Jaka będzie (dla Polski) Europa po wyjściu Wielkiej Brytanii, a jaka przy pozostaniu wyspiarzy w UE?
Wyjdą? Nie wyjdą? W Polsce chyba pierwszy raz czujemy, że to, co się dzieje gdzie indziej, naprawdę ma na nas wpływ. To naprawdę nasza sprawa. Niemal dekadę zajęło nam zrozumienie, że nie ma już żadnej Europy, do której dążymy czy aspirujemy i że nie ma już „głównego nurtu”, w którym trzeba się tylko utrzymać. Jest za to polityczny gmach, który my też będziemy przebudowywać, w którym można się przeprowadzić na inne piętro, a można też całość wysadzić w powietrze.
W debacie w sprawie pozostania bądź wyjścia Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej padły już wszystkie możliwe argumenty: „za” (duży biznes, establishment, eurokraci, Torysi, lewica, prezydent Obama, przywódcy państw Commonwealthu), „przeciw” (mały biznes, inni Torysi, inna lewica, inna prawica, Marine Le Pen) i oczywiście „za, a nawet przeciw” (Corbyn i Partia Pracy). Po raz pierwszy wypowiedziano w niej głośno, także na salonach, to, o czym różne opcje szeptały dotąd po kątach bądź na niesalonowych marginesach. Że Unia Europejska jest jak Związek Radziecki – co logicznie wynika z tezy Marine Le Pen , że Brexit będzie jej Murem Berlińskim, a więc symbolicznym początkiem „wolnościowego domina”. Że jeśli Brytyjczycy z UE wyjdą – tak twierdzi Elmar Brok – to będą musieli ucierpieć, żeby innym szantażystom nie dawać złego przykładu. Wreszcie, że nie będzie żadnego aksamitnego rozwodu, żadnych „opcji norweskich” i dostępu do rynku wewnętrznego, bo albo się jest „in” albo „out” – to sam Wolfgang Schäuble. Polityczna europoprawność w mediach poległa już dość dawno, ale dla dyplomatów i polityków tej rangi podobne stwierdzenia bywały zazwyczaj tabu.
Brytyjskie referendum 23 czerwca nie przesądzi może o losach Europy, ale pomoże lub zaszkodzi realizacji tego bądź innego scenariusza. Z polskiego punktu widzenia może on być średni, zły bądź katastrofalny. Nie mam wątpliwości, że Brexit – bynajmniej dziś niewykluczony – uprawdopodabnia scenariusz najgorszy – zamianę Unii Europejskiej na eurazjatycki koncert mocarstw. Gra nie toczy się o to, czy „wszystko zostanie po staremu”, bo na pewno nie zostanie, ale o to, czy nowy podział Europy będzie trwały i czy ci, co zostaną na peronie, zdążą do pociągu wskoczyć kilka lat później.
Unia Europejska bez Wielkiej Brytanii
Jaka więc będzie (dla Polski) Europa po wyjściu Wielkiej Brytanii, a jaka przy pozostaniu wyspiarzy w UE? Ważne są co najmniej dwa plany. Po pierwsze, najłatwiej coś powiedzieć o „UE bez UK” w sensie statycznym, tzn. czego Europie zabraknie, a co może zyskać, jeśli weźmiemy pod uwagę potencjał i dotychczasowe stanowiska Brytyjczyków w różnych sprawach. Ze względu na swą skalę Wielka Brytania oczywiście „robi różnicę”. Problem w tym, że efekt Brexitu może być dużo większy niż tylko „utrata” Wielkiej Brytanii jako elementu zjednoczonej Europy. Referendum, przy takim czy innym wyniku wzmacnia tendencje już w Europie obecne – przyspiesza wielką przebudowę Unii Europejskiej i generuje dynamikę, nad którą żaden podmiot nie ma ścisłej kontroli.
Nie da się czerwcowej decyzji sprowadzić do prostego dylematu, np. UE bardziej liberalna i narodowa czy protekcjonistyczna i federalna. Trudno oprzeć się wrażeniu, że głosowanie w sprawie Brexitu to wielki eksperyment z dziedziny „niezamierzonych konsekwencji”. Eksperyment ciekawy czy wręcz pasjonujący, choć warto pamiętać, że „obyś żył w ciekawych czasach” dla dawnych Chińczyków było jednak klątwą. Ale po kolei. Najpierw statyka, potem dynamika.
Jak zatem wyglądałaby hipotetyczna Unia Europejska bez Wielkiej Brytanii? I jak to się ma do naszych interesów, planów i geopolitycznej wyobraźni?
Najpierw statyka…
W dziedzinie gospodarki i handlu UE bez Wysp to przede wszystkim mniejsze parcie na TTIP – ale tę umowę i tak raczej pogrzebią francuskie elity do spółki z niemiecką opinią publiczną. W kwestii dostępu do wspólnego rynku Brytyjczycy ucierpią zaś dużo bardziej niż reszta UE – już ze względu na efekt skali UE odpowiada za 12 procent brytyjskiego eksportu, dla całej Unii Wielka Brytania waży czterokrotnie mniej. Na silną ochronę celną rynków i tak nie pozwala WTO, ale metodami pozornie technicznymi (normy jakościowe, krzywizny banana…) można poważnie utrudnić „uciekinierom” życie. A zechcą je Brytyjczykom utrudnić zarówno eurokraci („na postrach”), jak i konkretni interesariusze, od niemieckim producentów samochodów, przez francuskich rolników aż po kontynentalne centra finansowe, walczące o udział w rynku. Taki mało aksamitny rozwód (Ulrike Guerot słusznie wskazuje, że po rozstaniu małżonków zazwyczaj toczy się wojna o dzieci, samochód i wspólną polisę) zapewne zmusi wyspiarzy do jakichś reperkusji, choćby na użytek swych sfrustrowanych wyborców. Ewentualne embargo (oczywiście „sanitarne”) na polską szynkę jakoś nasz przemysł przeżyje, ale bariery dla wolnego przepływu osób mogą stanowić już wielki problem.
Trudno sobie wyobrazić, by Brytyjczycy wypędzili z powrotem na kontynent milion Polaków, ale mogą utrudnić im życie, choćby ograniczając dostęp do należnych świadczeń i ochrony pracowniczej.
Brutalny wyzysk tanich pracowników to manna z nieba dla pracodawców; ich jednoczesna stygmatyzacja świetnie obsłuży resentymenty klasy pracowników. Dwie kaczki jednym strzałem, jak mówią na Wyspach. W takiej sytuacji część polskich imigrantów zdecyduje się zapewne na powrót, choć niekoniecznie będą mieli do czego; inni pójdą „w obywatelstwo”, a więc rozluźnią więzy z krajem.
Druga rzecz to polityka zagraniczna i obronna. Z silnych rzeczników choć trochę twardszego kursu wobec Rosji zostaną w Europie Niemcy, a właściwie sama Angela Merkel. Jej partyjni koledzy i koalicjanci zaczną jej bowiem pospieszenie tłumaczyć, że samotne, tzn. bez wsparcia Wielkiej Brytanii młotkowanie Węgrów i Włochów, by podpisali się pod sankcjami nie ma sensu i że polskie obsesje to nie jest wystarczający powód, by „niepotrzebnie eskalować konflikt” i „antagonizować kluczowego partnera Unii na wschodzie”. O rosyjskich wpływach za kanałem La Manche można mówić długo – rynek nieruchomości i całe City to akurat bastiony polityki appeasmentu – ale akurat w sprawie Krymu i sankcji David Cameron stał po jaśniejszej stronie mocy .
Z wojskiem sprawa jest bardziej skomplikowana. Wielka Brytania odpowiada za 1/5 budżetu obronnego Unii i obok Francji jest jej jedyną potęgą militarną. Z drugiej strony Brytyjczycy twardo blokowali plany „europeizacji” obronności, naciskając na zaangażowanie w ramach NATO i ścisły „podział pracy”; a przecież w sytuacji, kiedy zaangażowanie USA w Europie nie jest już oczywiste, „europeizacja” to może być jedyne wyjście. Ale z kolei bez Wielkiej Brytanii priorytety europejskiej polityki obronnej wyznaczać będą Francuzi, a im zależy przede wszystkim na unijnym wsparciu interwencji w Afryce Środkowej. Niemcy w tej sytuacji umierać za Kłajpedę nie będą; krótko mówiąc, Brexit oznacza przechył „wyobraźni geopolitycznej” UE na południe – nawet jeśli nasze poglądy na bezpieczeństwo podzielać będą Szwedzi, będzie to wciąż za mało. Afryka zamiast Bałtów i mniejsza rola NATO w Europie, zwłaszcza, jeśli to Marine Le Pen wygra wybory w 2017 roku – perspektywy są w każdym razie dla Polski nieciekawe.
Jest jeszcze kwestia energii. Wielka Brytania broni łupków (dla PiS-u dobrze, dla Polski źle) i naciska na realizację celów emisyjnych (dla PiS-u źle, dla świata dobrze), ale też bardzo mocno domaga się rozdziału dystrybucji energii od jej produkcji.
W skrócie: stoi murem za Komisją Europejską wtedy, gdy ta atakuje Gazprom za niedozwolone praktyki monopolistyczne (dla PiS-u dobrze, dla Polski też). Jeśli Brytyjczycy z UE wyjdą, podobnie jak w przypadku sankcji przeciw Rosji spadnie nacisk na kontynuację asertywnej polityki na tym odcinku – bez nich „zielona transformacja” Europy wiązać się będzie ze wzrostem uzależnienia od rosyjskiego gazu.
To tyle rozważań statycznych – w kwestii polityk unijnych, a przynajmniej tych, gdzie Polska ma bezpośrednie i jednoznaczne interesy (Wschód), UE z Wielką Brytanią jest lepsza niż bez niej. W sprawie TTIP – kto inny przesądzi, czy umowa wejdzie w życie i będą to raczej Francuzi. W sprawach gospodarki na dwoje babka wróżyła – anglosaski neoliberalizm Europie szkodzi, ale prawo do pracy na Wyspach Polakom pomaga. Być może bez Wielkiej Brytanii Europa mogłaby stać się bardziej socjalna, ale… i tu przechodzimy do części pt. dynamika.
… potem dynamika
Bo „czym będzie Unia bez Wielkiej Brytanii” i „jaki będzie efekt wyjścia Wielkiej Brytanii z UE” – to nie jest to samo pytanie. Dlatego właśnie Brexitu nie można oceniać wyłącznie z perspektywy spraw czy tematów, w których postawa i „wkład” Brytyjczyków budzą nasz sprzeciw – z obłudną agendą wolnorynkową, parciem na cięcia budżetowe i postimperialną nostalgią na czele. Jeśli 23 czerwca 50 procent plus jeden wyborca zagłosują na opcję leave, w Europie nastąpić może wielkie przyspieszenie. To znaczy: wzmocnienie tendencji odśrodkowych narastających w Unii od lat.
Konsekwencja pierwsza to wzmocnienie w Europie poczucia, że wcale nie jedziemy na jednym wózku. Jeśli Brytyjczycy uznają, że kontynent europejski jest daleko za morzem, postawa pt. „to nie moja sprawa” stanie się postawą domyślną. Słowacy powiedzą, że nie obchodzą ich uchodźcy we Włoszech ani zadłużenie Grecji, Hiszpanie uznają, że Bałtowie i Ukraińcy to może sprawa Polaków, ale na pewno nie ich, a Niemcy i Holendrzy przyjmą, że nie ma powodu do nierobów z Południa i dzikusów ze Wschodu dopłacać.
To prawda, wszyscy to wszystko mówią już od lat – ale Brexit dobitnie potwierdzi, że nie ma problemów europejskich, są tylko problemy cudze.
Druga kwestia to obnażenie niemieckiej hegemonii. Wyjście Brytyjczyków oznaczałoby wielkie „sprawdzam” dla zdolności przywódczych Angeli Merkel, która może zawieść jako samotna cesarzowa albo umocnić niemieckość Europy. Co znaczy, że strategiczne decyzje podejmowane bez równoważnego partnera albo nie wejdą w życie, albo wywołają opór połączonych, Południa i Wschodu. Rozkład albo rozpad – to dwa możliwe scenariusze dla „niemieckiej Europy” bez hipokryzji, hamulców i równowagi, z jednym tylko słońcem na niebie.
Alternatywą byłby staro-nowy silnik niemiecko-francuski, ale prezydent Hollande do roku 2017 nie wykona żadnego śmiałego kroku w stronę integracji. Poza tym na stół wrócą tematy, w których dziedzice Karola Wielkiego mają zwyczajnie sprzeczne plany: wspomniany już TTIP, wizja polityki obronnej i szerzej, roli Unii Europejskiej w świecie, granice i instrumenty zaangażowania militarnego, warunki brzegowe integracji makroekonomicznej… Coraz bardziej asertywne społeczeństwo francuskie nie zgodzi się na powtórkę dawnego modelu Merkozy, gdy prezydent Francji żyrował koncepcje pani kanclerz; w samych Niemczech nie ma zgody w kluczowych sprawach. Trudno, by francusko-niemiecki silnik napędził kontynentalną Europę, skoro oba kraje jeżdżą na innym paliwie, a do stacyjki zgubiono kluczyki.
Jakby tych trudności było mało, z oczywistych powodów zaostrzy się napięcie między krajami strefy euro i resztą; dziś nie można jeszcze powiedzieć, że UE to strefa euro plus przystawki, bo przecież Wielka Brytania to danie główne. W nowej sytuacji sprawa dalszej integracji strefy euro – nieuniknionej, w tym czy innym składzie, jeśli ma ona w ogóle przetrwać – stanie na agendzie w całej ostrości. Euro uzyska prawdziwego (a’la Rezerwa Federalna czy Bank Anglii) „pożyczkodawcę ostatniej instancji” i uwspólnotowienie długów, a co za tym idzie, ciało polityczne – albo po prostu przestanie istnieć. Claus Offe kilka lat temu pisał, że to, co konieczne, jest dziś niemożliwe. I gdy spojrzymy na badania opinii publicznej, faktycznie okaże się, że mało kto myśli o pogłębieniu integracji, za to przywrócenia większej władzy państwom narodowym chce aż 2/3 Greków, 44 procent Holendrów, 43 procent Niemców i po 39 procent Francuzów i Włochów. Parlament Europejski, Komisja i kanclerz Niemiec nie znajdują w tej sprawie zrozumienia ogromnych rzesz Europejczyków.
Jak to pogodzić? Wiemy, że Holendrzy i Niemcy, podobnie jak Grecy i Włosi stają się coraz bardziej sceptyczni wobec Brukseli – tyle że z nieomal przeciwstawnych powodów. Nie jest zatem wykluczone – i prointegracyjne elity krajów centrum mogą dojść do podobnego wniosku – że Holendrzy, Niemcy czy Austriacy byliby, owszem, skłonni do stworzenia państwa federalnego pod warunkiem, że… w dobrym towarzystwie. To znaczy swoim własnym, bez wschodnich i południowych peryferii. Taki „karoliński” wariant europejskiego jądra, budowany w opozycji do zewnętrza, zawierałby właściwie tylko jedną sprzeczność, tzn. odmienne wizje polityki gospodarczej Francji i Niemiec. Można jednak wyobrazić sobie jakiś kompromis zważywszy, że takie „jądro” obejmowałoby dużo bardziej do siebie podobne kraje niż obecna, „szeroka” strefa euro z Grecją czy Portugalią.
Inna sprawa, że Brexit może dodać skrzydeł Marine Le Pen – już w 2012 roku zapowiedziała ona w razie swego zwycięstwa wyprowadzenie Francji z NATO, a niedawno też referendum francuskie w sprawie członkostwa w UE. W takim wypadku nawet scenariusz „karoliński” wydaje się mało prawdopodobny – nie po to przecież Francuzi wybraliby liderkę Frontu Narodowego, żeby ich wprowadzała do europejskiego super-państwa. Wówczas opcją jak najbardziej realną byłaby nie „Europa kilku prędkości”, bo do niej niezbędna jest Francja jako część „jądra”, ale raczej oś, względnie koncert mocarstw o przenikających się (to w końcu wiek XXI a nie XIX) strefach wpływów.
