Czy po złamaniu oporu najpotężniejszych klientów cypryjskich banków Unia zdoła skutecznie uderzyć w następne raje podatkowe?
Nad pięknym Stawem Ixelles starsze panie dokarmiają gęsi. Ich ulubienicą stała się szczególnie jedna – chora, kulejąca. Siedzi osowiała, odpędzana przez swoje obżarte, tłuste towarzyszki od smakołyków, które zaściełają trawnik tak gęsto, że starczyłoby przecież i dla niej. Szczególnie ją upodobały więc sobie starsze, dobrze ubrane panie z mieszczańskiej dzielnicy Ixelles. Nieomal ją rozpieszczają. Kiedy patrzę na tę scenkę, przypomina mi się tekst znanego polskiego dziennikarza piszącego o zwierzętach (zwykle ciekawie), który u progu tegorocznej spóźniającej się wiosny apelował, żeby nie pomagać zamarzającym bocianom, bo „natura ma swoją mądrość, w ten sposób eliminuje słabsze i chore osobniki”. Ten naturalistyczny apel opublikowany w liberalnej gazecie dziwnie współbrzmi z nowym antychrześcijańskim nauczaniem Kościoła (Gorbaczow Gorbaczowem, a system systemem), które najlepiej streścił ks. Franciszek Longchamps de Berier w swym tryumfalistycznym zawołaniu „natura nie przebacza nigdy!”. Przypominającym nam, że zarówno Chrystus jak i Oświecenie zawisną na krzyżu natury, by umrzeć w męczarniach.
No cóż, skoro natura faktycznie nie przebacza nigdy, starsze panie z Ixelles wydają się zarażać ją słabością, której ona jak najszybciej chciałaby się pozbyć. Wydłużają cierpienie istoty, która i tak została już przez naturę skazana.
Choć nie wiadomo, czy wydłużają tylko niepotrzebne cierpienie, czy dają jej szansę na przeżycie jeszcze jednego pogodnego i wreszcie ciepłego brukselskiego wieczoru nad pięknym stawem w sercu jednej z najbogatszych dzielnic Brukseli („kongijskie pieniądze”, „tu mieszkają ludzie, których przodkowie dorobili się na kauczuku i kości słoniowej” – szepce jeden z moich tutejszych informatorów, wiedząc, jak jadowicie brzmi ta informacja w uszach kogoś, kto sam czasami uważa się za Kurtza, bohatera „Jądra ciemości” popadającego w obłęd od zbyt długiego przebywania w stanie natury).
Leopold II, człowiek winny holocaustu w Kongo, wciąż unosi się nad Brukselą z kilku monumentów przedstawiających go czasem pieszo, a czasem na koniu. To jakiś morał dla biednych obdartusów obalających raz na kilkadziesiąt lat pomniki w całej Europie Wschodniej. Albo dla jeszcze biedniejszych obdartusów z Ameryki Południowej, Afryki, Azji, którzy obalają pomniki, a nawet zmieniają nazwy swoich krajów i miast w rytmie każdego udanego puczu (czasem nazywanego tam „rewolucją”, ale bardzo rzadko okazującego się rewolucją naprawdę). Bruksela nigdy nie obaliła pomników Leopolda II. Szanuje pieniądze, które ten król załatwił jej w Kongo. Mimo, że wszystko już o nich wie, mimo że zna cenę (od 5 do 15 milionów ofiar w ciągu samego tylko prywatnego panowania tam Leopolda II, szerokie widełki liczb, które tak oburzały Zbigniewa Herberta, ale dziś nie robią żadnego wrażenia na prawicowych polskich „herbertystach” wyżywających się na „postkolonialnych mięczakach” po internetowych forach, bo przecież to nie komuniści postawili w Kongo swoje obozy pracy, a w dodatku obozy pracy postawione w Kongo, w przeciwieństwie do niezbyt produktywnego GUŁAG-u, były perłą ówczesnego świata wolnego handlu czyniąc z Belgów finansową elitę północnoeuropejskiego mieszczaństwa).
