Świat

Vulliamy: To Pablo Escobar wynalazł NAFTA

Kartele narkotykowe nie są zaprzeczeniem nowoczesnego kapitalizmu, ale jego odbiciem – mówi autor „Ameksyki”.

Jakub Majmurek: Amerykański historyk i socjolog Mike Davis, napisał kiedyś, że nigdzie tak nie widać znaczenia politycznej granicy, jak między Stanami Zjednoczonymi i Meksykiem. Po obu stronach żyją ludzie mówiący tym samym językiem, o podobnej kulturze, podobnym pochodzeniu etnicznym – a jednak granica, która ich dzieli, jest jednocześnie granicą między Pierwszym a Trzecim Światem. Przypomniało mi się to w trakcie lektury pana książki, Ameksyki.

Ed Vulliamy: Tak, właśnie ten kontrast na samym początku mnie zafascynował. Dopiero później przyszedł temat narkotyków. Arbitralnie wytyczona linia na piasku pustyni rozdziela tu jedną przestrzeń społeczną na dwa różne światy. Po jednej stronie dobrobyt, po drugiej tysiące ludzi ginących w porachunkach gangów. Po jednej najwyższy PKB na mieszkańca na głowę, po drugiej bieda, w której szczytem marzeń jest czyszczenie kibli w klubie golfowym w Arizonie albo bycie opiekunką starców i dzieci na przedmieściach Houston. Tysiące ludzi codziennie przekraczają tę granicę. Wiele rodzin układa swoje tygodniowe budżety, biorąc pod uwagę ceny po jej obu stronach. Bo elektronika jest tańsza w Eagle Pass, a ciastka w Piedras Negras.

Relacje trochę jak między Johannesburgiem i Soweto.

Dokładnie tak. Granica nie jest tak urasowiona jak w RPA, ale mechanizm pozostaje ten sam.

Przystąpienie Meksyku do NAFTA [Północnoamerykański Układ o Wolnym Handlu] zwiększyło czy zmniejszyło te różnice?

NAFTA to była katastrofa. Jeszcze przed NAFTA były maquiladoras, fabryki zakładane przez Amerykanów w przygranicznej strefie wolnego handlu. Za bardzo niskie pensje – choć jak na standardy Meksyku nie najgorsze – Meksykanie produkowali tam na amerykański rynek. To dzięki maquiladoras prawie każde amerykańskie dziecko miało w swoim pokoju telewizor. Pracowało w nich wiele kobiet. Ówczesne porwania, gwałty i zabójstwa można uważać za prototyp przemocy, jaka w związku z wojną karteli ma dziś miejsce w Meksyku. NAFTA pogorszyło tę sytuację. Dziś te fabryki zaczynają się przenosić tam, gdzie praca jest jeszcze tańsza – np. do Hondurasu. Zostawiają po sobie miasta z dwucyfrowym bezrobociem. Wtedy wkraczają kartele, które nagle stają się jedynym pracodawcą w okolicy.

Większość miejsc pracy, jakie stworzyła gospodarka NAFTA, to posady za bardzo małe pieniądze. W ramach napędzanych przez to porozumienie przemian gospodarczych zlikwidowano w Meksyku komunalną własność ziemi rolnej. Z drugiej strony ten nowy porządek pozwolił się niektórym bardzo wzbogacić. Magnat telefonii komórkowej, Carlos Slim, został najbogatszym człowiekiem świata. Polepszyły się także części klasy średniej.

NAFTA ułatwiło także przemyt narkotyków. Nie przenoszą ich dziś przecież w plecakach ludzie przechodzący przez zieloną granicę. Trafiają do Ameryki w ciężarówkach, ukryte wśród setek towarów wartych miliardy dolarów. Szacuje się, że 3 procent całego ruchu przez granicę to przemyt narkotyków.

Narracja w pana książce kończy się w 2010 roku. Od tego czasu w Meksyku zmienił się prezydent – jest nim Enrique Peña Nieto. Czy ta polityczna zmiana wpłynęła na opisywane przez pana problemy?

W niewielkim stopniu. To ciągle jest koszmar. Bieda, wyzysk w fabrykach, kontrasty po obu stronach granicy są dokładnie takie same. Zmieniły się jednak dwie rzeczy. Po pierwsze, układ sił i sojuszy między kartelami. Dziś podstawowa oś konfliktu przebiega między kartelem z Sinaloa a Los Zetas. Po drugie, przemoc się rozlała. Gdy pisałem książkę, ograniczała się do granicy. Teraz dostała się już do takich miejsce jak Acapulco. Kartele, jak wszystkie wielkie korporacje, dywersyfikują swoje inwestycje. Inwestują w turystykę, ropę naftową i inne przedsięwzięcia. Acapulco staje się areną walki nie dlatego, że płynie przez niego rzeka narkotyków – trochę ich tam jest, ale nieszczególnie dużo – ale dlatego, że kartele walczą o turystycznie atrakcyjne tereny. Kiedyś jednym z niewielu terenów wolnych od wojny karteli był stan Chiapas. Mocni byli tam zapatyści, najbardziej znaczący ruch nowej lewicy w Meksyku. Teraz Zetas pojawili się Chiapas, z miesiąca na miesiąc rośnie liczba trupów.

Najważniejsze pytanie, jakie stoi dziś przed Peña Nieto, brzmi: czy da się powrócić do dawnego Pax Mafiosa, jaki panował za władzy Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej, gdy całym światem przestępczym w Meksyku kierował Felix Gallardo z kartelu w Sinaloa – postać najbliższa Don Corleone, jaką Meksyk miał kiedykolwiek w historii.

Nie chodzi o to, by władza zawarła układ z mafią, ale o to, by do świata przestępczego wróciła jasna struktura władzy. By kartele działały bez ciągłej wojny o wpływy i tereny, bez zabijania się na ulicy.

Wtedy rząd mógłby się zająć płotkami, czasem aresztować kogoś przed kamerami, uspokajając tym samym opinię publiczną i Waszyngton. Wśród znawców polityki narkotykowej trwają spory na temat takiego rozwiązania, ale być może to ono jest najbardziej realistyczne.

Jednak Los Zetas nie dadzą się podporządkować żadnej takiej strukturze. Ledwo potrafią zapisać swoje imiona bez błędów ortograficznych, ale doskonale rozumieją współczesny kapitalizm. To nowa, bezwzględna generacja bandytów. Zupełnie różna od tej, której symbolem w Ameryce Południowej był Pablo Escobar. Jego ludzie naprawdę kochali. Pieniądze z narkotyków redystrybuował, budując boiska, szkoły, drogi. Do pewnego stopnia to samo w Meksyku robił Gallardo i kartel z Sinaloa. Na terenach, gdzie panuje Los Zetas, nic takiego się nie dzieje. Oni nawet nie bardzo chcą płacić pieniądze wdowom i matkom ich zabitych żołnierzy. Rządzą przy pomocy terroru i strachu. Z nimi nie da się zawrzeć żadnego układu, konieczna jest wojna.

Felipe Calderon, poprzedni prezydent, zdecydował się na bezpośrednią konfrontację z kartelami, bo zaczęły przejmować kontrolę nad całymi obszarami kraju, zwłaszcza przy granicy, gdzie państwo w ogóle już nad niczym nie panowało. A żadne państwo nie może sobie na to pozwolić. Meksyk bał się losu pobliskiej Kolumbii.

A dlaczego ten stary Pax Mafiosa, skoncentrowany wokół Gallardo, upadł?

To kluczowe pytanie. Nikt nie wie dlaczego. Ja też nie mogę powiedzieć na pewno, ale przypuszczam, że wynika to z tego, jak zmienił się sam kapitalizm. Jest on dziś mniej hierarchiczny, coraz bardziej rozproszony, nie przypomina już piramidy. Nastawiony jest na błyskawiczny zysk, a nie na budowanie długotrwałych, stabilnych relacji. I ten sposób myślenia sprzyjał nowym, mniejszym, bardziej drapieżnym kartelom: kartelowi z Zatoki, La Familia i wielu innym. Dziś na terenie Meksyku działa około pięciuset karteli. Jedne są większe, inne mniejsze, ale żaden nie jest w stanie zbudować skutecznego, długotrwałego Pax Mafiosa.

