Unia Europejska

Majmurek: Proszę państwa, w Wielkiej Brytanii skończył się blairyzm

Ale czy zaczął się corbynizm?

Jeremy Corbyn już dokonał niemożliwego. Z ekscentrycznego outsidera tolerowanego na marginesach Partii Pracy w ciągu kilku miesięcy zmienił się w jej przywódcę. Gdy zapowiadał swój start, bukmacherzy za każdego postawionego na niego funta płacili dwieście. W sobotę wygrał jako faworyt, zdobywając prawie 60% głosów w pierwszej turze – co daje mu silniejszy mandat do kierowania partią niż jakiemukolwiek jej przywódcy od dawna, o wiele silniejszy niż Blair otrzymał w 1994 roku.

Jego kampania rozbudziła potężny entuzjazm partyjnych dołów, przyciągnęła do partii młodych ludzi i weteranów zniechęconych przez blairyzm. Entuzjazm dla Corbyna udziela się także w Polsce. Doceniając niezwykłą mobilizację bazy i ożywienie demokracji – to się Corbynowi bez wątpienia udało – chciałbym wskazać na kilka problemów związanych z tym przywództwem.

Z jednej strony są to problemy taktyczne – Corbyn nie tylko wydaje się osobą niezdolną do wygrania jakichkolwiek wyborów w Wielkiej Brytanii; wygląda na to, że nie jest w stanie przekonać do siebie swojego własnego klubu parlamentarnego. Prasa, zwłaszcza niechętna Corbynowi, już spekuluje, kiedy w Partii Pracy zacznie się pełzający zamach stanu i jak długo Corbyn zdoła utrzymać się na stanowisku. Druga grupa zastrzeżeń ma bardziej „programowy” charakter. Choć wiele postulatów Corbyna jest bardzo sensownych (łącznie z wyśmiewaną i atakowaną przez prawicę renacjonalizacją usług publicznych), to nie widzę jak dotąd u niego spójnej propozycji lewicowej polityki na miarę XXI wieku. Samą znacjonalizowaną koleją do niej nie dojedziemy. Problemem jest też stanowisko Corbyna w sprawach międzynarodowych – w najlepszym wypadku naiwne, wynikające z braku doświadczenia, często też wchodzące w kolizję z postępowo zdefiniowanymi celami polskiej racji stanu.

W sobotę skończył się blairyzm

Corbyn wygrał nie tylko jako symbol nowego otwarcia, ale jako symptom kryzysu blairyzmu. Po trzynastu latach rządów pod przewodem tandemu Blair–Brown (1997–2010) Partia Pracy popadła w kryzys tożsamości, podobny do tego, w jaki po odejściu Thatcher popadli torysi. W sobotę blairyzm ostatecznie się skończył. Masowe poparcie dołów partii dla Corbyna jest symptomem tego, jak bardzo elita laburzystów wyalienowała się od swojej bazy. Głosując za Corbynem, aktywiści głosowali przeciw partii okrągłych zdań, konserwatywnie zdefiniowanego zdrowego rozsądku, pozycjonowania się w centrum za cenę rezygnacji z własnych przekonań. Zwolennicy trzeciej drogi powtarzali: „Partia Pracy nie może pozwolić sobie na luksus ideowej czystości, bo wtedy dojdą do władzy torysi i ludziom, których reprezentujemy, będzie jeszcze gorzej niż pod najbardziej nawet przesuniętym do centrum laburzystowskim rządem”. Zwolennicy Corbyna odpowiedzieli w sobotę, że władza (czy na początek dobra pozycja w sondażach) nie jest warta poświęcenia własnej tożsamości, zasad, zdolności do krytycznego myślenia.

Jednocześnie w elicie partii, w tym w jej klubie parlamentarnym, ciągle dominują mniej lub bardziej blairystowscy centryści. Nic nie pokazuje lepiej układu sił w Partii Pracy Corbyna niż fakt, że po jego wyborze z zasiadania w gabinecie cieni zrezygnowało dziesięciu parlamentarzystów (jeden z nich już w trakcie wygłaszania przez Corbyna zwycięskiej mowy). Zdrugiej strony do partii w ciągu pierwszych 24 godzin po jego zwycięstwie dołączyło 15 tysięcy (!) nowych członków.

Zwycięstwo Corbyna to rachunek, jaki Partia Pracy płaci za trzecią drogę.

W Europie kontynentalnej rozliczane za nią partie polityczne na ogół okrążane są z lewej flanki przez mniejsze ugrupowania: Podemos w Hiszpanii czy Die Linke w Niemczech. W Grecji, na fali kryzysu, kontestująca socjaldemokrację z lewej partia, czyli Syriza, była w stanie nawet przejąć władzę. Pablo Iglesias, faktyczny lider Podemos, ma rację, gdy pisze na łamach „Guardiana”, że powstanie jego partii i sukces Corbyna bierze się z tego samego: klęski pogodzonej z neoliberalizmem polityki trzeciej drogi.

Na Wyspach, ze względu na system jednomandatowych okręgów wyborczych, scenariusz powstania partii kontestującej laburzystów z lewa nie byłby możliwy. Scena polityczna jest tak szczelnie podzielona między laburzystów i torysów, że wszelkie próby okrążania Partii Pracy z lewa skazane byłyby na porażkę. Bardziej radykalna lewica zawsze próbowała raczej zdobywać przyczółki w Partii Pracy, wpływać na jej politykę, zdobywać władzę za jej pośrednictwem na poziomie lokalnym niż tworzyć własne struktury. Jak mawiał mentor Corbyna i lider lewego skrzydła partii w latach 80., Tony Benn, „tak jak Kościół anglikański nigdy nie był chrześcijański, choć zawsze było w nim wielu dobrych chrześcijan, tak Partia Pracy nigdy nie była socjalistyczna, choć było w niej wielu dobrych socjalistów”. Byli oni tolerowani jako sympatyczne ekscentryczne figury, przypominające o szlachetnych, choć mało praktycznych założycielskich wartościach partii. Teraz po raz pierwszy zdarza się, by ktoś z tego marginesu, przy tak masowym poparciu dołów, przejął władzę w partii.

Wojna domowa

Trudno jednak, nawet mając masowe poparcie dołów, kierować partią polityczną, jeśli ma się przeciwko sobie jej biurokrację i klub parlamentarny. A to jest dzisiejsza sytuacja Corbyna. Jego przeciwnicy nie będą składać broni.

Przedstawiciele prawego skrzydła partii – Chuka Umunna i Tristram Hunt – założyli grupę Labour for a Common Good, traktowaną przez prasę jako coś w rodzaju „gabinetu cieni na uchodźstwie”. Torysowski „The Daily Telegraph” porównuje ją do rządu „wolnych Francuzów” założonego przez de Gaulle’a w opozycji do reżimu Vichy. Wielu członków gabinetu Corbyna mówi prasie, że choć przyjęli do niego zaproszenie, to głównie po to, by torpedować jego politykę od środka. Stanowisko ministra spraw wewnętrznych objął Andy Burnham, jego rywal do przywództwa w partii, którego tabloid Murdocha „The Sun” nagrał, jak mówi, iż prywatnie uważa, że zwycięstwo Corbyna będzie „katastrofą” dla partii.

Na przełomie lat 70. i 80. laburzystów paraliżowały wewnętrzne walki między kilkoma frakcjami. Powszechnie uważa się, że były one jedną z przyczyn największej w powojennej historii partii porażki wyborczej w 1983 roku. Czy Corbyn zdoła zapobiec temu scenariuszowi? Będzie mu bardzo trudno. Jest dużo bardziej na lewo niż kierujący wtedy partią Michael Foot, nie ma też żadnego doświadczenia przywódczego. Niewykluczone, że po pierwszych przegranych przez laburzystów wyborach (choćby lokalnych za rok) w partii rozpęta się prawdziwa wojna domowa. Przed rozpadem broni ich bezwzględna ordynacja wyborcza, ale pod przewodem Corbyna partia może się stać niezarządzalna.

Kto jest wybieralny?

Wobec Corbyna pojawiają się też wątpliwości, czy jest on w ogóle wybieralny, czy jest w stanie wygrać wybory w całej Wielkiej Brytanii. Dziś wydaje się to nieprawdopodobne. By wrócić na Downing Street, lewica musi nie tylko odzyskać Szkocję, ale i kilka okręgów wyborczych w Anglii dziś kontrolowanych przez torysów.

