Unia Europejska

O Sebastianie Kurzu, co nowość ze złem pożenił i wygrał

Michał Sutowski o lekcjach z austriackich wyborów.

W niedzielnych wyborach Sebastian Kurz, przyszły kanclerz Austrii z prawicowej ÖVP, dosłownie rozjechał swych przeciwników, w kilka miesięcy wyciągając swą partię z trzeciego miejsca w sondażach na pierwsze przy urnach. Kwestię, czy to populistyczno-prawicowy wilk w owczej skórze legitymizujący ksenofobię i rasizm swym błyskotliwym stylem, czy ostatnia nadzieja politycznego centrum na powstrzymanie radykałów, zostawmy na inną okazję. Dziś warto przemyśleć kilka wątków z austriackiej kampanii wyborczej, które mogą okazać się inspirujące także nad Wisłą.

Nowy człowiek „spoza układu” to model przećwiczony od dawna. Niecały rok temu w tej samej Austrii i z taką opowieścią wybory prezydenckie wygrał Alexander van der Bellen, przekraczając korzystny dla prawicy podział na wielkomiejskich „kosmopolitów” i prowincjonalnych „lokalistów”.

Sutowski: Odroczenie wyroku

Van der Bellen skutecznie oswoił wyborców z progresywną agendą partii Zielonych, docierając z przekazem daleko poza rogatki Wiednia. Zaprezentował się jako zapora przeciw ofensywie skrajnej prawicy uosabianej przez kontrkandydata – Norberta Hofera z posthaiderowskiej Austriackiej Partii Wolności FPÖ.

Lekcja pierwsza: otwarta na świat ksenofobia, czyli co dzisiaj w polityce wolno

W wyborach parlamentarnych z 15 października układ sił i tematów był jednak zupełnie inny; kryzys uchodźczy w UE ustawił w centrum debaty kwestię polityki migracyjnej, a sama FPÖ, traktowana jako potencjalny mniejszy koalicjant zwycięzców, wyraźnie „znormalizowała” swój wizerunek (choć nie złagodziła języka ani postulatów, domagając się wyjazdu części przybyłych do Austrii imigrantów i wprowadzenia „zakazu islamizacji”). Tym razem nie było więc sporu „skrajna prawica kontra reszta Austrii”, ale pytanie o to, która z partii zagospodaruje mocno rozgniewany na status quo elektorat.

Naddunajska partiokracja, w której dwa wielkie obozy polityczne chadeków i socjaldemokratów, powiązane z całymi sieciami klientelistycznych zależności, najczęściej tworzyły między sobą „wielkie koalicje” i przez dziesiątki lat zapewniały dość szeroką reprezentację społecznych interesów. Problem w tym, że taki system zdawał się wyborcom bezalternatywny („na kogo nie zagłosuję, rządzić będą ci sami ludzie”), co w czasach kryzysu napędzało głosy siłom skrajnej prawicy. Dylemat: głosować na „układ” czy „radykalną alternatywę” zdołał przekroczyć Sebastian Kurz, ukazując partię z układu jako alternatywę właśnie. I wygrał w cuglach.

Bardzo młody i bardzo popularny polityk chadecji zbudował wizerunek człowieka reprezentującego  zmianę pokoleniową i jakościową. Stojąc w sondażach wyżej od własnej partii przejął w niej władzę, wymuszając zmianę reguł mianowania kandydatów na listy. Dość brutalną rozprawę z baronami chadecji wyborcy odczytali nie jako wyraz żądzy osobistej władzy, lecz emancypacji od starej oligarchii. A przemianowanie partii na „Listę Sebastiana Kurza – Nową Partię Ludową” nie jako wyraz osobistego narcyzmu lidera, lecz potwierdzenie, że staruszka ÖVP, której wielu wróżyło rychły koniec, przeszła nie tyle powierzchowny lifting, ile stanowi wręcz nową jakość w skostniałej polityce austriackiej. Kurz nie tylko przyciągnął część młodego, sfrustrowanego elektoratu męskiego, którzy jeszcze kilka miesięcy temu chciał głosować na FPÖ z jej antyunijnym i otwarcie antymuzułmańskim językiem, ale także statecznych wyborców prawego skrzydła Zielonych.

Czyżby podręcznikowe studium przypadku na ćwiczenia  politycznego marketingu? Nie tylko. Kurz na swój wizerunek pragmatyka (zdaniem wielu skrywający zwyczajnego prawicowego populistę) pracował konsekwentnie od wielu lat. Zdołał przekonująco odświeżyć starą partię nie tylko dlatego, że jest młody i że wziął za twarz jej establishment, ale że w kluczowym temacie tych wyborów (polityka migracyjna, muzułmanie) kontynuował swą dotychczasową linię, lawirując między twardym dyskursem antyimigranckim a językiem otwartości na świat. Kurz zdołał połączyć w sobie cechy Viktora Orbana z… Justinem Trudeau. I nie chodzi wyłącznie o dobry PR i „europejski” język opakowujący dość zamordystyczną treść, ale o sprytne niuansowanie polityki realnej.

Krótko mówiąc, w przekazie na temat polityki migracyjnej, na którym zrobił tak wielką karierę – od sekretarza stanu ds. imigracji przez szefa MSZ aż po urząd kanclerski w niedalekiej przyszłości – był dla wyborców wiarygodny. Zanim jeszcze zamknął (na przekór Angeli Merkel, czym zapunktował u austriackich tabloidów) „szlak bałkański” napływu uchodźców, co zdecydowanej większości Austriaków zwyczajnie się podobało, prowadził nieoczywistą jak na prawicowca politykę.

Jego oferta dialogu na rzecz integracji ze społecznością muzułmańską wyglądała autentycznie: firmował wprowadzenie prawa do posiłków halal w austriackich szkołach, szpitalach, wojsku i więzieniach, a także dostosowanie dni wolnych pracowników do kalendarza świąt muzułmańskich. Jednocześnie towarzyszył temu zakaz finansowania austriackich meczetów z zagranicy (wymierzony w Turcję i Arabię Saudyjską) oraz wymóg znajomości niemieckiego przez imamów. W 2015 roku przesunął się mocno na prawo, wzywając do zaprzestania akcji ratunkowych przez UE i zamknięcia granicy tak długo, aż Włosi przestaną przyjmować uchodźców bez dokumentów.

Mimo głębokiego ukłonu wobec skrajnej prawicy, wyborcom centrowym wciąż jednak wydaje się wiarygodny w swej soft-konserwatywnej opowieści o migracji, która jest szansą na „ściąganie talentów”. Postulując de facto kanadyjski model polityki migracyjnej dla Austrii, Kurz łączy pragmatyczny dyskurs otwartości rynku pracy i merytokracji z opcją faktycznego zamknięcia kraju na imigrantów spoza UE i w ogóle Europy, których Austriacy boją się najbardziej.

Takie lawirowanie między liberalną otwartością i pragnieniem integracji przybyszów a językiem i polityką „odzyskiwania kontroli” (np. nad granicami) nie jest jednak odczytywane jako chwiejność poglądów, lecz pragmatyzm – i doskonale mieści się w jego przekazie o nowej Austrii, nowej chadecji i nowej polityce, które zamkną „szufladki lewicy i prawicy” do muzeum.

Lekcja druga: politycznie zieloni, czyli czego robić nie wolno

Drugi obok Kurza charakterystyczny przypadek tych wyborów to Zieloni – partia, która niedawno odniosła największy sukces w swej historii wystawiając zwycięskiego kandydata na prezydenta, przez całe lata była na fali wznoszącej, teraz może w ogóle nie wejść do parlamentu. To przykład równie wymowny, choć instruuje raczej, czego robić żadną miarą nie wolno.

U Zielonych próba odnowy i wymiany pokoleniowej w partii okazała się wyraźnie nieudana; spór starych działaczy z młodzieżówką nie przyniósł wrażenia „świeżości” czy żywotności politycznej dyskusji, lecz publiczne zgorszenie wyborców sporem o miejsca na listach (przed wyborami partię opuściło wielu młodych, decydując się na nieudaną koalicję z komunistami). Odszedł też weteran austriackiej Rady Narodowej Peter Pilz, który niemal z niczego, bez pieniędzy i czasu antenowego, stworzył własną listę wyborczą jego imienia i otrzymał więcej głosów niż dawni partyjni koledzy.

Można dyskutować, czy największym problemem był brak przywództwa wiarygodnie uosabiającego zmianę (liderka partii opuściła ją na pięć miesięcy przed wyborami), czy poczucie, że Zieloni nie wiedzą, dokąd zmierzają, za to zajmują się sami sobą i kłócą o stołki? A może do klęski przyczynił się fakt, że lista Pilza „łowiła w tym samym stawie”, a więc wśród wielkomiejskiego elektoratu o raczej progresywnych poglądach? Z pewnością gwoździem do trumny było przekazanie wyborcom, że sami przywódcy partii nie wierzą we własny projekt: na kilka miesięcy przed głosowaniem liderka ich listy zapowiedziała, że będzie walczyć o 10 procent. Skromność bywa nieraz cnotą, ale skoro w poprzednich wyborach Zieloni uzyskali ponad 12 procent, to deklaracja ta zabrzmiała wyjątkowo niepoważnie.

Zieloni muszą się pozbyć łatki partii idealistów

Zadanie domowe

Jakie wnioski płyną z przykładu i antyprzykładu?

Po pierwsze język zmiany bije na głowę język „obrony status quo”, nie mówiąc już o „powrocie tego, co było”.

Po drugie opowieść o byciu „człowiekiem spoza układu” jest dla wyborców bardzo atrakcyjna i to po różnych stronach politycznego sporu – obok Kurza niespodziewany sukces odniósł bowiem wspomniany Peter Pilz, rozłamowiec opuszczający swą partię pod hasłem zniechęcenia jej wyniosłością i oderwania od zwykłych obywateli. Na człowieka „przekraczającego dawne podziały” (choć w ogóle nie „ponad podziałami”!) pozował nawet van der Bellen.

Proste? Nie do końca. Udana „odnowa” wymaga postaci, która ją wiarygodnie uosabia swą biografią i jest w stanie przeprowadzić zmiany do końca. Zmiana, która utknie w połowie drogi, względnie ujawni głównie niezdecydowanie i wewnętrzny podział obozu, zakończy się zwykłym zniechęceniem wyborców. Z kolei w treść przekazu skrojoną pod sondaże, bez związku z realnymi dokonaniami polityka, nikt nie uwierzy.

A co z samą treścią polityki? Czy spektakularny sukces „pierwszego millenialsa na czele rządu” to ilustracja tezy, że „Polski Macron musi być prawicowy”, a populistów powstrzymuje zassanie ich agendy przez mainstream?

Do czegoś takiego najwyraźniej doszło w Austrii: tematy, diagnozy i recepty proponowane przez skrajnie prawicowych populistów zwycięzca nie tyle skontrował, ile przejął i opakował w cywilizowany, pragmatyczny dyskurs. W społeczeństwie, w którym pokłady frustracji nie są aż tak wielkie (nawet w młodym pokoleniu bezrobocie wynosi 11 procent), a państwa wciąż nie uznaje się za skompromitowane, prawicowa opowieść o korekcie konkretnej unijnej polityki (zamiast dezawuowania Unii jako takiej) okazała się chwytliwa i nie zadziałał mechanizm „wolimy oryginał niż kopię”, w którym wyborcy i tak głosują na partię skrajnie antysystemową, a nie naśladujący ją establishment.

Taki manewr w kwestii uchodźców nie wydaje się w Polsce słuszny – ani moralnie, ani taktycznie. W ksenofobicznej atmosferze wywołanej przez PiS i ruch Kukiza w 2015 roku, ale też w sytuacji braku „realnych” mas uchodźców u bram, opcja „pragmatyczna” (zamiast zdecydowanej kontry) utwierdza tylko wyborców w przekonaniu, że „coś jest na rzeczy” w narracji lęku przed terroryzmem i roznoszeniem chorób.

Bo czy Austria koniec końców nie ześliźnie się w ksenofobiczny radykalizm, dopiero czas pokaże.

Tematem, który lewica mogłaby „po Kurzowsku” rozegrać, powinno być jednak państwo opiekuńcze. PiS za sprawą Rodziny 500+ i regulacji rynku pracy przesunął całe spektrum debaty o gospodarce w kierunku solidarystycznym. Towarzyszy temu jednak histeria antyeuropejska i wojna kulturowa wymierzona w prawa kobiet, promująca maczystowski nacjonalizm peryferii, wreszcie szereg patologii związanych z rentą władzy (synekury).

Projekt państwa socjalnego połączony z narracją o modernizującej się Polsce w zintegrowanej Europie, o wolności jednostki i równouprawnieniu? Prezentowany przez człowieka, który jest w polityce nie od dziś, ale nie należy do establishmentu? Który praktyką rządzenia pokazał, że przejrzystość życia publicznego i merytokrację traktuje poważnie?

Naprawdę warto, by polski Kurz okazał się lewicowy.

Wybory prezydenckie w Austrii, czyli tragikomedia w trzech aktach

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij