Twierdzenie, że Włochy dały się uwieść skrajnej prawicy, nie jest fałszywe – ale jest powierzchowne. Choć skrajna prawica na Półwyspie Apenińskim jest bardzo silna, nie wszystko jeszcze stracone. Ani nie reprezentuje ona całej opinii publicznej, ani jej dominacja nie jest nieunikniona. O sytuacji politycznej we Włoszech po wyborach europejskich pisze Jamie Mackay.
Czytając gazety, można odnieść wrażenie, że już jest po wszystkim. Włochy – piszą media – wpadły w objęcia skrajnej prawicy. Przez długie lata zabetonowany system starych partii powodował u głosujących wyborców jedynie frustrację. Teraz stary konsensus się rozleciał, a z betonu zostały gruzy.
Na gruzach pierwsi odnaleźli się zbuntowani populiści – z wyraźnym ksenofobicznym akcentem. Zaskarbili sobie poparcie mas obywateli i rosną w siłę. Blask rządzącego dziś krajem Ruchu 5 Gwiazd przygasa, bo porzuciła go liberalna część elektoratu, a przy władzy umacnia się „silny wódz” – ultraprawicowy populista Matteo Salvini. 34 procent głosów w eurowyborach dla jego Ligi oraz dodatkowe 6,4 procent dla narodowo-konserwatywnej partii Bracia Włosi. Wszystko to sprawia wrażenie, że gdyby w najbliższych miesiącach miały się odbyć wybory krajowe, całe Włochy dostałyby się w łapy jawnych faszystów.
Przyznajmy od razu: ten lęk nie jest nieuzasadniony. Przeciwnie. Obie nacjonalistyczne partie – jak przeczytamy w powyborczych analizach – znacznie zwiększyły swój stan posiadania i wzmocniły po eurowyborach. Zrozumieć, czy, jak i dlaczego tak się stało, jest ważnym i pilnym zadaniem dla polityków, publicystek i analityków.
czytaj także
Coraz liczniejsze przestępstwa z nienawiści, motywowane antysemityzmem, rasizmem i homofobią, sprawiają, że atmosfera w kraju staje się toksyczna. Społeczeństwo obywatelskie ulega rozkładowi. Zarówno państwowa telewizja RAI, jak i prywatna La7 nadają nieustanną propagandę nowej prawicy. Celem ich ataków stały się już sądy, wolność prasy i inteligencja. Na pozór rozwój wypadków we Włoszech przypomina sytuację w Polsce czy na Węgrzech, jednak kontekst gospodarczy i kulturowy jest zupełnie inny. I choć można zrozumieć panikę włoskich wyborców i wyborczyń, nie należy z nią przesadzać. Całościowy obraz nie musi przedstawiać się tak posępnie, jak się go maluje.
Triumf pesymizmu
Po pierwsze, dane liczbowe o poparciu wyborców dla poszczególnych partii okazują się bardziej skomplikowane, niż się to wydaje na pierwszy rzut oka. Jeśli za barometr mają służyć eurowybory, Salvini uzyskał 9 milionów głosów w kraju zamieszkiwanym przez ponad 60 milionów obywateli i 51 milionów uprawnionych do głosowania. Choć to poważna siła i choć Salvini jest dziś najpopularniejszym politykiem, nie sposób utożsamiać poparcia dla jego partii z „wolą włoskiego ludu” – strategią tak chętnie stosowaną przez Viktora Orbána na Węgrzech.
W minionych wyborach zwyciężyli – i być może najwięcej przegrali – niegłosujący. Największą siłą wciąż pozostaje we Włoszech niechęć do polityki i do udziału w wyborach, a ten trend utrzymuje się od dawna. Jak zauważył Paul Ginsborg w ubiegłorocznym artykule dla serwisu openDemocracy, uwiąd uczestnictwa w demokracji jest głębokim i systemowym procesem, a jego przyczyn należy szukać w rosnącej nieufności wobec klasy politycznej.