W Szkocji argumenty, że laburzyści przegrali, bo skręcili za bardzo prawo, wydają się być trafne. Szkocka Partia Narodowa startowała z o wiele silniejszym lewicowym przekazem. Corbynowi łatwiej może być odbić Szkocję niż innym kandydatom Partii Pracy. Ale nie należy też lekceważyć wzrostu sentymentu narodowego w Szkocji. By odzyskać wpływy w tym kraju, szkocka Partia Pracy musi zyskać większą autonomię wobec Londynu i przedstawiać się jako reprezentantka także szkockiego interesu narodowego. A Corbyn powinien być otwarty na takie postulaty.

Problem w tym, że Szkocja laburzystom do zwycięstwa nie wystarczy. A przekonać wyborców torysów czy Liberalnych Demokratów Corbynowi będzie bardzo trudno. Jego zwolennicy twierdzą, że wcale nie potrzebuje ich przekonywać, by wygrać. Chcą szukać rezerw w klasie robotniczej, która odeszła z Partii Pracy na rzecz UKIP, i wyborców zniechęconych, zostających w domach. Czy jest ich jednak aż tylu, by przechylili szalę zwycięstwa na korzyść laburzystów w 2020 roku? I to w tych okręgach, które partia musi odzyskać? Frekwencja wyborcza w tym roku wcale nie była niska; była nawet najwyższa od 1997 roku – wyniosła 66,1%. Rezerwa, której szuka Corbyn, może się okazać zbyt mała.

Zwłaszcza że część centrowych wyborców może porzucić jego Partię Pracy.

Stratedzy torysów już zacierają ręce, że laburzyści walkowerem oddają polityczne centrum i pozwalają się w nim wygodnie rozsiąść Partii Konserwatywnej.

Wszystko, co musi teraz zrobić Cameron (i szykujący się na jego następcę kanclerz skarbu George Osborne), to przesunąć się trochę na lewo, podkreślić prospołeczny, „współczujący” wyraz swojego konserwatyzmu, zrobić kilka gestów pod adresem centrowych wyborców.

Corbyn będzie też najzacieklej atakowanym przez prawicową prasę i polityków przywódcą laburzystów od czasów Foota. Już w weekend, zaraz po wyborze Corbyna, premier Cameron napisał na Twitterze, że „Partia Pracy stała się teraz zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa, dla bezpieczeństwa naszej gospodarki i naszych rodzin”. „Daily Telegraph” od soboty atakuje Corbyna na wszystkich frontach, z lewa i z prawa. Zarzuca mu podporządkowanie „pragnącym obalić rząd bossom związkowym”, jak i to, że na najważniejszych pozycjach w jego gabinecie cieni nie ma żadnej kobiety. Ten ostatni zarzut jest akurat słuszny, tyle że sprawy gender mainstreamingu raczej na co dzień nie kłopoczą tak tej gazety.

Oczywiście taka zaciekła kampania wymierzona w Corbyna może przynieść odwrotny efekt – wzbudzić do niego sympatię i zniechęcić ludzi do torysów. Stratedzy tej partii przyznają, że choć „nie wierzą, by Corbyn mógł wygrać wybory”, mają problem, jak sobie z nim radzić. Boją się, że nie będzie przestrzegał zwyczajów przyjętych w relacjach między rządem a opozycją, co w opartym bardziej na konwenansach niż spisanych procedurach brytyjskim systemie politycznym może oznaczać kłopoty dla prac parlamentu.

Czy więc Partia Pracy, wybierając Corbyna, wyeliminowała się z walki o władzę w 2020 roku? Jak w komentarzu dla „Guardiana” wskazuje Zoe Williams – niekoniecznie. Jego pomysły wydają się dziś ekscentryczne, ale nie wiadomo, czy za pięć lat nie staną się częścią zdrowego rozsądku. W końcu jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że nie mają szansy zdobyć popularności nawet w samej Partii Pracy. Poza tym, kontynuuje swój wywód Williams, zadaniem opozycji jest nie tylko przejęcie władzy, ale także sensowne kontrowanie rządu. Opozycja Eda Milibanda postrzegana była przez wielu sympatyków Partii Pracy jako kapitulancka, niezdolna choćby retorycznie przeciwstawić się hegemonii torysów i ich polityce austerity. Opozycja Corbyna z pewnością będzie wyglądała inaczej. Jeśli nawet nie zdobędzie władzy w Wielkiej Brytanii, będzie twardo przeciwstawiać się antyspołecznym posunięciom rządu Camerona i walczyć o interesy swoich wyborców. Inna sprawa, czy bez zdobycia władzy w państwie walka ta może w ogóle być skuteczna.

Dziecięca choroba antyimperializmu

Co będzie składało się na lewicowy zwrot Partii Pracy pod rządami Corbyna? Z pewnością największe obawy budzi jego stanowisko w sprawach polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Także z polskiego punktu widzenia.

W mojej ocenie najmniej kontrowersyjne są propozycje rozbrojenia atomowego Zjednoczonego Królestwa. I tak jest ono tu całkowicie zależne od Stanów, a militarny program nuklearny raczej służy obsłudze traum postimperialnego ego niż rzeczywistym celom bezpieczeństwa – a kosztuje obscenicznie dużo. Ale już propozycje wystąpienia Wielkiej Brytanii z NATO, z jej liczącą ponad 100 tysięcy żołnierzy armią, w obecnej sytuacji geopolitycznej muszą – zwłaszcza w naszym regionie – budzić uzasadniony niepokój.

Szlachetny sprzeciw wobec imperializmu i militaryzmu często prowadził Corbyna do dziwnych sojuszy i wyborów.

Zwłaszcza w sprawie palestyńskiej, gdzie określał jako swoich przyjaciół organizacje uznawane za terrorystyczne i przemawiał podczas niektórych wydarzeń z niewątpliwymi antysemitami.

Perspektyw, wrażliwości i interesów Europy Środkowo-Wschodniej Corbyn nie zna i nie rozumie. We wstąpieniu krajów regionu do NATO widzi tylko ekspansję amerykańskiego imperium, nie demokratyczną wolę narodów, które w przeważającej większości opowiadają się za atlantycką orientacją geopolityczną. Gdy pisze o Majdanie – dostrzegając też jego demokratyczny potencjał – powtarza tezy rosyjskiej propagandy o dominującej pozycji skrajnej prawicy; choć potępia aneksję Krymu, ma skłonność do traktowania Ukrainy jako część „sfery wpływów” Rosji, gdzie Zachód nie powinien ingerować. Jasnw, amerykański imperializm jest czymś realnym i ma swoje ofiary, ale to nie on dziś jest problemem na Krymie czy w Donbasie.

Niepokoi także stosunek Corbyna do Unii Europejskiej. Umunna odszedł z jego gabinetu cieni dlatego, że – jak twierdzi – nie dostał od Corbyna jednoznacznego zapewnienia, że w referendum w sprawie przyszłości Zjednoczonego Królestwa w UE Partia Pracy Corbyna będzie wzywała do głosowania na „tak”. Rozumiem brytyjskie argumenty na rzecz „Lexitu”. Ale wyjście Wielkiej Brytanii z UE skończy się katastrofą. Osłabi Europę ekonomicznie i militarnie. Najprawdopodobniej doprowadzi do secesji proeuropejskiej Szkocji, co ostatecznie zmieni Anglię w jednopartyjną demokrację torysów. Postawi to też Polaków mieszkających na Wyspach w potencjalnie nieciekawej sytuacji. A także żyjące z przysyłanych tu pieniędzy ich rodziny.

Przywódca XXI wieku?

Ekonomiczny program Corbyna bywa atakowany równie zaciekle jak jego poglądy na sprawy międzynarodowe. Tu jednak bardziej zasługuje na obronę. Postulat renacjonalizacji kolei czy innych dostawców usług publicznych nie jest głupi. Monopole naturalne lepiej działają, gdy są własnością publiczną. Wodociągi mają dostarczać dobrej jakości wodę w dobrej cenie, nie generować zyski dla właścicieli. Renacjonalizację kolei popiera większość (60%) Brytyjczyków, w tym 70% elektoratu Partii Pracy. Nawet wśród wyborców torysów renacjonalizację uważa za dobry pomysł 42% badanych.

O wiele ciekawsze są jednak inne pomysły Corbyna. Przede wszystkim powołanie państwowego banku inwestycyjnego, który miałby dostarczać kapitału dla inwestycji w innowacyjne, lecz mało zyskowne w krótkiej perspektywie przedsięwzięcia. To właśnie działalność tego typu banków napędzała rozwój gospodarczy takich państw jak Brazylia czy Niemcy w ostatniej dekadzie. To niemiecki państwowy bank inwestycyjny finansował przejście niemieckiej gospodarki na zielone technologie energetyczne. Sensowne są także zapowiedzi większej progresji podatkowej, inwestycji w infrastrukturę cyfrową i energie odnawialne. Corbyn proponuje też gwarancje socjalne dla przedstawicieli małego biznesu i samozatrudnionych czy politykę kontroli czynszów – tak żeby na przykład niezależna kawiarnia nie została nagle zmuszona do płacenia czynszu, na który jej nie stać. Corbyn składa też sensowne obietnice twórcom: specjalny system zabezpieczenia społecznego, szerokie inwestycje w kulturę i sztukę, minimalne stawki honorariów dla artystów i pisarzy itd.

Próżno jednak szukać w programie Corbyna odpowiedzi na pytania o globalizację kapitału i osłabianie państwa narodowego, o zmiany demograficzne wymuszające reformę państwa opiekuńczego, o fragmentaryzację rynku pracy i malejące znaczenie tradycyjnych form zatrudnienia czy coraz dalej idącą robotyzację, czyniącą zbędnymi kolejne miejsca pracy i profesje. Nie jest to problem z rozważań futurologów: przeciw zwolnieniom spowodowanym przejściem na niemal w pełni automatyczną sprzedaż biletów protestują w ostatnich miesiącach pracownicy londyńskiego metra. Strajk inwestorów i odpływ kapitału z City wystarczy, by bardzo szybko pogrążyć każdy rząd. Nie widzę, by Corbym miał plan, jak zabezpieczyć się przed takim scenariuszem.

Przywódca kryzysu

Zwolennicy Corbyna, jak George Monbiot, piszą, że jest on „kuratorem przyszłości”, osobą, która wprowadzi brytyjską lewicę w XXI wiek. Jego przeciwnicy twierdzą z kolei, że jest on nostalgikiem, oferującym powtórkę z lat 70. i już wówczas anachronicznych polityk. Oceniając Corbyna, próbuję wypośrodkować miedzy tymi dwiema opiniami. Z pewnością jest on kandydatem kryzysu – kryzysu Partii Pracy i blairyzmu, wreszcie kryzysu kapitalizmu, który ciągle nie wyszedł z cienia krachu z 2008 roku. Kryzysu, w którym – jak pisał Gramsci – stare umiera, a nowe nie może się narodzić. Starym jest blairyzm, ale czy nowym faktycznie jest corbynizm – mam wątpliwości.

Corbyn, jak zauważył historyk Martin Wright, przypomina George’a Lansbury’ego, lidera laburzystów w latach 1932–1935. Lansbury przejął kontrolę nad słabą, podzieloną partią, którą poprzedni lider – James Ramsay MacDonald – porzucił, by utworzyć wspólnie z konserwatystami „rząd narodowy”. Kraj znajdował się w najgorszym okresie Wielkiego Kryzysu. Tak jak Corbyn Lansbury był przedstawicielem lewego skrzydła partii, szanowanym, choć uważanym za ekscentryka, przekonanym idealistą i pacyfistą. Lansbury nie poprowadził partii do zwycięstwa. Nie zostawił po sobie idei, o których do dziś pamiętamy. Ale przeprowadził partię przez kryzys i otworzył drogę dla takich przywódców jak Clement Attlee czy Aneurin Bevan – ludzi, którzy po wojnie stworzyli najbardziej udany laburzystowski rząd w historii i zbudowali powojenne państwo dobrobytu na Wyspach.

Być może najważniejsze pytanie nie brzmi teraz, co zrobi Corbyn, ale gdzie jest nowy Attlee.

 

 **Dziennik Opinii nr 258/2015 (1042)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij