To protestujące w Glasgow aktywistki są na okładkach gazet, a nie politycy, konferencyjni negocjatorzy czy ONZ-owscy urzędnicy. I słusznie, bo prawdziwe liderstwo na miarę kryzysowych czasów rodzi się na ulicach, a nie za zamkniętymi drzwiami – mówią nam aktywistki Młodzieżowego Strajku Klimatycznego i Greenpeace Polska, które na COP26 w Glasgow próbują zakończyć epokę dziadocenu.
„Przyjadą starsi panowie, obwieszczą, że uratują nam świat, po czym wsiądą w samolot, polecą do swoich gabinetów i o wszystkim zapomną” – tak przebieg tegorocznego szczytu klimatycznego prognozowała Dominika Lasota. 20-letnia aktywistka działająca w Młodzieżowym Strajku Klimatycznym wcale się nie pomyliła, bo wielu decydentów, a wśród nich Mateusz Morawiecki, w swoim napiętym harmonogramie nie znalazło dużo czasu na coś tak „nieważnego” jak debata o nabierającym tempa kryzysie klimatycznym.
Na skrzydłach hipokryzji
Kilkugodzinne zaledwie wizyty na COP26 w Glasgow, które poprzedziło tkwienie w długim korku prywatnych odrzutowców, stały się okazją jedynie do tego, by panowie (bo to wciąż są głównie mężczyźni) w garniturach mogli wygłosić parę zielonych bon motów, a następnie wrócić do swoich obowiązków: przybijania piątek z bogaczami niepłacącymi podatków i właścicielami koncernów paliwowych, budowania murów odgradzających ich od uchodźców klimatycznych i powtarzania kłamstw o rzekomo postępującej transformacji energetycznej.
Jeśli greenwashing miałby skrzydła, z pewnością poleciałby także do Szkocji. Odporna na puste slogany o ratowaniu świata Dominika Lasota do Glasgow pojechała jednak pociągiem, poważnie traktując kwestię zmniejszania śladu węglowego i najwyraźniej biorąc sobie do serca dobre rady księcia Karola, który nie tak dawno wyjaśnił maluczkim, jak powinna wyglądać adaptacja do warunków panujących na podgrzanej planecie.
„Ze względu na dobro klimatu wszyscy powinniśmy wprowadzić zmiany w swoim stylu życia” – wspaniałomyślnie ogłosił brytyjski następca tronu pytany przez dziennikarzy o receptę na kryzys. Sprecyzujmy jednak, że słowo „wszyscy” nie dotyczy członków rodziny królewskiej, bo ci nawet do oddalonego od Londynu o niecałe 700 km Glasgow „muszą” latać prywatnymi samolotami.
– Tę opcję odrzuciłyśmy na wstępie, choć możliwość dotarcia na miejsce w trzy godziny i za niewielkie pieniądze wydaje się kusząca. Ale byłby to kompletny bezsens, gdybyśmy na szczyt, którego głównym tematem jest redukcja emisji gazów cieplarnianych, wybrały się najbardziej emisyjnym środkiem transportu – twierdzi z kolei Marta Palińska, której dojazd do Szkocji zajął 50 godzin autobusem i którą pomimo młodego wieku spokojnie można nazwać weteranką aktywizmu.
Kiedy miała 17 lat, protestowała (skutecznie) przeciwko budowie kopalni odkrywkowej węgla brunatnego w rodzinnym Gubinie. Dziś jest absolwentką socjologii i działa w Greenpeace Polska.
Autobusową, dość wyczerpującą eskapadę odbyła w towarzystwie poznanianki Wiktorii Jędroszkowiak, też z Greenpeace Polska. Obie przyznają, że przed wyjazdem brały pod uwagę też kupno biletów na pociąg, ale to dość droga i nie do końca łatwa do zorganizowania sprawa. Gdy sprawdzam połączenia do Glasgow, to – po pierwsze – znalezienie sensownej trasy zajmuje mi sporo czasu, a – po drugie – budżet na podróż bez trudu dobija do tysiąca w jedną stronę. Nie dziwi mnie ani trochę, że dziewczyny wybrały tańszy, choć znacznie mniej wygodny niż kolej autobus.
– Ale przecież polityków na pociągi stać. Niektórym z nich jednak pokaz hipokryzji wcale nie zgrzyta. Prezydent Joe Biden – tak szczycący się inwestycjami w zielony, bezemisyjny transport – nie tylko przyleciał samolotem, ale po samym Glasgow przemieszczał się w asyście kawalkady dieslowskich aut – słyszę od Wiktorii.
Z kolei obecność na COP26 innych przedstawicieli politycznej elity, jak np. nowej, pochłoniętej notabene sporem o Turów ministry klimatu w polskim rządzie, Anny Moskwy, długo stała pod znakiem zapytania, co tylko pokazuje, jak ważna okazała się mobilizacja alternatywnej, społecznej delegacji znad Wisły.
Oprócz Dominiki, Wiktorii i Marty z Polski do Glasgow pojechało 10 osób zaangażowanych w walkę o swoją przyszłość. Tak się składa, że większość z nich to nastolatki i młode kobiety, których głosy brzmią zdecydowanie wiarygodniej niż to, czym próbują nas karmić grzejące ważne stołki, męskie autorytety.
Komu naprawdę zależy na klimacie?
– Czułam, że jestem na COP26, od momentu, gdy pakowałam walizki w Warszawie i biegłam na autobus, dźwigając kilkadziesiąt banerów na protesty. Wiem też, że miałam przywilej wygospodarowania sobie na COP26 więcej niż sam czas trwania szczytu, choć już spędzenia 50 godzin w maseczce komfortem bym nie nazwała – wspomina Wiktoria.
Zaangażowanie dziewczyn, które powinny teraz być na uczelni (ich młodsze koleżanki – przygotowywać się do matury), a nie patrzeć na ręce politykom, stoi w dużej kontrze do liderów wygłaszających okrągłe, ale niewiele znaczące zdania o kryzysie klimatycznym.
Wiktoria, Dominika i Marta w przeciwieństwie do większości uczestników konferencji klimatycznej spędzą w podróży i w Glasgow pełne trzy tygodnie. Ale tych kontrastów można znaleźć więcej. Inaczej wygląda na przykład ich harmonogram dnia, który jest wypełniony aktywnością po brzegi tak, że naszą rozmowę musiałyśmy kilka razy przekładać.
– Nie jest tak, że wstajemy rano, udzielamy wywiadów, idziemy na obrady, a potem oglądamy Netflixa w luksusowym hotelu lub pijemy alkohol z osobami z delegacji, jak to się dzieje w przypadku obecnych na szczycie negocjatorów. Praca aktywistyczna trwa cały czas. Jeśli akurat nie jesteśmy na proteście, to planujemy kolejne akcje i każdą chwilę poświęcamy na zastanawianie się, co jeszcze można zrobić, by wywrzeć presję na ludzi podejmujących decyzje o naszej przyszłości – opowiada Wiktoria.
Ciągłe bycie w działaniu, jak przyznają moje rozmówczynie, jest próbą poradzenia sobie z bezsilnością w zderzeniu z olbrzymim procesem, który dzieje się obok nich, o nich, ale bez nich. Nie jest to jednak specjalnie zaskakujące.
– Wiedziałam, że 26. COP nie będzie specjalnie różnił się od poprzednich. Dotychczasowe negocjacje skupiały się wokół aspektów technicznych, tymczasem rozmowa o klimacie wymaga zmiany paradygmatów myślenia o człowieczeństwie, społeczeństwie, relacjach, jak również porzucenia przywiązania do wszystkiego, co doprowadziło nas do obecnej sytuacji – zaznacza Dominika. – W kapitalizmie możemy sobie dyskutować w nieskończoność o innowacjach, przedsiębiorczości i tak dalej, ale w ten sposób nie dotkniemy korzeni kryzysu wywołanego przez obecny system. Zamiast pilności, humanitaryzmu i powagi mamy ot, kolejny zjazd panów, których praca polega na odbębnianiu podobnych zebrań kilka razy w roku.
Symboliczne wydaje się to, że spotkań jest dużo, ale większość z nich odbywa się za zamkniętymi drzwiami, których nie mogą przekroczyć ani aktywiści, ani media. Deklaracje, które padają, są niesatysfakcjonujące ani nie dają gwarancji wejścia w życie.
– Weźmy choćby kwestię wylesiania. Mamy je zatrzymać do 2030 roku, co oznacza, że jeszcze przez dziewięć lat przyzwalamy na wycinanie najcenniejszych zasobów planety, które są jednocześnie naszymi największymi sojusznikami w walce ze zmianami klimatu. Byłam w Puszczy Karpackiej i widzę, co tam się dzieje. Ochrona lasów potrzebna jest tu i teraz – podkreśla Marta.
Wtóruje jej Dominika, która przypomina, że wedle szacunków naukowców w obecnym tempie wycinki Amazonia zniknie za sześć lat. – Nie mamy więc dekady na zatrzymanie tego procesu. Na razie widzimy jedynie rozstrzał między pragmatyzmem politycznym a realną koniecznością.
Zdaniem Dominiki fatalna jest też formuła konferencji, która zakłada wypracowanie kluczowych rozwiązań zaledwie w dwa tygodnie.
– To nierealne, bo kryzys klimatyczny dzieje się każdego dnia. Czy ktoś odważyłby się powiedzieć, że pokona pandemię w 14 dni? No nie. Dlatego nie mam zbyt dużych oczekiwań co do samego szczytu – podkreśla aktywistka.
Marta Palińska dodaje z kolei, że o COP-ie i tego typu konferencjach mówi się, że „są jak statki kosmiczne, które lądują w centrum miasta, ale nikt, kto jest w okolicy, nie rozumie, co się dzieje w środku”. – Negocjatorzy mówią w zupełnie innym niż my języku, mają inne przyzwyczajenia, są przywiązani do skomplikowanych, kompletnie niezrozumiałych dla reszty świata procedur i struktur ONZ-owskich. Tymczasem kryzys klimatyczny oznacza katastrofy przede wszystkim humanitarne.
– Jaka jest w takim razie wasza, aktywistyczna rola? – pytam.
– Cóż, możemy walczyć z wiatrakami, próbując przeniknąć przez antyludzkie bariery formalne albo zrobić coś innego: dotrzeć do tych ważnych osób i nimi poruszyć, bo mimo że są trochę jak nie z tego świata, ostatecznie są przecież ludźmi – słyszę od przedstawicielki Greenpeace’u. Ale czy uważają za nich kobiety?
To straszne, że bliższa jest nam idea wyższego muru niż dłuższego stołu
czytaj także
Klimat a płeć
Tę refleksję w głowie zasiała mi rozmowa z wybitną polską publicystką, wykładowczynią i feministką, Agnieszką Graff.
„W latach 60. za oceanem rodziły się ruchy na rzecz równouprawnienia Afroamerykanów w USA i protesty przeciwko wojnie w Wietnamie, a nad Wisłą opozycja demokratyczna, a potem Solidarność. […] w ramach tych grup kobiety często natrafiają na seksizm swoich kolegów aktywistów – buntują się i z tego buntu rodzi się feminizm. Czy takie doświadczenie mogą podzielać kobiety w ruchu klimatycznym? Bardzo mnie to ciekawi, jak tam wygląda kwestia gender” – powiedziała, dostrzegając, że w kwestie klimatyczne i ekologiczne najliczniej angażują się kobiety.
Nie jest to jednak niespodzianką choćby dlatego, że to one są grupą, która skutki globalnego ocieplenia odczuwa najmocniej.
„Kobiety częściej niż mężczyźni żyją w biedzie, a definiowane płciowo role społeczne, wskutek których utrzymują się społeczno-gospodarcze nierówności, sprawiają, że kobiety i dziewczęta są szczególnie narażone na szereg negatywnych skutków klimatycznych, takich jak ograniczenie dostępu do wody, żywności, schronienia i kluczowych usług – piszą Alison Holder i Sivananthi Thanenthiran, dodając przy tym garść innych, mało optymistycznych faktów.
80 proc. osób wysiedlonych w związku ze zmianą klimatu stanowią kobiety, częściej niż mężczyźni tracą dochody w wyniku kataklizmów wywołanych skokiem globalnej temperatury i doświadczają przemocy, więcej pracują i gorzej (jeśli w ogóle) są za to wynagradzane. Dowodów pogłębiających się nierówności dostarczają też liczne analizy naukowe, jak raporty Oxfamu czy IUCN.
UN Women wskazuje natomiast, że dotychczasowe zdobycze emancypacyjne nie tylko się nie rozwiną, ale ulegną regresowi. Poza katastrofą klimatyczną dodatkowo uszczupla je pandemia. Koronawirus – jak wskazuje świat nauki – nie jest ostatnim patogenem, którego ekspansja sparaliżuje świat. W dobie klimatycznego armagedonu nieznane dotąd choroby będą występować coraz częściej.
Biorąc pod uwagę również to, że patriarchalna, oparta na wyzysku planety i słabszych kultura doprowadziła nas do miejsca, w którym jesteśmy, trudno dziwić się wzmożeniu kobiecej determinacji w batalii o przetrwanie. Skoro w rządach wciąż w większości złożonych z mężczyzn, mimo konieczności wprowadzenia reform gospodarczych, politycznych i społecznych cały czas trwa business as usual, sprawy w swoje ręce próbują wziąć aktywistki. I apelują do rządzących: „posłuchajcie kobiet, bo era dziadocenu musi wreszcie się skończyć”.
Moje rozmówczynie nie szukają winnych, nie toczą genderowej wojny, jak chce tego prawica, ale powołują się na fakty, a te są takie, że np. w energetyce odpowiedzialnej w największej mierze za emisje gazów cieplarnianych tylko 17 proc. kierowniczych stanowisk zajmują kobiety, a fotele prezesek – zaledwie 1 proc.
To wyraźnie widoczne, symptomatyczne i oczywiste, że naprzeciwko posiwiałych facetów stają więc pewne siebie młode dziewczyny, gotowe na wiele, by ratować przyszłość własną i kolejnych pokoleń. Mówią, że presja ma sens, i mają rację, bo strajki klimatyczne zapoczątkowane przez 15-letnią Gretę Thunberg w 2019 roku zaowocowały tym, że o klimacie mówią dziś wszyscy.
Świat położy kres masowemu wylesianiu. Świetnie, tylko dlaczego dopiero w 2030 roku?
czytaj także
Histeryczki
Ze Szwedką uchodzącą za ikonę ruchu podróżowała specjalnym pociągiem „Rail to the COP” Dominika. Spotkanie zaowocowało tym, że dziewczyny wraz z Vanessą Nakate z Ugandy i Mitzi Tan z Filipin wystosowały wspólną petycję do rządzących, w której żądają: „utrzymania przy życiu celu 1,5 stopnia Celsjusza poprzez dokonanie bezprecedensowych redukcji emisji gazów cieplarnianych, zakończenia inwestowania w sektor paliwowy i dofinansowywania jego, porzucenia «kreatywnej księgowości» w przedstawianiu wysokości emisji i ujmowania w raportach jej całokształtu wraz z konsumpcją, łańcuchami dostaw, spalaniem biomasy czy międzynarodowym transportem morskim i powietrznym, wypłacenia obiecanych 100 miliardów dolarów krajom szczególnie narażonym na skutki zmiany klimatu wraz z dodatkowym funduszem na katastrofy klimatyczne, wdrożenia ochronnej polityki klimatycznej dla pracowników i społeczności wrażliwych na proces transformacji, a także zlikwidowania nierówności”.
Pod apelem w momencie redagowania tego tekstu podpisało się prawie 2 miliony osób. To wielki sukces. Ale zamiast tego Grecie Thunberg wytyka się wulgaryzmy, których użyła na demonstracjach w Glasgow. Krytykują głównie mężczyźni, dla których rzucone z bezsilności słowo „fuck” znaczy więcej niż to, co kilkunastoletnia dziewczyna robi dla świata.
Instrukcji, jak (grzeczniej) robić aktywizm, a nie klimatyczną wojnę, dostarcza np. polski publicysta Rafał Woś, który swój opublikowany tuż przed szczytem felieton opatrzył wymownym tytułem Co powinna powiedzieć Greta.
– No cóż, mansplaining to nasza codzienność. Problemem jest zawsze naruszanie status quo i wygodnego niedasizmu, który czasem jest boomerską pogardą dla „nic niewiedzących o życiu młodych”, a innym razem mizoginistycznym uciszaniem kobiet – mówią mi dziewczyny.
Strażnicy starego porządku – zamiast słuchać i rozmawiać – pouczają. Albo oczekują rozwiązań. Przypomnijcie sobie wiec Szymona Hołowni, na którym samozwańczy apologeta bardziej „zielonej Polski” protekcjonalnym tonem zażądał od młodych aktywistów z Greenpeace’u podania recepty na dekarbonizację do 2030 roku.
„Jeżeli pokaże mi pan metodę, jak do tego dojść w dziewięć lat, przy 20- czy 30-letnich opóźnieniach i nie wywołując rewolucji społecznych, żeby krew nie polała się na ulicach, to od razu kupię wasz projekt” – powiedział lider Polski 2050.
Inny przykład pokazuje Christiana Figueres w książce Przyszłość zależy od nas. Na szczycie klimatycznym w Kopenhadze w 2012 roku reprezentująca Wenezuelę Claudia Salerno, zanim została dopuszczona do głosu, musiała tak długo uderzać o blat tabliczką z nazwą swojego kraju, że poraniła sobie do krwi dłonie.
– Nawet tutaj spotykam się z podobnymi sytuacjami. Głównie ze strony dziennikarzy, którzy objaśniają mi świat, próbują za wszelką cenę podważyć słuszność moich słów lub przerywają wypowiedź w pół słowa – mówi Dominika Lasota, przyznając, że nawet jej koledzy w ruchu klimatycznym nie zawsze są gotowi na tworzenie inkluzywnej przestrzeni.
– Dlatego aspekt feministyczny jest dla mnie kluczowy, bo stwarza szansę na fundamentalny zwrot w dyskursie o przywództwie. Jednym z symbolicznych obrazów, który to pokazuje i który mocno utkwił mi w głowie, jest niedawny post Greenpeace UK – mówi moja rozmówczyni, wspominając zestawienie dwóch fotografii – jednej przedstawiającej prezydentów i premierów, którzy zabierali głos na World Leaders Summit, i opatrzonej napisem „old leadership”. I drugiej – z wizerunkiem najsłynniejszych aktywistek klimatycznych reprezentujących „nowe przywództwo”.
If our leaders can't get it done, It's time for new leaders. ?
#COP26#VanessaNakate #GretaThunberg #IndiaLoganRiley #ElizabethWathuti #BriannaFruean pic.twitter.com/TpByTfqMyz— Greenpeace UK (@GreenpeaceUK) November 7, 2021
Wiktoria Jędroszkowiak wskazuje z kolei, że jako młoda dziewczyna, która występuje z jakąś polityczną deklaracją, prawie zawsze spotyka się z krytyką i szowinizmem.
– Najczęściej określa się nas i to, co mówimy, mianem histeryczności. To od lat znana metoda odbierania kobietom podmiotowości i powagi. Działając w MSK, ale też w organizacjach pozarządowych, widzę, jak bardzo ruchy oddolne i ten sektor są sfeminizowane. Ale to nie sprawia, że dziewczyny są najbardziej widocznymi osobami. To w mężczyzn i chłopców warto inwestować czas i inne zasoby, bo są poukładani, spokojni i rzeczowi. A nam z reguły i z góry przypisuje się negatywnie postrzeganą emocjonalność.
Te same zarzuty kierowane są w stronę Thunberg, która – jak to ma w zwyczaju – nie patyczkowała się z biernością obecnych w Glasgow VIP-ów. „Bla, bla, bla” – powtarzała z mównicy, przedrzeźniając pełne pustych obietnic wystąpienia przywódców. Pytana o chęć przejęcia politycznych sterów odparła, że bardziej skuteczne jest zmienianie narracji „z ulicy” niż „od wewnątrz”. To widać również w mediach, które znacznie bardziej niż wypowiedziami polityków interesują się tym, co dzieje się na demonstracjach.
„To nie jest tajemnica, że COP26 okazał się porażką. Powinno być oczywiste, że nie da się rozwiązać kryzysu wciąż tymi samymi metodami. COP zamienił się w wydarzenie PR-owe, gdzie przywódcy wygłaszają piękne mowy i zapowiadają świetne zobowiązania. Ale za kulisami rządy krajów globalnej Północy nadal odmawiają podjęcia jakichkolwiek drastycznych działań” – stwierdziła Greta Thunberg, wpisując się w główne motto tegorocznych demonstracji: „czas na dyskusje minął, pora wziąć się do roboty”.
„Jesteśmy też sfrustrowani. Mamy dość odbywania konferencji za konferencją, jakby to było jakimkolwiek rozwiązaniem. Zegar tyka – pisze w „Guardianie” 15-letnia Elle Simmons, aktywistka z Melbourne.
Zastanawiam się, dlaczego dziewczyny, które pojawiają się na okładkach gazet i stronach głównych portali, rozumieją to lepiej niż męscy liderzy? Od polskich aktywistek słyszę, że to w dużej mierze wynika z wychowania.
czytaj także
Nie widzieć, nie słyszeć, nie czuć
– Kryzys klimatyczny, a szczególnie sposób, w jaki się o nim mówi, sprawia wrażenie, że to tylko jakaś techniczna usterka. Tymczasem stawką nie jest to, kto zostanie zielonym pionierem napraw, ale życie ludzi, którym warunki dyktowane przez zmiany klimatu już teraz w wielu miejscach na świecie uniemożliwiają przetrwanie. To emocjonalnie jest bardzo trudne do przyjęcia – zauważa Marta Palińska.
Jej zdaniem przez to, że dziewczyny są rzadziej niż chłopcy oduczane emocjonalnego połączenia ze sobą i światem, o wiele łatwiej potrafią współodczuwać i nazywać to, co trudne.
– W tym też tkwi ich siła. Mężczyźni w naszej kulturze socjalizują się w przekonaniu, że muszą odcinać się od wszystkiego, co generuje emocje. Być może te garnitury, które wkładają na konferencje, służą im za zbroję, dzięki którym łatwiej jest im odsunąć od siebie widmo katastrofy klimatycznej, jej skutków i ich ludzkiego oblicza.
Wiktoria widzi też inne zagrożenia w tkwieniu w bezuczuciowym kokonie. Taki model działania narzuca się bowiem dziewczynom i kobietom, które chcą działać publicznie. Nalega się, by robiły to „po męsku”. – Oczekuje się od nas i tak też opisuje w prasie jako girlbosses, rządzące się, zawsze pewne siebie, umiejące rozstawiać po kątach inne osoby liderki. To narracja całkowicie patriarchalna, fallocentryczna i odrzucająca kolektywny wymiar współpracy. Musimy od niej odejść.
Co w takim razie proponują moje rozmówczynie? Zaprzestanie wyciszania cech, które nie idą w parze z byciem silnymi, nieustraszonymi, będącymi bez przerwy na polu walki dziewczynami.
– Fajnie robić coś wspólnie, z innymi koleżankami i się w tym wszystkim wspierać, tworząc siostrzeństwo, które – moim zdaniem – jest najlepszym lekarstwem na opresję i marazm dziadocenu – wskazuje Wiktoria.
Słuchajmy innych
Przede wszystkim jednak ona i jej koleżanki na tegorocznym szczycie nie chcą jakkolwiek ograniczać przestrzeni aktywistkom z Południa, bo – jak mówi – osoby z krajów rozwiniętych, zamożniejszych i odpowiedzialnych za globalne ocieplenie są im to po prostu winne.
Marta Palińska: – Widzę nakładające się na siebie kryzysy i uważam, że w tym wszystkim kluczowe jest zauważenie dominacji – mężczyzn nad kobietami, krajów Północy nad tymi z Południa, ludzi nad innymi gatunkami. Te niesprawiedliwe mechanizmy kontroli i władzy nie mogą dłużej urządzać nam świata.
Dysproporcje wynikające z położenia geograficznego widać też na samym szczycie, który nad wyraz często odbywał się w krajach rozwiniętych. I w tym roku lepszy dostęp znów mają do niego osoby z globalnej Północy, nie tylko z uwagi na odległość, ale i dostępność szczepionek przeciwko koronawirusowi.
– Ci i te, którym udało się dotrzeć do Glasgow z regionów najbardziej narażonych na skutki kryzysu klimatycznego, musieli poświęcić o wiele więcej czasu i zasobów, by tu być. Nierówności w reprezentacji ujawniają wyliczenia, zgodnie z którymi, osób z tych miejsc jest mniej niż delegatów reprezentujących interesy lobby paliw kopalnych. Majority world countries to nie kraje posiadające najwięcej pieniędzy: Wielka Brytania, Stany Zjednoczone i państwa UE, lecz Południe, na którym żyje większość światowej populacji. I to ona doświadcza skutków kryzysu, który my wywołaliśmy – przypomina Marta.
Dominika przywołuje wspomnienia z podróży. Zanim dotarła do Glasgow, w Londynie wzięła udział w pierwszej międzynarodowej akcji Fridays for Future, skierowanej przeciwko bankowi Standard Chartered, który finansuje ogromne inwestycje w wydobycie paliw kopalnych w krajach globalnego Południa. To był dla niej bardzo ważny moment, bo zrozumiała, że nie jedzie do Glasgow dla negocjacji i politycznych przepychanek. W dużej mierze zdawała sobie sprawę przecież, jak bardzo sam proces decyzyjny na COP jest niepoprawny, zepsuty, antyspołeczny. Co było w takim razie jej motywacją?
– Możliwość spotkania innych aktywistów, budowania wspólnoty. Śmieję się, że przyjechałam tu na zjazd z niewidzianą dawno rodziną – siostrami, które obalają rządy na Filipinach, braćmi, którzy blokują budowę elektrowni w Australii. Z wieloma osobami współpracowałam przez ostatnie półtora roku, ale tylko na Zoomie. Teraz wreszcie możemy się zobaczyć i podzielić tym, co nasze wielkie rodzeństwo robi dla – zabrzmi to górnolotnie, ale trudno – Matki Ziemi – przyznaje z nieskrywanym entuzjazmem Dominika, której poznanie historii osób z krajów Afryki, Azji czy Ameryki Południowej zmieniło – tak jak wielu aktywistom i aktywistkom – perspektywę patrzenia na zmiany klimatu.
– Przez to mówimy często, że w walce z globalnym ociepleniem klimatycznym chodzi o naszą przyszłość. A dla osób z globalnego Południa to nie jest żadna przyszłość. Z tym kryzysem mierzą się od dekad, jednak systemowo ich głosy były długo uciszane. Dotychczas narracja o zagrożeniach ustawiała się wokół ginących niedźwiedzi polarnych, topniejących się gdzieś daleko lodowcach, a nie o ludziach i ich historii. Ta debata diametralnie się zmienia, co uważam za najważniejsze osiągnięcie COP26 – zaznacza 20-latka z MSK.
Globalna Północ wywołała kryzys klimatyczny. To ona musi zapłacić
czytaj także
Polska skamielina
Wprawdzie dobrą wiadomością mógł też wydawać się fakt, że Polska podpisała antywęglowy sojusz, który określa wreszcie konkretne daty dekarbonizacji: w przypadku krajów rozwiniętych gospodarczo ma to nastąpić do lat 30., a rozwijających się – do lat 40. Wiemy już jednak, że Ministerstwo Klimatu zaliczyło nas do drugiej grupy, co doczekało się przyznania nam ironicznej nagrody na COP26 – „Skamieliny dnia”.
– Polityka wewnętrzna Zjednoczonej Prawicy opiera się na propagandzie sukcesu, w której doganiamy przecież Niemcy, a na arenie brukselskiej i światowej ustawiamy się w jednym rzędzie z Afryką. Premier powtarza jak mantrę słowa o solidarności klimatycznej, jednocześnie przekonując wszystkich, że już całkiem sporo w kwestii klimatu robimy. Tymczasem realnej transformacji jak nie było, tak nie ma – mówią moje rozmówczynie.
W ich opinii rozdrabnianie się i dyskusja o tym, czy jesteśmy krajem na dorobku, czy nie, nie ma sensu, bo daty odejścia od węgla i tak są zbyt późne. Żeby ustalić, jaką gospodarką jesteśmy – dużą, małą, bogatą, rozwiniętą lub nie, opieramy się na PKB, który jest wskaźnikiem przestarzałym, nic niewnoszącym do tej debaty i krytykowanym przez samych ekonomistów. Dlaczego? Między innymi dlatego, że nie uwzględnia kosztów środowiskowych.
– Polska, która ma najbardziej trującą w Europie elektrownię – Bełchatów – i mnóstwo kopalni węgla brunatnego, którego spalanie generuje najwięcej emisji, powinna solidarnie uczestniczyć w rozwiązywaniu kryzysu klimatycznego. Wciąż myślimy o przeterminowanej wizji wzrostu gospodarczego, zamiast o tym, jak funkcjonować dobrze, nie niszcząc planety, nie łamiąc ludzkich praw i dbając o bezpieczeństwo wszystkich istot żywych – dodaje Marta.
Ale wiemy, jak wygląda rzeczywistość. Czy w takim razie wsiadłyby jeszcze raz do autobusu i pociągu, wiedząc, że COP26 znów skończy się na samym gadaniu?
Dziewczyny bez wahania mówią mi, że tak, bo nadzieja rodzi się w ruchu i działaniu.
– Nie jesteśmy na tyle naiwne, by wierzyć, że uczestnicy COP26 cokolwiek wypracują. Nie zrobią tego. Siłę widzę w naszym wspólnym oburzeniu, sprzeciwie, nacisku, byciu i trwaniu razem, co łatwo można przełożyć też na grunt Polski – na nasze walki nie tylko o klimat, ale o prawa osób LGBT+ czy legalną i bezpieczną aborcję – przekonuje mnie Dominika.
– Wierzymy w zmianę społeczną, nie wiedząc, czy szczyt będzie przełomowy, czy nie. Ale jeszcze nie wygrał nikt, kto nie odważył się spróbować i nie dotarł tam, gdzie na przełom pojawia się choć cień szansy – podsumowuje Marta.