Tymczasem popularna niegdyś, centrolewicowa Partia Demokratyczna pod przywództwem Matteo Renziego wyznaje dziś wiarę w neoliberalizm, a partyjny pluralizm zmieniła w pośmiewisko. Partia Renziego niemal zupełnie lekceważy trudne położenie młodych, migrantów i klasy robotniczej. 23 procent głosów, które w eurowyborach zdobyła, zakrawa na cud. PD nie ma jednak powodów do świętowania, ponieważ nawet ten zaskakująco przyzwoity wynik to klęska: partia straciła połowę poparcia, jakim cieszyła się jeszcze w 2014 roku. Pocieszenia może szukać tylko w fakcie, że utrzymała poparcie wyborców w niemal wszystkich dużych miastach: Mediolanie, Turynie, Genui, Bolonii, Florencji i Rzymie. Te metropolie okazały się falochronem przeciwko naporowi Salviniego i to tam mogą się rozwijać polityczne alternatywy dla skrajnej prawicy.
Najciekawsze i dość subtelne zjawisko można jednak dojrzeć, gdy porówna się wynik eurowyborów z wynikiem wyborów samorządowych, które odbyły się we Włoszech tego samego dnia. Okazuje się, że ci sami wyborcy, którzy tak chętnie głosowali na kandydatów Ligi do europarlamentu, odmówili tej partii poparcia w wyborach lokalnych. Światowe media, które skwapliwie ogłaszały we Włoszech apokalipsę, nie dostrzegły faktu, że spośród wyborców, którzy w eurowyborach oddali głos na Ligę, w wyborach do władz lokalnych aż 75 procent głosowało na kandydatów Partii Demokratycznej (źródło: „La Repubblica” z 30 maja).
Jak antyszczepionkowa gorączka wyniosła włoskich populistów do władzy
czytaj także
Wyborcy ci postąpili więc podobnie do wielu Brytyjczyków, którzy opowiedzieli się za brexitem: wyrazili zdecydowany sprzeciw wobec neoliberalnej polityki, a niekoniecznie poparcie dla prawicowych ideologii. Jednocześnie wielu z nich nie zamierzało powierzyć swojej przyszłości w kraju (ani zarządzania swoimi pieniędzmi) skrajnej prawicy. I chociaż zdarzyły się wyjątki – na przykład w Ferrarze, która wybrała Ligę, choć przez niemal 70 lat rządziła tam lewica – to trzeba dostrzec tę ogólną prawidłowość.
Partia Demokratyczna zachowuje się biernie, jakby czekała na właściwy moment i miała nadzieję przyciągnąć część byłych wyborców Ruchu 5 Gwiazd oraz tych, którzy nie głosowali wcale. W gospodarce Włoch nadciąga burza, którą może jedynie nasilić perspektywa obłożenia kraju unijnymi sankcjami na 3 miliardy euro.
PD ma nadzieję tę burzę przeczekać. Ta strategia ma niewielkie szanse powodzenia. Po pierwsze, jeśli sytuacja ekonomiczna pogorszy się jeszcze bardziej, Salvini jak zwykle obarczy winą za to koalicyjnego partnera z Ruchu 5 Gwiazd – bo to oni strzegą przysłowiowego skarbca – i wyjdzie z tego suchą nogą. A wszelkie ewentualne „kary” wymierzone przez Brukselę za naruszenie zasad budżetowych będą tylko nakręcać antyeuropejskie nastroje na Półwyspie.
Dlatego zresztą lewicowa krytyka Unii nie ma we Włoszech najmniejszego sensu. Pomijając moralny imperatyw reformowania UE, naiwnością jest przypuszczenie, że lewica ma dziś cokolwiek realnego do ugrania na tym samym terytorium. Dzięki propagandzie Salviniego wszelkie antyunijne resentymenty są dziś trwale utożsamiane z skrajną prawicą.
Zieloni, socjaliści i inni
Przed Partią Demokratyczną i innymi formacjami otwiera się jednak polityczna okazja – iskierką nadziei okazuje się paradoksalnie właśnie Parlament Europejski. Dwie frakcje – Europa Narodów (ENF) i Europejskie Przymierze Ludów i Narodów [EAPN, sformowane przez Salviniego na początku bieżącego roku – przyp. tłum] – miały nadzieję stać się łącznie drugim co do wielkości ugrupowaniem. Wyborcy zdecydowali inaczej i umieścili ich na miejscu piątym, za Zielonymi.
czytaj także
Ze wszystkich lekcji, jakie dały nam te wybory, ta najdobitniej pokazuje, że dla lewicy istnieje potencjał politycznej mobilizacji. We Włoszech partia Zielonych jest ugrupowaniem mniejszościowym. Ale żadna z największych politycznych sił nie dotrzymała zobowiązań poczynionych wobec środowiska. Tym niemniej tysiące uczniów i uczennic wzięło udział w ogłoszonym przez Gretę Thunberg strajku szkolnym i podobnych akcjach, a kryzys klimatyczny trapi Włochów coraz poważniej. Nieobecność instytucji, które mogłyby te obawy kanalizować, tworzy próżnię, którą można wypełnić, by obejść Salviniego z lewej flanki.
Zielony potencjał istnieje nawet w mateczniku Ligi. W przemysłowych miastach Niziny Padańskiej, gdzie powietrze należy do najbardziej zanieczyszczonych w Europie, lewica może się odnieść do tej rzeczywistości i schylić się po głosy, którymi nikt inny się nie zainteresował. Stawienie czoła dewastacji środowiska jest egzystencjalną koniecznością – to wiemy. Ale jest ono również strategiczną okazją dla lewicy.
Chociaż duże miasta pozostają bastionami oporu, nie ma czasu na samozadowolenie. Ugrupowania radykalnej prawicy prowadziły skuteczną kampanię na przedmieściach i w uboższych dzielnicach. Lewica również musi znaleźć sposób na dotarcie do wyborców z tych dzielnic i zanieść im wymierne wsparcie: sprzątanie miasta przez wolontariuszy, debaty publiczne, rozmaite oddolne inicjatywy podnoszące jakość życia.
Bardziej majętna część lewicy musi okazać solidarność tym, których pozostawiono samym sobie. Dopiero wtedy będzie mogła ich prosić, by poszli do wyborów. Tak samo jest w skali całego kraju. Południową część Włoch zbyt długo traktowano jako beznadziejny przypadek – bo rządzi tu mafia, a progresywne alternatywy nie mają szans się wyłonić. Triumf Ruchu 5 Gwiazd pokazuje, jak mało warte są takie stereotypy. Lewica nie może dłużej zapominać o tych regionach Włoch. Konkretne propozycje rozwojowe, połączone z wrażliwością na historyczne nierówności z pewnością mogą zaprocentować dla lewicy. Lokalni liderzy Palermo, Neapolu i Bari – choćby charyzmatyczny Leoluca Orlando – muszą stanąć na czele takich przemian, a elity z Północy powinny słuchać ich głosu.
czytaj także
Pozyskanie mas wyborców pozbawionych głosu i praw będzie wymagać działań odwołujących się do autentycznych wartości. Salvini odniósł zwycięstwo dzięki temu, że potrafił stworzyć iluzję takich działań. To człowiek z plastiku, ale „obronę wartości” umie pozorować bardziej przekonująco niż ktokolwiek inny we włoskiej polityce.
Wartości, które istotnie domagają się obrony, nie brakuje: od środowiska po pokój, demokrację i pluralizm, by wymienić tylko te najbardziej oczywiste. Neoliberalizm doszczętnie odarł te idee z treści i przygotował w ten sposób grunt pod triumf skrajnej prawicy – ale to nie znaczy, że one poszły w niepamięć. Politycznym nakazem naszych czasów jest udowodnić, że te słowa to coś więcej niż wytarte komunały. Kto podejmuje się tego zadania, nie powinien tracić z oczu faktu, że jeśli wziąć w rachubę niegłosujących, wyraźna większość obywateli Włoch nie opowiedziała się za Salvinim i jego polityką.
Twierdzenie, że Włochy dały się uwieść skrajnej prawicy, nie jest fałszywe – ale jest powierzchowne. Ta prawica potrafi być głośna, jednak nadal pozostaje mniejszością. Wciąż jeszcze można ją pokonać.
**
Przeł. Marek Jedliński