Nietrudno się domyślić, że w takim układzie Polska znalazłaby się w karcie dań, a nie przy stole, by przywołać bon mot byłego już ministra spraw zagranicznych.
Powyższe scenariusze – każdy dla Polski niekorzystny, tym bardziej, im bardziej zamknięte będzie „jądro” i im bardziej suwerenne będą europejskie mocarstwa – Brexit bardzo uprawdopodabnia. Oczywiste jest jednak, że głos za „pozostaniem” nie oznacza dla Unii trwania status quo, bo zmiany są nieuniknione.
Bremain jest lepsze od Brexitu?
Wiatr w żagle antyeuropejscy populiści Włoch, Szwecji, Holandii, Niemiec, Polski, Czech czy Danii dostaną tak czy inaczej: jeśli Wielka Brytania wyjdzie, będzie to dla nich sygnał, że UE się rozpada i że wiatr historii jest po ich stronie; jeśli Wielka Brytania zostanie, wówczas nawet politycy głównego nurtu pod presją populistów zaczną domagać się renegocjacji swych warunków członkostwa. W czym zatem Bremain jest lepsze od Brexitu?
Wyjaśnia to Robert Skidelsky, którego trudno skądinąd posądzić o sympatię do Davida Camerona. Bremain oznacza jego zdaniem szansę na to, że europejskie Południe i Wschód ułożą się w krąg „luźniejszej integracji” pod przywództwem Wielkiej Brytanii. To ona przyda im wagi – bez Wyspiarzy będą tylko peryferyjną zbieraniną krajów, walczących przeciwko sobie o zainteresowanie potężnego „jądra”, które z wyżej opisanych powodów musi powstać. Tylko taka względna i niepełna, ale jednak jakaś równowaga sił umożliwi podział na dwa-trzy kręgi integracji i stwarza cień szansy, że federalne „jądro” pozostanie projektem otwartym, z aktualnym zaproszeniem dla przyszłych chętnych, a nie bastionem obronnym „cywilizacji karolińskiej” przeciwko dzikusom ze wschodu i leniwcom z południa.
Mamy zatem z grubsza trzy warianty: pierwszy to koncert mocarstw, a więc wymarzony scenariusz Władimira Putina, w którym Rosja stanie się jednym z trzech, może czterech rozgrywających na eurazjatyckim kontynencie. Wariant drugi, czyli zamknięty bastion w środku Europy, też jest dla Rosji korzystny, bo „zamknięte” jądro chętnie sprzeda Rosji polskie czy bałtyckie peryferie za tani gaz i ropę (przydatne w toku „zielonej transformacji”), zwłaszcza, jeśli z tej ropy i gazu skorzystają też niemieckie fabryki eksploatujące tanią siłę roboczą w środkowoeuropejskich specjalnych strefach ekonomicznych. Rację ma Guy Verhofstadt, pisząc, że nie przypadkiem to właśnie prezydent Rosji najbardziej liczy na Brexit.
I właśnie dlatego nie mamy innego wyjścia, jak liczyć na Bremain – nawet jeśli na to samo liczy rząd PiS. Jeśli Wielka Brytania zostanie w Unii, PiS-owska koncepcja Polski jako wicelidera „luźnego” kręgu integracji ma większe szanse się spełnić, ale też zwiększa się szansa na to, że między „jądrem” i „drugim kręgiem” możliwy będzie przepływ, tzn. że karolińska Europa pozostanie otwarta. Jeśli Wielka Brytania z Unii wyjdzie, PiS-owską koncepcję szlag trafi, tyle że nie zyskają na tym polscy euroentuzjaści, ale Rosja, bo zamiast Międzymorza w naszym regionie zapanuje geopolityczna próżnia. W tej sprawie jedziemy z PiS-em na jednym wózku – nawet jeśli w sprawie Brexitu rząd ma rację z zupełnie niewłaściwych powodów.
**Dziennik Opinii nr 166/2016 (1366)