Merkel, Cameron i Tusk – każde chce odejść od stolika z twarzą. Tusk musi w tym celu ugrać jakieś 70 miliardów euro – mówi Piotr Kuczyński.
Cezary Michalski: Czy 400 miliardów złotych ze środków unijnych w latach 2014–2020, które zapowiedział Donald Tusk w swoim wystąpieniu sejmowym, to poziom, po pierwsze, realistyczny, a po drugie, czy jest to poziom dla rozwoju Polski bezpieczny?
Piotr Kuczyński: Jedna wstępna uwaga. Te środki będą wykorzystywane w ciągu najbliższych dziesięciu lat. Dziesięciu, a nie sześciu, bo choć sama perspektywa budżetowa obejmuje lata 2014–2020, to zwykle te środki mogą być rozliczane jeszcze przez dwa kolejne lata. Od 2012 do 2022 roku kurs walutowy może się zmieniać w sposób dramatyczny, może być 3 złote za euro, a może być 5 złotych za euro. W związku z tym mówienie o polskich złotych, a nie o walucie, w której środki unijne dostajemy, nie ma większego sensu.
To oczywiście retoryka polityczna, na 400 miliardów Tuska Kaczyński odpowiada 500 miliardami, a obywatele mają patrzeć z otwartymi ustami na te bajońskie sumy.
Niemniej, jeśli mamy rozmawiać poważnie, trzeba mówić o sumach w euro. Otóż w perspektywie budżetowej 2007–2013 otrzymaliśmy z funduszu spójności 67 miliardów euro. Jasne jest, że totalną klęską, po której pan premier – mówiąc w przenośni – nie mógłby wrócić do Polski, byłoby otrzymanie przez nasz kraj sumy mniejszej albo najwyżej takiej samej. Donald Tusk musi przywieźć więcej, żeby ocalić twarz.
Pierwsza propozycja KE mówiła o cięciach w funduszu spójności na sumę 75 miliardów euro. Cięcia zaproponowane w przez prezydencję cypryjską były już mniejsze, w granicach 50 miliardów, a Polska w tej wersji, wciąż dla nas bardzo optymistycznej, miałaby dostać niecałe 73 miliardy euro. Teraz, po nagłej nocnej zmianie stanowiska, Van Rompuy mówi, że cięcia w całym budżecie będą co prawda nawet większe niż w propozycji cypryjskiej, ale dla nas byłoby to korzystniejsze, bo w związku z innym systemem przeliczeń dostalibyśmy 74 miliardów euro, czyli o miliard więcej.
I teraz przejdźmy do stolika, przy którym siedzą Merkel – największy płatnik netto Unii Europejskiej, Cameron – żądający największych cięć zagrażających w ogóle uchwaleniu budżetu, i Tusk – premier kraju będącego największym beneficjentem netto unijnych transferów. Każde z nich musi uzyskać tyle, żeby odejść od tego stolika z twarzą. Jeśli Brytyjczycy będą wyłącznie blokować działania UE, to ta ich splendid isolation powinna się stać izolacją po prostu. Niech budują sojusz atlantycki ze Stanami Zjednoczonymi za cenę odseparowania od kontynentalnego rynku. Postawieni choćby przed taką perspektywą może się zastanowią i przestaną blokować Unię, tak jak robią to ostatnio bez przerwy.
Czy Tusk negocjuje racjonalnie, „przylepiając się” przy tym negocjacyjnym stole do Angeli Merkel? Krytykuje go za to Jarosław Kaczyński, który uważa, że powinniśmy ostrzej występować przeciwko Niemcom, także przecież sceptycznym wobec „dużego budżetu spójności”.
Jarosław Kaczyński jest akurat w Unii sojusznikiem Camerona, co z punktu widzenia interesów Polski w ogóle już nie ma żadnego sensu. Natomiast Donald Tusk, zanim jeszcze znalazł się przy tym trzyosobowym stoliku, pracował w gronie „państw przyjaciół spójności”, z których niestety większość to biorcy netto, więc choć jest tych „przyjaciół spójności” wielu, ich siła nie jest proporcjonalna do liczby. Stając się jednak kimś w rodzaju reprezentanta tej grupy państw przy trzyosobowym stoliku, daje jednocześnie do zrozumienia, że będzie sprzyjał rozmaitym gospodarczym inicjatywom Niemiec w Europie. W zamian chce osłonięcia przez Niemcy naszych interesów w tym akurat momencie wyrażających się w obronie jak największego funduszu spójności. Aby jednak Tusk od tego trzyosobowego stolika odszedł zadowolony, Polska musi dostać dobrze powyżej 67 miliardów euro, a tak naprawdę powyżej 70. Żeby Donald Tusk mógł powiedzieć, że przywiózł 300 miliardów złotych przy obecnym kursie euro, powinien wywalczyć 72 miliardy euro z samego tylko funduszu spójności. I jestem się gotów założyć, że on taką właśnie sumę przywiezie, a jeśli się mylę, to najwyżej o parę procent.
Czy to jest suma dla rozwoju Polski bezpieczna?
Jeśli chodzi o wielkość, jak najbardziej. Oznacza dalszy ogromny strumień środków trafiających do naszej gospodarki. Jeśli teraz złamię własną zasadę i przeliczę te pieniądze na złotówki po obecnym kursie, daje to ponad 40 miliardów złotych rocznie, czyli więcej niż roczny deficyt budżetowy polskiego państwa, 13–14 procent całych naszych rocznych wydatków budżetowych. To bardzo dużo i będzie sukcesem, gdybyśmy tyle dostali. Tyle że także później wiele może się jeszcze zdarzyć. Bo gdyby po drodze wydarzyła się katastrofa…
Na przykład ta wyczekiwana przez Krzysztofa Rybińskiego jako twórcę funduszu inwestycyjnego Eurogeddon grającego na rozpad strefy euro…
… polegająca właśnie na wypadnięciu z Unii Grecji, która na przykład pociąga za sobą Włochy, Hiszpanię czy Portugalię, to katastrofa tej skali doprowadziłaby do zatrzymania transferów środków unijnych, a my jesteśmy dzisiaj trochę od nich uzależnieni, jak narkoman od narkotyku. I nagłe „odstawienie” postawiłoby naszą gospodarkę w trudnej sytuacji.
Adenauerowskich Niemiec pieniądze z Planu Marshalla ani nie „zdemoralizowały”, ani nie „uzależniły”. Oni użyli tych pieniędzy do odbudowy silnej gospodarki niemieckiej.
Oczywiście, dlatego nie w transferach jest problem, bo one są dla nas potencjalnym atutem, ale w dobrym lub złym ich wykorzystaniu. Pomyślmy o innych pieniądzach, jakie dostajemy w ramach Wspólnej Polityki Rolnej. Dziś używamy tego trochę do osłony socjalnej wsi, trochę do osłony politycznej PSL-u, ale nikt nie myśli o przeorganizowaniu polskiego rolnictwa pod osłoną tych miliardów euro, które przecież w pewnym momencie się skończą. Dobrze, że pieniądze z funduszu spójności idą na projekty infrastrukturalne, ale powstał też cały nieco fikcyjny biznes szkoleń, doradztwa itp., który pochłania wiele miliardów w sposób prywatnie może opłacalny, ale bezużyteczny dla gospodarki, społeczeństwa czy państwa.
Jednak nie można używać tych funduszy do wspierania punktowych inicjatyw w ramach jakiejś koncepcji polityki gospodarczej państwa.
Oczywiście, jest wiele blokad wynikających z samych reguł przyznawania tych środków. Ale to nie znaczy, że te środki nie dają państwu większej możliwości manewru. Istnieje przecież – chociaż z powodu kryzysu z pewnością nie w proporcji 1 do 1 – możliwość zwolnienia pewnych środków budżetowych, które bez transferów unijnych musiałyby zostać zainwestowane w rolnictwo czy w infrastrukturę.
Czy obecny rząd ma pomysł na politykę gospodarczą, którą można by „pod osłoną” transferów unijnych prowadzić?
Przyznam, że byłem zaskoczony racjonalnością i pomysłowością przedstawionego przez premiera rozwiązania, jakim jest projekt spółki „Inwestycje Polskie”. Ten pomysł zaskoczył mnie zarówno odwagą w odchodzeniu od pewnego liberalnego dogmatyzmu, jak też pomysłowością w kreowaniu środków pozabudżetowych, które można by użyć do polityki gospodarczej z prawdziwego zdarzenia. To bez wątpienia wynik pracy Jana Krzysztofa Bieleckiego i zespołu, który zdołał on niejako w cieniu premiera zgromadzić.
Jakie gałęzie gospodarki można osłaniać bądź modernizować w ramach takiej polityki gospodarczej?
Jest kilka gałęzi naszej gospodarki, choćby przemysł chemiczny, które wymagając osłony i wsparcia. Ale nie ma się co łudzić, że nasza chemia wygra np. z BASF-em na dużych, tradycyjnych rynkach, bo oni mogą zgnieść konkurencję, rzucając na ten czy inny obszar po prostu miliardy euro, których nasze zakłady nie mają. Ale takie pomysły jak Facebook czy Google nie wymagały gigantycznych inwestycji, oparte były na pomyśle, na innowacyjności. Oczywiście wymagały kontekstu sprzyjającego innowacjom, i nawet w neoliberalnych Stanach Zjednoczonych nad tworzeniem takiego kontekstu pracuje także państwo. Ono alokację kapitału wspomaga, ono wspomaga uczelnie i ośrodki badawcze, które są zapleczem innowacyjności. Na tego typu działania polska gospodarka nie jest jeszcze za słaba, a polskie państwo jest w stanie wygenerować na to wystarczające środki.
Piotr Kuczyński, ur. 1950, analityk rynku finansowego, główny analityk firmy Xelion.
Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.