Na każdym ze swoich brukselskich pomników Leopold II wyposażony jest w asyryjską brodę (faktycznie nosił taką za ziemskiego życia) i przedstawiony w hieratycznej pozie. Posąg w Ogrodzie Królewskim górującym nad Stawem Ixelles jest posągiem pieszym. Leopold II spogląda z cokołu z nieskrywaną pogardą na późne wnuczki swoich dawnych, twardszych poddanych, bezproduktywnie dokarmiające zdychającą gęś. Nie chcące, choćby jeszcze przez chwilę, rozstawać się z istotą, na której natura postawiła krzyżyk. W dodatku zamiast odważnie sięgać po nowe kolonie, te współczesne brukselskie dekadentki i dekadenci powstanie Unii Europejskiej wciąż uważają za swoje największe osiągnięcie moralne i polityczne (poparcie Belgów dla Unii i strefy euro wciąż jest większościowe, i to bez względu na to, czy pyta się Walonów czy pokłóconych z nimi śmiertelnie Flamandów).
Zatem popłatne okrucieństwo, czy czułostkowość, która może być ryzykowna dla własnej kieszeni (Belgia jest oczywiście płatnikiem netto UE)? Ja wybieram to drugie, byleby za tą czułostkowością stała jakaś siła, byleby to była czułostkowość praktyczna. Bo czym się różni próba ofiarowania choremu zwierzęciu jeszcze jednego dnia życia, próba tak absurdalna w oczach każdego naturalisty, od próby ofiarowania jeszcze jednego dnia życia człowiekowi? Ten sam występek przeciwko naturze: hospicja, szpitale, redystrybucja, ubezpieczenia społeczne i… orgia litości brukselskich staruszek nad brzegiem Stawu Ixelles.
Jest kilku takich polskich publicystów, najczęściej „prawicowych” (cokolwiek to znaczy), czasem osobiście mi znanych, którzy sami nie przeszliby co prawda testu Skały Tarpejskiej, ale na piśmie lubią się popisywać swoim okrucieństwem, brutalnością, głębokim zrozumieniem, wręcz fascynacją dla wszelkiej historycznej przemocy (byle była „nasza”, ideowo lub religijnie słuszna). Lubią też wychwalać „naturalną męską siłę”, której im akurat – jeśli nie licząc ich publicystyki – zawsze brakowało. Ja sam też nie przeszedłbym pewnie testu Skały Tarpejskiej. Za chudy, za wysoki, przygarbiony, gadam jakoś dziwnie, Spartan raczej wkurzam. Ale także dlatego, we własnym interesie, doceniam „kryształowy pałac”, „szklany klosz”, „ludzką szklarnię Unii Europejskiej z jej regulowaną temperaturą, ciśnieniem i wilgotnością”, o której nawet Peter Sloterdijk (wynalazca wszystkich tych dialektycznych metafor, poza „kryształowym pałacem”, metaforą stworzoną przez Dostojewskiego) wypowiada się ostatnio coraz bardziej złośliwie. Jakby na stare lata także on uwierzył we własną „naturalną męską siłę”.
Ten dziwak z uniwersytetu w Karslruhe, o anachronicznym wyglądzie drugoplanowej postaci z płócien Rembrandta, zbyt ironiczny, żeby przeżyć gdziekolwiek poza europejską szklarnią.