Uważam, że kartele nie są zaprzeczeniem nowoczesnego kapitalizmu, ale jego – nawet nie bardzo karykaturalnym – odbiciem. NAFTA została tak naprawdę wynaleziona przez Pablo Escobara. To on, handlując kokainą od Kolumbii, przez Miami (a potem Meksyk), do Stanów i Kanady, stworzył pierwszą sferę wolnego handlu na zachodniej półkuli, na długo zanim Bill Clinton podpisał odpowiednie traktaty. Młode kartele z Meksyku, grupy takie jak Los Zetas, są symptomem przejścia od paternalistycznego kapitalisty w starym stylu, który wiąże ze sobą pracownika świadczeniami socjalnymi, do nastawionej na natychmiastowy zysk, bezwzględnej korporacji, która wyciska z pracowników i lokalnych społeczności wszystko, co się da, zgodnie z zasadą „śmierć frajerom”.

Nie wiem, czy to przypadek, ale gdy pada Pax Mafiosa, gospodarka Meksyku otwiera się na świat w ramach globalizacji, a prezydentem kraju zostaje był szef meksykańskiego oddziału Coca-Coli, Vicente Fox. Do dawnego ładu polityczno-gospodarczego nie ma już powrotu. W Meksyku jest za dużo inwestycji zagranicznych.

Pisał pan, że terrorowi karteli nie sprzeciwiła się dotąd ani żadna zorganizowana lewicowa siła, ani żaden prawicowy, parafaszystowski ruch, żadna „partia porządku”.

W ostatnich dwóch latach pojawił się walczący z przemocą karteli ruch Strażników, złożony głównie z pracowników prywatnych firm ochroniarskich. Ale sytuacja ciągle jest bardzo niebezpieczna. Szalenie trudno jest przeciwstawić się siłom zorganizowanym wokół przemysłowej klasy robotniczej. Sprzeciwiasz się kartelom, głośno agitujesz przeciw nim – i prędzej czy później cię porwą i zamordują. Sprzeciwiają się głównie dwie grupy społeczne. Kobiety, które stoją cały czas na zewnątrz wojny karteli, będącej wciąż w dużej mierze „męską sprawą” – i duchowieństwo, głównie katolickie, ale też reformowane.

W latach 80. administracja Reagana wypowiedziała „wojnę narkotykom”. Stany prowadziły ją nie tylko na swoim terytorium, ale na całej zachodniej półkuli.

To zupełna klęska.

Dlatego, że od początku był to zły pomysł, czy popełniono w jej trakcie taktyczne błędy?

Od początku wojna z narkotykami nie była żadną wojną z narkotykami, tylko wojną z ludźmi uzależnionymi od narkotyków.

Fakt, że w Stanach i Europie można trafić za kratki za posiadanie marihuany, to absurd. Tak samo jak to, że państwo ściga drobnych dilerów cracku z getta i ładuje ich na całe lata do więzień. Wszystkie te działania nie dotykają przyczyn, dla których ludzie sięgają po narkotyki.

A jakie są te przyczyny?

Przede wszystkim bieda, wyzysk, nędza. Często w mediach się słyszy, że ludzie się narkotyzują, żeby rozruszać imprezę, by poczuć się sexy i tak dalej. Tak może było w latach 60. I może ciągle jest w wąskim gronie klasy średniej. Ale większość osób w barrios w Gwatemali i Hondurasie, w getcie w Chicago, w upadłych miastach w konurbacji Manchesteru czy Tyneside narkotyki bierze po to, by zagłuszyć nędzę.

