Polska przez ostatnie działania PiS na długi czas ustawiła się w roli „chorego człowieka Europy”.
W środę 13 stycznia Komisja Europejska wszczęła pierwszy etap postępowania oceny praworządności wobec Polski. Zaniepokojenie Komisji wywołały zmiany w ustawie o Trybunale Konstytucyjnym, dokonane w ostatnich miesiącach przez parlamentarną większość Prawa i Sprawiedliwości. Co to oznacza dla Polski? Czy Unia zablokuje zmiany PiS albo nałoży na nas sankcje?
Na razie nic takiego nas nie czeka. Jeszcze. Pierwszy etap procedury polega na zbieraniu przez KE informacji na temat tego, co dzieje się w naszym kraju. Jest to etap, na którym całą sprawę można wciąż załatwić polubownie, bez większych reperkusji. Jeśli to się nie uda, wtedy dopiero Komisja sformułuje konkretne wskazówki dla Polski, dotyczące np. zmian prawa. Gdyby polski rząd je otwarcie zignorował, wtedy dopiero spotkać by go mogły sankcje.
Ostateczną jest pozbawienie głosu w Radzie Unii Europejskiej, najważniejszym organie międzyrządowym wspólnoty.
Powiedzmy od razu, że to mało prawdopodobny scenariusz. Nikomu w Europie nie zależy na otwartym konflikcie z Polską. Uchwalenie sankcji wymagałoby jednomyślności wszystkich komisarzy, co może okazać się polityczną barierą nie do przejścia.
Czy więc możemy na razie powiedzieć, że nic się nie stało? Nie, nie możemy. Stały się bowiem dwie poważne rzeczy. Po pierwsze, Polska przez ostatnie działania Prawa i Sprawiedliwości na długi czas ustawiła się w roli „chorego człowieka Europy”. Roztrwoniła olbrzymią część kapitału pozytywnego obrazu naszego kraju, jaki miał on wśród europejskich elit.
Po drugie, cała sytuacja, pokazuje, że elity partii nie rozumieją mechanizmów Unii Europejskiej i w skomplikowanej konstrukcji wspólnoty poruszają się jak przysłowiowe słonie w składzie porcelany. A europejscy partnerzy coraz bardziej tracą cierpliwość. Wszystko to składa się na sytuację, w której rządom PiS bardzo trudno będzie w najbliższym czasie prowadzić skuteczną politykę w Europie i na świecie: szukać sojuszników dla obrony naszych interesów, montować koalicje podzielające nasz punkt widzenia, przekonywać do niego nieprzekonanych i nieprzychylnych. A czasy są bez wątpienia takie, gdy – ze względu na widmo Brexitu, pokusy budowania unii dwóch prędkości, zagrożenie sfery Schengen, wreszcie ze względu na agresywną politykę Rosji w regionie – wszystko to będzie nam bardzo potrzebne.
Czego PiS nie rozumie w Unii?
PiS i jego elity postrzegają Unię jako arenę realizowania interesów narodowych, sferę wolnego handlu i sojusz międzyrządowy, w którym każdy walczy, by dostać dla siebie jak najwięcej. Nam, w tej wizji rządzącego obozu, należy się szczególnie dużo (zwłaszcza od Niemców), bo wojna, okupacja, zdrada w Jałcie, komuna, Papież-Polak obalający Mur Berliński, utracone Kresy, a pewnie i zabory. Niestety, wizję tę podziela olbrzymia część polskiej opinii publicznej. PiS wygrał wybory także obiecując, że Polska w Unii wreszcie „wstanie z kolan”, „postawi się Brukseli i Berlinowi”, „zażąda tego, co nasze”, „nie będzie wykonywać bez szemrania poleceń eurokratów”.
Problem w tym, że Unia tak nie działa. Na dwóch poziomach. Po pierwsze, Unia jest nie tylko sojuszem suwerennych państw, ale także organizacją międzynarodową, quasi-państwem, posiadającym coś w rodzaju własnej konstytucji, definiującej warunki brzegowe, dla poszczególnych państw narodowych. Wśród tych warunków są zasada demokratycznego państwa prawa, trójpodziału władzy, niezawisłości sądów. Działania PiS w sprawie Trybunału Konstytucyjnego – odmowa uznania wyroków TK, ustawa wyłączająca się spod oceny Trybunału i faktycznie paraliżująca ten organ – stwarzają poważne naruszenie konstytutywnych reguł wspólnoty. Zmusza to jej organy do działania w celu przywrócenia konstytucyjnego porządku.
