństwach programów dostosowania strukturalnego. Osoby starsze i biedniejsze, które pamiętają czasy sprzed pierwszej wygranej Cháveza, wiedzą, że zawdzięczają mu programy społeczne, dzięki którym ich sytuacja się poprawiła. I chociaż według szacunków 90 procent Wenezuelczyków żyje poniżej progu biedy, to poparcie dla opozycji nie jest przytłaczające. Według danych z 2016 roku połowa społeczeństwa określała się jako „ani-ani” – to ci, którzy nie popierali ani Maduro, ani opozycji, niezależnie od tego, czy uczestniczyli w protestach. Oznacza to tyle, że establishmentową opozycję, w tym samego Guaidó, o którym jeszcze niedawno mało kto w Wenezueli słyszał, niewiele łączy z tzw. zwykłymi Wenezuelczykami, poza głębokim rozczarowaniem reżimem Maduro.
Tysiące kobiet i żadnego mężczyzny. Dzień Kobiet u zapatystek
czytaj także
Opozycja też zrobiła swoje, by utrudnić pokojową zmianę władzy. Po niekwestionowanej wygranej w wyborach parlamentarnych w 2015 roku jej politycy mówili o rozliczeniu urzędników reżimu. W wyniku kryzysu konstytucyjnego w 2017 roku nieuznawany w kraju wenezuelski Najwyższy Trybunał Sprawiedliwości na wychodźstwie w Panamie skazał Nicolása Maduro na ponad 17 lat więzienia. A jeśli z przemian okrągłostołowych w Europie Wschodniej czy RPA płynie jakakolwiek lekcja, to taka, że zadośćuczynienie musi przyjąć formę akceptowalną dla tych, którzy mają zadośćuczynić.
W 2016 roku połowa społeczeństwa określała się jako „ani-ani” – nie popierała ani Maduro, ani opozycji.
Na razie najwyżsi rangą oficerowie armii wenezuelskiej pozostają lojalni wobec Maduro. Jeśli to się zmieni – a do tego wzywa Guaidó, obiecując amnestię wszystkim nieskazanym za zbrodnie przeciwko ludzkości – może dojść do wojny domowej lub puczu. Pierwsza opcja to długotrwały rozlew krwi i najpewniej zajęcie zachodniej części kraju przez zorganizowaną przestępczość narkotykową z Kolumbii.
Druga opcja oczywiście może oznaczać scenariusz portugalskiej rewolucji goździków – zmęczona dyktaturą armia pod wpływem protestów społecznych odsuwa dyktatora od władzy, a potem przekazuje ją w ręce cywilów. Ale może się zakończyć również zastąpieniem jednego autokraty innym – przykładów w historii kontynentu południowoamerykańskiego nie brakuje.
czytaj także
Trzecia opcja to pokojowa zmiana władzy w Wenezueli. To wymagałoby jednak bezstronnego mediatora, a taką rolę mogą pełnić jedynie ci, którzy uznają Maduro za prawomocnego prezydenta. Organizacja Państw Amerykańskich już dawno wzięła stronę opozycji, uznając Trybunał w Panamie za jedyny prawowity. Mediatorem mógłby zostać lewicowy prezydent Meksyku Andres Manuel López Obrador. Przeciwko realizacji takiego scenariusza przemawia jednak agresywna postawa wielu państw regionu i USA, które stwierdziły, że czas rozmów z Maduro już minął.
**
Na ilustracji po lewej stronie: demonstracja zwolenników prezydenta Maduro, 2016 r. (fot. EneasMx, CC BY-SA). Po prawej: demonstracja opozycji, 2017 r. (fot. Jamez42, CC BY-SA). Edycja KP