Na dworze jakiegoś chińskiego czy saudyjskiego tyrana byłby zaledwie błaznem, a i tak – przy jego mizantropijnej ironii – głowę prędzej czy później by mu jednak ścięto. Tymczasem na uniwersytetach i w mediach krajów członkowskich UE jest traktowany – całkiem zasłużenie – jak jeden z największych żyjących filozofów i intelektualistów. W książce „Kryształowy Pałac”, którą skończył pisać na parę minut przed pierwszymi pomrukami finansowego kryzysu, dochodzi do wniosku, że największym utrapieniem sytego mieszkańca „europejskiej szklarni dla przedelikaconych ludzkich roślin” będzie… nuda. I konieczność zabijania tej nudy wszelkimi środkami. Nie przewidział, że za kilka miesięcy na szkle kryształowej kopuły pojawią się rysy. I całe następne pokolenie mieszkańców tej ludzkiej szklarni będzie walczyło o życie, o jego zupełnie podstawową jakość, o miejsce na rynku pracy. Nie przewidział, że Europejczycy, ci nie mający kont w rajach podatkowych, ratujący swoimi podatkami resztki europejskiego państwa socjalnego, będą się dusić, oczy zaczną wychodzić im z orbit z powodu dekompresji spowodowanej w „Kryształowym Pałacu” przez globalizację. No cóż, jakkolwiek sam uważam Fryderyka Nietzsche za niezłego nauczyciela myślenia i stylu, nie sądzę, aby należało trzymać się aż tak kurczowo jego nieco już sfilcowanego rękawa.
Tamto nietrafione spostrzeżenie Sloterdijka na temat przyszłości Europy wspominam teraz, w Brukseli, gdzie wszyscy słusznie biadają nad słabością Unii. Do tego bowiem, aby prawdziwą słabość – ludzką, zwierzęcą – utrzymać przy życiu, by zapewnić jej miejsce przy stole, którego natura nigdy by jej nie dała, potrzebna jest siła. Siła ogromna, nawet nie do wyobrażenia dla publicystów i polityków, którzy za jedyną siłę godną szacunku, godną nieomal podziwu, uważają przemoc, zagładę, masakrę – w służbie dominacji, w służbie „pańskości”. Tymczasem jedyne uprawnione zastosowanie siły – siły instytucji, siły miłosierdzia – to jej użycie w obronie słabych przed „prawem natury”, to jej ingerencja w „naturalny porządek”. Taką właśnie funkcję pełni Unia Europejska, w każdym razie taką miała pełnić, taką pełnić powinna. I pełniłaby, gdyby… była nieporównanie silniejsza niż dziś.
Metoda osłabiania Unii Europejskiej jest prosta. Nie, nie mówię o bluzgach Farage’a, które na wielu politykach i publicystach dzisiejszej polskiej prawicy robią takie wrażenie jak śpiew syren na marynarzach Odysa. Skoczyliby do morza i potonęli, zrobiliby to nawet wraz z całym krajem, za którego los współodpowiadają, takie to dla nich piękne. Ale to nie Farage osłabia dziś Unię, sam jest na to zbyt słaby. UE osłabiają dużo poważniejsi gracze. W Brukseli mówi się, i mówi się słusznie, że Martin Schulz to jedyny człowiek obdarzony silną polityczną wolą, który został nominowany lub wybrany na wysokie stanowisko w instytucjach UE od czasów Jacquesa Delorsa. To nie jest komplement dla Schulza, to raczej przerażająca diagnoza słabości dzisiejszych unijnych liderów. Także „kryzys” został wykorzystany, głównie przez najsilniejsze narodowe rządy, żeby jeszcze bardziej osłabić instytucje unijne, przede wszystkim wycinając z nich wszelkie indywidualności. Lady Ashton jako unijna minister spraw zagranicznych, Barroso jako Przewodniczący Komisji, Herman Achilles Van Rompuy jako pierwszy Przewodniczący Rady Europy (ten Belg mimo wszystko zaskakuje swoją nie-tak-całkowitą-beznadziejnością), a nawet Jerzy Buzek („dobry człowiek, ale dobrym to można być dla kotów” – jak mawiała o ówczesnym premierze Jadwiga Staniszkis) – wszyscy oni zostali świadomie wybrani zarówno przez silne narodowe rządy (żeby nikt inny silny Europą nie próbował rządzić), jak też, niestety, przez same instytucje europejskie (żeby nikt silny nimi nie próbował zarządzać). Trudno się w tej sytuacji dziwić Donaldowi Tuskowi, że ogłosił wolę pozostania polskim premierem zamiast kandydowania na stanowisko Przewodniczącego Komisji. We własnej partii i rządzie może być tyranem (czasem prawie Ataturkiem, gdy broni Kozłowskiej-Rajewicz, czasem prawie Neronem, gdy grilluje Rokitę, Schetynę albo własną radę ministrów), podczas gdy w dzisiejszej Komisji byłby zabawką silniejszych od siebie. Choć Schulza to nie przeraża. Po tym, jak okazał się wyrazistym Przewodniczącym Parlamentu Europejskiego nie ukrywa chęci powalczenia w następnej kadencji o stanowisko Przewodniczącego Komisji, mimo że w oczach paru narodowych rządów stał się już od dawna osobą zbyt kontrowersyjną jak na stanowisko, które politykowi z ambicjami i determinacją daje realne instrumenty władzy. No ale z drugiej strony Martin Schulz w żadnym narodowym państwie nie pełni funkcji premiera.
Do tego dochodzi biurokratyczny bezwład. Znów opowiadanie jednego z moich, z konieczności anonimowych informatorów z kręgów urzędniczych. „Mój mentor, z nieco dłuższym stażem niż ja, zajmujący nieco wyższe stanowisko niż moje, wciąż mi powtarza: za bardzo się wychylasz, jak tak dalej pójdzie, zasłużysz sobie na miano 'kontrowersyjnego’. A to przecież będzie koniec twojej kariery. Nie będziesz mógł nawet pomarzyć o stanowisku dyrektora. Nie przebijesz się powyżej szefa wydziału, a i tu miejsca możesz nie zagrzać zbyt długo. Zwracaj uwagę na to, czy we właściwej kolejności adresujesz maile do przełożonych. Uważaj na słowa, których używasz w dyskusjach nad sprawozdaniami. To są tajemnice życia długiego i obfitującego w łaski”.
Czy Unia zarządzana i dyscyplinowana w ten sposób będzie miała dość siły? Czy po złamaniu oporu najpotężniejszych klientów cypryjskich banków zdoła skutecznie uderzyć w następne raje podatkowe, choćby tylko te w jej własnych granicach? (Podczas sesji plenarnej europarlamentu Cohn-Bendit zauważa kwaśno, że przez kilkanaście miesięcy europejski projekt dociśnięcia śruby cypryjskim pralniom brudnych pieniędzy wędrował labiryntem kafkowskiej krainy Komisji, a w tym czasie najwięksi potentaci spokojnie wycofywali swoje depozyty z cypryjskich banków, podczas gdy ich lobbyści – na korytarzach Komisji i europarlamentu, w biznesowej prasie i na „eksperckich” ekonomicznych portalach sponsorowanych przez banki – starali się opóźniać, blokować cypryjskie rozwiązanie, choćby przez kolejny miesiąc, choćby jeszcze przez tydzień, aby ich klienci mieli czas uciec do innego „raju”).
Czy zatem Unia będzie miała dość siły? Wiedeń w sprawie „tajemnicy bankowej” lawiruje, ale się ostatecznie Brukseli poddaje. Premier Luksemburga Juncker, mając do wyboru lojalność wobec Unii, w której sens naprawdę wierzy i lojalność wobec luksemburskiego systemu bankowego (22 razy silniejszego od własnego małego państewka) ostatecznie wybiera – jak się na dziś przynajmniej wydaje – lojalność wobec Brukseli. Opowiada się za koniecznością udostępnienia rządom innych państw danych klientów banków mających swoje siedziby w Luksemburgu. Luksemburskie banki wolałyby oczywiście na czele „swego” państwa jakiegoś „narodowego patriotę, suwerennościowca”. Język luksemburski, wcześniej uważany za jeden z niemieckich dialektów, ma już prawie pół wieku (od czasu swojej „oficjalizacji”). Jest zatem o co substancjalnie oprzeć „suwerennościowy dyskurs Luksemburga”, który mogliby potem obsługiwać za pieniądze banków piorących w najlepsze brudne pieniądze z całego świata jacyś luksemburscy „thatcheryści”. Gowinowie, Giertychowie, Wiplerowie… nieskazitelnie niepodległościowi, wolnorynkowi, katoliccy.
Następne na celowniku Brukseli jest Księstwo Monako, gdzie rozlicza swoje miliardowe zyski Sir Philip Green. A dokładniej, rozlicza tam podatki jego była żona, z którą formalnie się rozwiódł, a ona po rozwodzie stała się obywatelską Księstwa, a jednocześnie beneficjentką brytyjskich biznesów byłego męża. Green, jak już kiedyś wspominałem na łamach KP, został mianowany przez Camerona doradcą brytyjskiego rządu d.s. racjonalizacji wydatków budżetowych Wielkiej Brytanii. Ale to było na samym początku rządów Torysów, teraz nawet oni rozumieją, że bez zapanowania nad pieniądzem uciekającym coraz szerszym strumieniem z powszechnego systemu podatkowego, z powszechnego systemu redystrybucji, z budżetu, przyjdzie im rządzić wydrążonym państwem. Kanclerz Osborne na spotkaniach G-8 i G-20 zaczął na temat rajów i wybiegów podatkowych mówić takim samym językiem jak politycy UE z kontynentu. A za językiem poszły działania. Klienci banków z brytyjskich Bermudów i Wysp Dziewiczych nie będą już mogli liczyć na anonimowość wobec służb podatkowych swoich państw należących do Unii. Sir Philip Green też nie doradza już rządowi Torysów jak ciąć zasiłki socjalne. Przerzuciłby się na doradzanie Farage’owi, jak obalić Camerona, gdyby nie to, że Farage wciąż jest jeszcze politykiem zbyt niepoważnym, a przez to zbyt mało przydatnym dla biznesu o takich rozmiarach.
Czy Unia potrafi zapędzić do klatki prawa powszechnego, do powszechnego systemu podatkowego, choćby część zdeponowanych w rajach podatkowych pieniędzy, których wartość przewyższa wartość całego jej PKB? To byłaby rewolucja, nawet jeśli cicha.
Trudno się dziwić, że narasta opór – w mediach, wśród finansowych ekspertów, wśród milionerów i pucybutów z europejskich odpowiedników Tea Party.
Jeśli jednak pieniędzy zdeponowanych w rajach podatkowych jest więcej, niż wynosi wartość całego unijnego PKB, to czy Unia ma jeszcze jakąś szansę, żeby je odzyskać, czy jest wystarczająco silna, żeby politycznie pokonać bogatszych od siebie? Na razie nadrabia miną. I przemówieniami europarlamentarzystów, głównie lewicy i Zielonych. Znowu zacytuję Cohn-Bendita, płomiennego mówcę z sesji plenarnych w Strasburgu, nawet jeśli pozbawionego własnego silnego politycznego zaplecza: „trzeba zastosować jedną prostą zasadę. Firmy płacą podatki w kraju, w którym prowadzą działalność. Jeśli dajmy na to Google ma we Francji obroty wartości 3 euro, musi tam zapłacić podatek od sumy 3 euro, według stawek obowiązujących we Francji. A jeśli w Holandii Google ma obroty wartości 1 euro i 50 eurocentów, musi zapłacić podatek od całej tej sumy, według stawek obowiązujących w Holandii. To reguła, której muszą się tak samo trzymać Irlandczycy, tak samo Luksemburg, Szwedzi, Holendrzy. A transfery z jednego do drugiego kraju, poprzez fundacje w Holandii, aby skończyć na Mauritiusie – to musi zostać przerwane”.
Także Schulz gra liczbami podczas posiedzenia plenarnego w Strasburgu. „W budżetach państw Unii Europejskiej, w następstwie unikania płacenia podatków przez korporacje i osoby fizyczne, każdego roku braknie 1000 miliardów euro. Dlatego wzywam was dzisiaj, abyśmy zobowiązali się do zmniejszenia tej sumy o połowę do roku 2020. To by były setki miliardów euro dodatkowych dochodów rocznie bez podnoszenia podatków. Co z kolei oznaczałoby spłacenie zadłużenia krajów strefy euro w ciągu jednej dekady, a co najważniejsze, umożliwiłoby to rozwój europejskiej gospodarki”.
Tak wyglądają współczesne przemówienia w Sali do gry w piłkę, we współczesnym Wersalu. Tyle że Ludwik XVI ma dzisiaj „charakter sieciowy” i rozmiary globalne. Jakkolwiek jednak technicznie nie brzmiałyby te obietnice, to właśnie jest rewolucja. A raczej to byłaby rewolucja, gdyby rewolucjoniści mieli więcej siły.
Pewna sympatyczna osoba, robiąca sensowne rzeczy w polityce, opowiadała mi niedawno z pewną fascynacją, jak w czasie manifestacji „oburzonych” w Madrycie zobaczyła makietę gilotyny. „Tobie by się to pewnie nie spodobało” – dorzuciła z ukosa, nieco zniecierpliwiona, tak jak wszyscy inni, moim upiornym purytańskim reformizmem. Faktycznie, wolałbym, żeby emancypacja radziła sobie w historii bez gilotyny, żeby wszystkie rewolucje były bezkrwawe, „chwalebne”. Ale wiem też, że czasem się to emancypacji nie udaje. Akurat we Francji gilotyna odegrała rolę poważną, towarzyszyła zmianie społecznej, na lepsze. Inaczej niż w Rosji Radzieckiej, gdzie rewolucja za późno „wyszła z terroru”, gdzie bolszewicki pucz zdławił emancypacyjny potencjał Rewolucji Lutowej na zawsze. Zatem Francuzi z 1789 roku zasłużyli – na dobre i złe – na swoją gilotynę, mają prawo posługiwać się nią z pewną dumą, z godnością. Jako makietą, zabawką, poważnym politycznym narzędziem. Ale europejski (a także amerykański) ruch „oburzonych” jeszcze na gilotynę sobie nie zasłużył, nawet na jej makietę. Jeszcze nie wykonał politycznej pracy, która by go do tego uprawniała. Tak samo zresztą, jak do gilotyny nie ma prawa Rymkiewicz robiący z niej sobie ostatnio w Polsce stylistyczną szopkę (patrz, „Reytan, upadek Polski” i poświęcony tej książce wywiad dla „Gazety Polskiej”), bo szubienica jako figura stylu już mu się znudziła. Nie, gilotyna to przedmiot zbyt poważny, aby oddawać go w ręce politycznych improduktywów. Unia Europejska, jeśli wykona choćby w jakiejś części nakreślony przez Martina Schulza plan powstrzymania wypływu pieniądza z powszechnego systemu podatkowego, z powszechnego systemu redystrybucji, zasłuży na prawo do posługiwania się gilotyną w formie makiety, zabawki czy nawet poważnego politycznego symbolu. Oczywiście z tego prawa nigdy nie skorzysta. Na Agorze Simone Veil, na Esplanadzie Solidarności 1980, na szklanych wieżach Altiero Spinelliego i Willy’ego Brandta, dalej będzie wieszała swoje ucukrowane zdjęcia pokojowych zwycięstw.
To byłaby jednak rewolucja prawdziwa, nawet jeśli dzisiaj – widząc jak podstawiają sobie nogi urzędnicy Komisji, europarlamentarzyści, politycy państw narodowych, pilnując, żeby nikt w instytucjach europejskich „za bardzo nie urósł” – trudno jeszcze w powodzenia tej rewolucji uwierzyć.
Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.