Można się oczywiście zastanawiać nad mandatem niewybranych przez Polaków europejskich urzędników do tego, by korygować kurs demokratycznie wybranej polskiej władzy.
Nie zapominajmy jednak, że za wejściem do UE – rozumianej także jako ponadnarodowe ciało, wspólnota politycznych i prawnych norm – głosowało w 2003 roku 13,5 miliona Polaków.
Na PiS w październiku 5,8 miliona. Decyzja zakotwiczenia we wspólnocie europejskich norm ma o wiele silniejszą demokratyczną legitymację niż obecna parlamentarna większość i jej pomysły na ustrojowe urządzenie Polski.
W skomplikowanej rzeczywistości UE kryzys konstytucyjny w jednym z krajów członkowskich staje się problemem całej wspólnoty. Wbrew temu, co we wtorkowym orędziu mówiła premier Szydło – powtarzając za bohaterką Zapolskiej, że „nasze sprawy najlepiej załatwiać w naszym własnym domu” – reakcja Unii Europejskiej nie jest żadną „zewnętrzną ingerencją”. Od 2004 roku UE nie jest dla nas żadnym „zewnętrzem”.
Problem formy
PiS nie rozumie działania UE na jeszcze jednym poziomie – formy. Jako specyficzna organizacja, zarazem quasi-państwo federalne i sojusz suwerennych państw, działanie UE opiera się co do zasady na konsensusie, szukaniu kompromisów, dowartościowaniu poszczególnych państw i ich stanowisk, cierpliwym wypracowywaniu możliwie zadowalających wszystkich rozwiązań. Oczywiście, jak pokazuje choćby przykład negocjacji wokół greckiego długu, ten model czasem zawodzi.
Jednak umiejętnie go stosując można sporo ugrać. Nawet zachowując wojowniczą retorykę na potrzeby lokalnego elektoratu. Niestety, elity PiS wydają się przenosić znaną z polityki wewnętrznej skrajnie konfrontacyjną retoryką i praktykę rządzenia na grunt europejski. Premier Szydło mówi o obcej ingerencji, minister Waszczykowski wzywa na dywanik niemieckiego ambasadora w sprawie „wypowiedzi niemieckich polityków szkalujących Polskę”, nieoceniona posłanka Pawłowicz za pośrednictwem mediów społecznościowych „zwalnia” europejskich komisarzy.
Od początku przejęcia władzy przez obecny obóz polityce zagranicznej towarzyszy chaos.
Z trzech głównych ośrodków – skupionych wokół ministra ds. europejskich Konrada Szymańskiego, ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego i ministra w kancelarii prezydenta Dudy, Krzysztofa Szczerskiego – często płyną sprzeczne sygnały. Minister Waszczykowski komunikuje się z europejskimi partnerami za pomocą niemieckiego tabloidu, będącego odpowiednikiem naszego „Faktu”, nie gabinetowych negocjacji, jak dyplomatyczne rzemiosło by nakazywało. W dodatku w rzeczonym tabloidzie opowiada bzdury o złowieszczych rowerzystach i „mieszaniu się kultur i ras”, które w Niemczech w najlepszym wypadku mogą mu przykleić łatkę kogoś wyjętego z mało śmiesznego dowcipu o nieokrzesanych mieszkańcach „dzikiej” Europy Wschodniej. Nawet gdyby polityka rządu w wymiarze ustrojowym nie budziła w Unii uzasadnionych kontrowersji, taki sposób komunikacji ze wspólnotą, prowadziłby do izolacji Polski w Europie.
Ku samozawinionej izolacji
W połączeniu z kryzysem konstytucyjnym ta izolacja może być faktycznie głęboka. Do tej pory na fatalne opinie o nowych polskich władzach w zachodniej prasie PiS odpowiadał, że to teksty inspirowane przez odsuniętą od władzy elitę, że nie ma się czym przejmować, że wbrew nieprzychylnej prasie się dogadamy i wywalczymy, co nasze. Decyzja KE pokazuje, że tak nie będzie. Rząd może jeszcze co prawda wykorzystać obecny etap postępowania UE, by przełamać swój fatalny wizerunek i zbudować dobre praktyki komunikacyjne z naszymi partnerami. Potraktować ten kryzys jako szansę. Nie jest jeszcze zbyt późno, ale to już chyba naprawdę ostatni dzwonek, ostatnia szansa. Jeśli jej nie wykorzystamy, to choć sankcje są mało prawdopodobne, w przyszłości będzie nam bardzo ciężko w UE cokolwiek ugrać. Choć nikt nas z UE nie wyrzuci, a pewnie i nie odbierze głosu w RE, czy dostępu do dotacji, to z opinią kraju nieprzewidywalnego, awanturniczego, dryfującego ku autorytaryzmowi, dostającego w dodatku z kasy Wspólnoty najwięcej środków, będziemy postrzegani jako chory człowiek Europy. Państwo, z którego zdaniem mało kto się będzie liczył, z którym każdy poważny polityk trzy razy zastanowi się, zanim wejdzie w jakąś koalicję.
Polska może być nawet głębiej izolowana niż kiedykolwiek były Węgry Orbána. Orbán, w przeciwieństwie do elit PiS, rozumie reguły europejskiej dyplomacji, potrafi grać w europejską grę, uszanować jej formy, ugiąć się retorycznie, by wygrać coś realnie. Ani w okresie 2005-2007, ani obecnie rządy PiS z tym sobie nie radziły. Fidesz należy poza tym do Europejskiej Partii Ludowej, największej frakcji w Parlamencie Europejskim. Ma w niej wielu przyjaciół, na czele z obecnym przewodniczącym frakcji EPL w Parlamencie Europejskim, Manfredem Weberem z CSU (bawarskiej, bardziej konserwatywnej chadecji). PiS na własne życzenie w EPL nie zasiada, jest członkiem marginalnej frakcji Konserwatystów i Reformatorów. To daje jego rządom o wiele słabszą ochronę w Europie. Członkiem EPL jest za Platforma Obywatelska, której liderów politycy PiS nie raz oskarżali już o „zbrodnię smoleńską”. Jeśli PiS w przyszłości będzie chciał postawić im zarzuty, ostry konflikt partii z EPL będzie pewny.
Orbán może też naciskać na Europę dogadując się z Rosją i Putinem – Polska takiego luksusu nie ma. Nie ma też co liczyć, że izolację europejską zrekompensują specjalne relacje ze Stanami. W regionie nie jesteśmy dla Waszyngtonu pierwszorzędnym sojusznikiem, głównymi są Paryż i Berlin, Polska ma dla Amerykanów wartość o tyle, o ile zgodnie współpracuje, a nie kłóci się z tymi stolicami. Formułowane gdzieniegdzie w bliskich PiS środowiskach projekty zakładające, że Polska stanie się ośrodkiem „Międzymorza” – „jagiellońskiego” sojuszu państw między Niemcami i Rosją, szukającego dla siebie niezależności – trzeba włożyć między bajki. Żadnym takim sojuszem nie jest dziś zainteresowany nawet Budapeszt, o Pradze i Bratysławie nie wspominając. Wbrew konfliktom wokół polityki migracyjnej, czy wymierzonej w Niemcy lub Brukselę retoryce (głównie na wewnętrzne potrzeby) dla krajów Wyszehradu punktem orientacji pozostawać w najbliższym czasie będzie Berlin, nie Warszawa. Skłócenie się z Unią, ustawienie w roli chorego człowieka Europy, jest więc dla nas przegraną na wszystkich frontach.
Polska pod rządami PiS zaczyna być dziś traktowana w Europie jak rozpieszczony dzieciak, którego posadzono do stołu z dorosłymi i pozwolono mu grać z nimi w Scrabble. Dzieciak nie respektuje reguł. Robi błędy, wymyśla nieistniejące słowa, krzyczy, płacze i tupie, jak mu się zwraca na to uwagę, grozi, że wywróci całą planszę. Na razie jeszcze wszyscy mu cierpliwie tłumaczą, by się ogarnął, że tak nie można, że przecież grasz w końcu z dorosłymi. To dobrzy i postępowi dorośli. Ale w końcu i oni nie wytrzymają i odeślą dzieciaka z płaczem do jego pokoju.
**Dziennik Opinii nr 14/2016 (1164)