Gdyby władze naprawdę chciały prowadzić „wojnę z narkotykami”, zajęłyby się pieniędzmi, jakie są generowane przez narkobiznes, zatrzymały ich przepływ. Pracuję teraz nad książką o bankach. Widać, jak one pomagają przemieszczać się pieniądzom narkotykowych bossów. Trwa właśnie śledztwo w sprawie Wachovii. Odkryto setki miliardów dolarów niewiadomego źródła przepływające przez ich system. Nie wiadomo, czy w całości z handlu narkotykami, ale wszystko na to wskazuje.

W tym samym czasie JP Morgan odmawia gwiazdom porno otworzenia rachunków konsumenckich, uzasadniając to „względami moralnymi”.

Dziękuję, to jest doskonały przykład ich moralności. Inny bank, HSBC, wziął kolejne miliardy dolarów od tego samego kantoru, który jest częścią śledztwa w sprawie narkodolarów w Wachovii. Oczywiście władze HSBC publicznie twierdzą, że „nie wiedzą, skąd pochodziły te pieniądze”. Panowie, litości! Naprawdę przyznajecie się do takiej głupoty? I jakie spotykają ich konsekwencje? Dawny szef HSBC w Meksyku został szefem odpowiadającym za ich bankowość detaliczną na całym świecie. W minutę zarabia więcej niż pan czy ja w pięć lat. A prezes HSBC z tego okresu, Lord Hurstpierpoint, jest dziś ministrem handlu w rządzie Camerona. Taką poniósł karę. Wachovia zapłaciła 1,2 mld dolarów grzywny. Dla nas to jest kupa pieniędzy, sam chciałbym mieć tyle. Ale dla nich to są drobne, coś, co wrzuca się żebrakowi do kapelusza. Jaka jest w tym logika? W całej tej wojnie przeciw uzależnionym i chłopakom sprzedającymi kilka działek w getcie!?

Ta wojna ma chyba jednak swoją własną racjonalność.

Oczywiście! Badania z Kolumbii pokazują, że tylko 2,6 procent ostatecznej detalicznej wartości każdego grama kokainy zostaje w Kolumbii. A w takim razie 97% trafia do Europy i Stanów. W Meksyku to pewnie jest wyższy procent. Powiedzmy, że nawet 8. Czyli 92 procent trafia do Europy i Stanów. I dlatego tak naprawdę w niczyim interesie nie leży przeciwstawienie się wielkim kartelom. Bo one przynoszą rzekę pieniędzy. To trochę jak z Chinami. Póki płyną od nich pieniądze i tanie produkty przemysłowe, nikt się nie będzie upominał o więźniów politycznych.

Jak inaczej można więc prowadzić „wojnę z narkotykami”?

Możemy się uczyć choćby od Kolumbii. W pewnym momencie poszli zupełnie inną drogą niż Stany. W Medellin zaczęli inwestować pieniądze w slumsy, budować tam szkoły, biblioteki, przychodnie. Oczywiście Kolumbia jest zbyt biedna, by taki program realizować w całym kraju. Ale w Medellin przyniosło to zadziwiające rezultaty w walce z narkotykami. Choć do prawdziwego sukcesu konieczne jest, by Europa i Stany zrobiły coś z konsumpcją narkotyków u siebie. Gdybyśmy wydali wszystkie pieniądze, jakie wydaliśmy na „wojnę z narkotykami”, w taki sam sposób, jak zrobili to Kolumbijczycy, to problem narkomanii może by nie zniknął, ale miałby znacznie mniejszą skalę.

Mówił pan o absurdzie wsadzania do więzienia za trawkę. Legalizacja by pomogła?

Na pewno kryminalizacja nie działa. Konsumpcja narkotyków w czasie „wojny” z nimi znacznie wzrosła. Marihuana powinna być legalna, nie jest bardziej szkodliwa od alkoholu. Ale z takimi narkotykami jak kokaina czy heroina sprawa nie jest taka prosta. Zwłaszcza jeśli spojrzymy na ten problem z perspektywy getta w Chicago, a nie burżuazyjnej bohemy z północnego Londynu czy Greenwich Village.

Bo jeśli narkotyki byłyby legalne, to kto dostarczałby je na rynek? GlaxoSmithKline, Johnson & Johnson, Bayer? Czy naprawdę ufamy, że wielkie koncerny farmaceutyczne będą produkować metamfetaminę, heroinę i crack tak, by sprzedawać ich jak najmniej? Nie, one tak nie działają. Gdybym poszedł z taką propozycją do getta, do Narcos Anonimos, kobiet walczących z kartelami, pracujących z uzależnionymi duchownych i powiedziałbym im: „Mamy nową politykę, teraz będzie można dostać to wszystko legalnie w aptece”, popukaliby się w głowę. Nic by to nie zmieniło. I wcale nie zlikwidowałoby przestępczości. Bo zawsze można porwać ciężarówkę z transportem, sprzedawać je taniej itd.

Część wielkiego biznesu jest bardzo za legalizacją. Richard Branson chętnie sprzedawałby VirginCrack w gustownych czerwonych opakowaniach. Ale dla uzależnionych to nie musiałoby się dobrze skończyć. Musimy zmienić obecne prawo, ale automatyczna legalizacja nie jest rozwiązaniem. Potrzebujemy zmian politycznych, nie prawnych. Szkół, przychodni, bibliotek w biednych dzielnicach. Wiem, że to brzmi bardzo nieefektownie, nudno, staroświecko-socjaldemokratycznie, ale taka jest prawda. Poza tym na legalizację nie zgodzi się Waszyngton, Wall Street i londyńskie City. Bo to oznacza koniec niebotycznych zysków z kontraktów zbrojeniowych, półlegalnego obrotu narkodolarami itd.

Dziennikarstwo, jakie pan uprawia, wydaje się dziś zagrożonym gatunkiem. Gazety w coraz mniejszym stopniu stać na fundowanie takich przedsięwzięć.


Tak, wymieramy. Ja sam zapłaciłem za Ameksykę. Mogłem ją napisać, bo wziąłem bezpłatny urlop w mojej macierzystej redakcji. Nieźle się sprzedała, więc byłem w stanie zwrócić pieniądze, jakie w nią zainwestowałem. Ale starczyło akurat na spłatę starych długów, raty kredytu hipotecznego i alimentów. Książka o Bośni [Season in Hell: Understanding Bosnian War] kosztowała mnie 35 tysięcy funtów. Nikt jej jednak nie chciał czytać i nie zwróciła się. Do dziś spłacam długi, jakie zaciągnąłem na jej napisanie. Ale niczego nie żałuję. Nie mogłem jej nie napisać. Gdy w 1992 roku w Europie znów pojawiły się obozy koncentracyjne, nie mogłem siedzieć w Londynie. Tak więc nie użalam się nad sobą.

W Stanach dziennikarzy śledczych czy wojennych utrzymywać zaczynają nie redakcje, ale NGO-sy. Co Pan sądzi o takim rozwiązaniu?

NGO-sy mają swoje polityczne interesy.

Redakcje też.

Tak, ale dobry reporter mieć ich nie powinien.

Gdyby mógł pan udzielić na koniec jednej rady Barackowi Obamie i Peña Nieto, co zrobić, by skończyć z przemocą na granicy i władzą karteli, to jak by ona brzmiała?

Prezydencie Obama, niech pan idzie za pieniędzmi. Proszę poważnie skontrolować banki, a winnych obracania narkopieniędzmi bankierów skazać na dożywocie. Prezydencie Peña Nieto, niech pan skończy z systemem, w którym meksykańska oligarchia okrada swój lud. Niech pan coś zrobi, by ludzie mieli uczciwą pracę, opiekę zdrowotną, edukację, a problem władzy karteli zacznie znikać.

 

Współpraca: Marcin Zaród, Marcin Chałupka

Ed Vulliamy (ur. w 1954), brytyjski dziennikarz i reporter piszący dla „Guardiana” i „Observera”, korespondent wojenny m.in. w Bośni i Iraku. Laureat tegorocznej nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki.

Czytaj też recenzję książki Ameksyka w serwisie narkopolityka.pl 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij