Świat

Wallerstein: Iran i USA – równoległe dylematy

Mural w okolicy ambasady amerykańskiej w Teheranie, 2007 rok. Za: faretra.info

Ostatni miesiąc upłynął pod znakiem oficjalnych negocjacji atomowych między USA a Iranem.

Tak naprawdę negocjacje trwają od pół roku – tylko że prowadzi się je w sekrecie i nieformalnie. Grupa prowadząca te oficjalne nazywana jest 5+1, pięciu członków stałych Rady Bezpieczeństwa ONZ i Niemcy. Ale 5+1 to w dużym stopniu przykrywka dla kluczowego negocjatora – Stanów Zjednoczonych.

Postawy przejawiane publicznie są po obu stronach identyczne. Każda ma swój zasadniczy cel, ale po każdej ze stron cel jest inny. Obydwie strony mówią też, że nie odstąpią od spraw priorytetowych. Jednak obie i tak charakteryzuje to, co najwyższy przywódca Iranu, ajatollah Chamenei nazwał „bohaterską pobłażliwością”.

Podobieństw jest więcej. Prezydenci obu krajów, Barack Obama i Hasan Rouhani, zdają się chcieć porozumienia, które pozwoli wykluczyć konflikt zbrojny. To dlatego, że obaj są przekonani, że konflikt zbrojny zaszkodzi zarówno ich krajom, jak i im samym.

W przypadku Obamy mowa także o polityku i wygranej kampanii wyborczej, w której obiecywał zakończenie wojny w Iraku. Czyli takim, który nie chce po sobie pozostawić dziedzictwa trzeciej w XXI wieku wielkiej wojny na Bliskim Wschodzie. Wbrew doświadczeniu historii jest przekonany, że wojna pogrzebałaby szanse na przepchnięcie zmian legislacyjnych w kraju, które są dla niego pilną koniecznością. Obawia się też, że wojna przyczyniłaby się do uprawdopodobnienia porażki Demokratów w 2016 roku.

W przypadku Rouhaniego mowa o polityku, którego wybrano przy cichej zgodzie ajatollaha Chameneiego i przy czynnym poparciu ze strony rosnącej klasy średniej – obie te strony widziały go jako jedynego kandydata do fotela prezydenckiego zdolnego do skutecznych negocjacji ze Stanami. Gdyby mu się nie powiodło, mógłby zostać odsunięty od prezydentury, a jego polityka wewnętrzna nie miałaby szans się powieść. Wojna byłaby oczywiście na krótką metę bardziej destrukcyjna dla Iranu niż USA, ale i tam w długiej perspektywie przyniosłaby olbrzymie straty.

Podstawowym problemem są więc cele, jakie stawiają sobie te państwa – będące niemalże dokładnymi przeciwieństwami.

USA chce od Iranu gwarancji mówiących, że nie ma on zamiarów rozwijać technologii atomowych w celach militarnych. Iran mówi natomiast, że nie ma planów budowy arsenału nuklearnego, ale jednocześnie chce mieć to, co jego zdaniem ma każde państwo na świecie – prawo do pokojowego wykorzystania energii atomowej.

Negocjatorzy najprawdopodobniej więc szukają magicznej formuły pozwalającej przekroczyć przepaść między tymi definicjami sytuacji, które prezentują oba państwa. A każde z nich chce przedstawić ostateczny tekst, będący wynikiem tych negocjacji, jako własne zwycięstwo. To zadanie niezwykle trudne, nawet jeśli obie strony prowadzą negocjacje w dobrej wierze. Ale, idąc dalej, należałoby także zapytać, co znaczy „w dobrej wierze”. I w Iranie, i w USA są frakcje, które są przekonane, że owej wiary brakuje drugiej stronie oraz, że wcale nie dąży ona do kompromisu. Są też grupy przekonane, że kompromis jest wręcz niepożądany.

Obama i Rouhani są więc pod ciągłą presją nieustępowania. I od czasu do czasu obaj muszą udowodnić, że rzeczywiście nie odstąpią od priorytetów. Krytycy w obu państwach cały czas mówią, że druga strona gra na czas, jednocześnie dążąc do realizacji niejawnych celów.

Negocjacje nie mogą trwać zbyt długo, by nie zaowocowały w postaci negatywnych konsekwencji dla każdego z przywódców. Można tylko zgadywać, co to znaczy „zbyt długo”, wydaje się jednak, że kolejny rok od teraz to maksimum czasu, jaki mamy. Nie wydaje mi się, żeby w ciągu tego roku miało dojść do porozumienia. Należy więc zapytać: co wtedy?

Są tylko dwa scenariusze. Niekorzystny jest ten, w którym władza w obu krajach wpada w ręce ludzi chcących osiągnąć cele drogą bojową, strasząc drugie państwo jakąś formą akcji zbrojnej. Wejście na tę ścieżkę oznacza, że jakieś grupy nie będą zwlekać i celowo lub nie doprowadzą do otwartego konfliktu. Rozpocznie się trzecie duża wojna na Bliskim Wschodzie w XXI wieku i dla obu stron będzie to wojna katastrofalna. Niewątpliwie rozciągnie się też na cały region.

Jest też scenariusz mniej niszczycielski. Taki, że nie wydarzy się nic. Negocjacje zostaną przerwane, a dzisiejsi ich zwolennicy zostaną wymienieni na zwolenników rozwiązania militarnego. Jednocześnie opinia publiczna wciąż będzie naciskała swoich przywódców, by byli ostrożni. A wojsko po obu stronach w porę powie cywilom, że konflikt jest zbyt ryzykowny.

Drugi scenariusz jest oczywiście lepszy niż pierwszy. Ale nic nie rozwiązuje. Sytuacja gnije. Żadne państwo nie robi nic, by polepszyć sytuację wewnętrzną. Z tym scenariuszem wiąże się też ryzyko tymczasowości – zawsze może w końcu dojść do wojny, choć z opóźnieniem.

A więc co teraz? Negocjacje są naszą najlepszą nadzieją, właściwie jedyną nadzieją, na cokolwiek w rodzaju pozytywnego rozwiązania.

Przeł. Jakub Dymek

Copyright by Immanuel Wallerstein, distributed by Agence Global. For rights and permissions, including translations and posting to non-commercial sites, and contact: rights[at]agenceglobal.com, 1.336.686.9002 or 1.336.286.6606. Permission is granted to download, forward electronically, or e-mail to others, provided the essay remains intact and the copyright note is displayed. To contact author, write: immanuel.wallerstein[at]yale.edu


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij