Unia Europejska

Jak przekupić Erdogana i utopić przy okazji paru uchodźców

Układ UE z Turcją niczego nie rozwiązuje.

„Tu nie ma sporu, każdy zapłaci każde pieniądze, żeby ich tu nie oglądać” – tak plany porozumienia UE–Turcja w sprawie uchodźców podsumował, z pewną satysfakcją, jeden z dziennikarzy prawicy. Usłyszałem to prywatnie, ale pewnie i on, i wielu jego kolegów powtórzyliby to otwarcie. Jest to diagnoza, niestety, bardzo prawdziwa i w skrócie oddająca stan umysłów liderów państw i instytucji UE – Tuska, Camerona, Szydło i Orbana, nawet Angeli Merkel – którzy umowę z Turcją wymyślili i podpisali. I choć spisane ustalenia zajmują oficjalnie kilka stron, to całość idei dałoby się zapisać w jednym tweecie: „my płacimy, wy deportujecie”.

Unia, zabierając się za „rozwiązanie” kryzysu uchodźczego, niczego nie chce rozwiązywać – chce zadowolić przerażonych i zdenerwowanych (czasem niebezpodstawnie) wyborców w krajach członkowskich. Przywódcy państw, ci z prawicy i centroprawicy, dodatkowo liczą na powstrzymanie u siebie awansu partii skrajnych, dlatego wychodzą naprzeciw żądaniom bardziej radykalnych działań, które znają ze swoich podwórek. Wszyscy, z nielicznymi wyjątkami – Tsipras? Juncker? Renzi? – liderzy zdają się wierzyć w zasadniczą słuszność obranego kursu. To znaczy wierzą, że jest to coś, co w aktualnych okolicznościach może robić za najlepsze rozwiązanie

A rozwiązaniem nie jest. Wystarczy przeczytać zręby tego planu.

Porozumienie z Turcją zakłada, że państwa członkowskie UE przekażą sąsiadowi 3,5 miliarda euro (Polska około 72 milionów) na utrzymanie obozów, zwiększenie możliwości nadzoru i wyłapania uchodźców przekraczających zewnętrzne granice Unii, deportacje i rozbijanie siatek przemytników. Turcja ma lepiej zaopiekować się przede wszystkim Syryjczykami, bo to oni uznawani są za „prawdziwych” uchodźców. Pieniądze pójdą na tak podstawowe rzeczy jak zapewnienie wody i utylizacja ścieków w obozach.

Świetnie, tylko że Syryjczycy uciekają do Europy właśnie dlatego, że ostatnie lata spędzili w obozach, w których warunki nie dają nadziei na polepszenie ich losu ani na godne życie w krajach, które ich przyjęły. Prowadzony przez ONZ Światowy Program ds. Żywności kilkukrotnie w ciągu ostatniego kryzysu ograniczał działanie i obniżał racje żywnościowe dla uchodźców. Permanentna wegetacja w obozach staje się tak nieznośna, że Syryjczycy wolą zaryzykować życiem i przeprawić się na kontynent. Jak więc dalsze utrzymywanie ich w obozach w Turcji, tylko że za nasze pieniądze, ma zniechęcić ich do wyjazdu?

Ale humanitarny pakiet porozumienia (kilkaset milionów dla Turcji, dla Iraku, dla Jordanii) można by jeszcze ocenić pozytywnie, gdyby nie fakt, że opiera się on na założeniach zupełnie sprzecznych z ideą solidarności i, co ważniejsze, europejskimi standardami prawnymi. Unia, decydując się na pozostawienie w rękach Turcji decyzji o tym, kto jest „nielegalnym imigrantem” (i kogo trzeba natychmiast wydalić), a kto „prawdziwym uchodźcą” (i powinno się mu umożliwić staranie o azyl w Europie), deleguje swoje kompetencje na kraj, którego idea sprawiedliwości jest daleka od naszej.

Rozwiązanie to jest też bezprawne w tym sensie, że właśnie pozbawiamy prawa do ubiegania się o azyl w Europie – prawa, które wynika z konwencji genewskiej – ludzi, którzy mogliby z niego skorzystać, gdyby tylko się do nas dostali. Oczywiście moglibyśmy rozpatrzyć ich wnioski o azyl negatywnie. Ale nie możemy uniemożliwiać im ich złożenia – a wygląda na to, że właśnie za to będziemy płacić Turkom. Wyobraźmy sobie analogiczną sytuację z Rosją czy Chinami – płacenie im, żeby nie pozwalali swoim represjonowanym mniejszościom na opuszczanie kraju, bo ci ludzie mogliby ubiegać się o azyl w Europie. Wszyscy zgodnie uznalibyśmy taki pomysł za absurdalny i skandaliczny.

Europa tym samym przenosi problem z uchodźcami poza swoją kontrolę – jeśli Turcy uznają kogoś za terrorystę (bo nie lubi Erdogana), pospiesznie deportują (bo jest z Iraku czy Kongo) albo złamią którekolwiek z praw człowieka (choćby poprzez rozdzielanie rodzin lub pozbawienie ochrony prawnej), to nie będziemy mogli wiele z tym zrobić, ale i tak będziemy za to płacić.

Mówi się, że uchodźcom mogą pomóc kursy przygotowujące do pracy albo edukacja w obozach. Ale czemu ma to służyć (na przykład lekarzom czy specjalistom IT), skoro nie mogą w Turcji legalnie pracować? Nie bez znaczenia jest też pytanie o to, kto i jak będzie wydawać pieniądze – założenie jest takie, że część środków zagospodarują europejskie NGO-sy, ale część trafi bezpośrednio do ministerstw w Jordanii i Turcji. Jak będziemy kontrolować sposób wydawania pieniędzy i programy edukacyjne, które zafundują uchodźcom, naprawdę nie wiem.

Aby jakiekolwiek działania pomocowe miały sens, muszą wychodzić z przekonania, że uchodźcy zostaną, zintegrują się i podejmą życie w nowym kraju – czy Turcy i Jordańczycy rzeczywiście tego chcą?

Dotychczasowe działania – jak choćby odmawianie dostępu do legalnej pracy – pokazują, że niekoniecznie im na tym zależy. Pieniądze mogą więc pójść, w najlepszym wypadku, na ograniczanie doraźnych skutków kryzysu, ale niekoniecznie zgodne ze szlachetnymi intencjami europejskich darczyńców. Ale najszlachetniejsze nawet działania na rzecz edukacji i integracji uchodźców w Libanie, Turcji, Jordanii skrywają dużo mniej szczytną ideę – trzymania uchodźców jak najdłużej poza granicami Europy.

Temu służy także trzeci, najbardziej kontrowersyjny, element planu. Turcja zobowiązuje się do „dalszego poszerzania zdolności tureckiej Straży Granicznej do przechwytywania [uchodźców] poprzez ulepszenie swojego wyposażenia nadzorczego, powiększanie aktywności patrolowej i zdolności do przeprowadzania operacji typu search and rescue” – czyli płacimy za wypasione łódki, baterie do noktowizorów i paliwo do helikopterów, żeby nikt się przez granicę nie przedostał. Tyle że gdyby Turcji zależało, żeby nikt się nie przedostał, toby swoje granice uszczelniła – a tego nie robi. A gdyby nam zależało, żeby granice zewnętrzne Unii były szczelniejsze, to moglibyśmy wysłać więcej sił do Grecji. Ale skoro nie dzieje się ani jedno, ani drugie, to jasne staje się, że chodzi o sponsoring  – Turcja dostanie pieniądze na swoje operacje na granicy jako marchewkę. Pewnie, skoro idzie zima, uchodźców na szlakach lądowych i morskich będzie i tak mniej, więc Turkom nawet uda się wykazać skuteczność w statystykach. Marchewka zaś jest po to, żeby „wzmocnić współpracę między państwami członkowskimi UE i Turcją w organizacji joint return operations [masowych deportacji], wraz ze środkami reintegracyjnymi, do krajów pochodzenia migrantów”. Jeden z punktów mówi też o zobowiązaniu Turcji do „szybszego” i „płynnego” deportowania do krajów pochodzenia „przechwyconych” uchodźców.

Pocieszający mógłby być w tym kontekście tylko fakt, że nasi sąsiedzi zobowiązują się także do zwalczania przemytników – ale, jak opisał to w świetnym reportażu dla „Politico” Bostjan Videmsek, Turcy i tak doskonale wiedzą, gdzie i jak operują przemytnicy. Policjanci przymykają oczy, bo dla Izmiru to świetny interes. Poza tym popyt kreuje podaż, więc przemyt nie zniknie – ewentualnie zepchnie się go do jeszcze głębszego podziemia – dopóki są ludzie chcący dostać się do Europy. Możemy jednak zlecić więcej zadań Turkom i łudzić się, że choćby część brudnej roboty – łapanie ludzi i zawracanie łódek – wykonają za nas. Co w tym zresztą nowego? Za to samo płaciliśmy kiedyś Kaddafiemu.

Logika jest taka: gdyby uchodźcy trafili do Europy, to należałoby się nimi jakkolwiek zająć, choćby rozpatrując wnioski o azyl i znajdując miejsce w obozach. A jeśli ich nie ma, to zmartwienie znika z oczu.

Jest nawet trafne słowo na taką praktykę: outsourcing. Guy Verhofstadt, polityk, do którego bardzo mi z wielu względów daleko, ma rację, pisząc o outsourcingu problemów: „To zły czas dla Europy, skoro jedyna rzecz, na którą możemy się wspólnie zgodzić, to że powinniśmy wypychać [outsource] swoje problemy. Zamiast odpychać od siebie wyzwania, powinniśmy zrobić skok do przodu i przygotować prawdziwie wspólną europejską odpowiedź na kryzys. Najwyższy czas, żeby Europa wzięła swój los w swoje ręce, zamiast próbować przekupywać innych, żeby załatwili coś za nas”.

Przekupstwo nie jest rozwiązaniem. Żeby rozwiązać kryzys, musiałaby się wydarzyć jedna z kilku rzeczy: musielibyśmy zaoferować schronienie wszystkim ofiarom wojen w Syrii, Iraku, Kurdystanie albo musieliby oni wrócić do bezpiecznego życia w swoich ojczyznach. Nie zapowiada się ani na jedno, ani na drugie. Mamy więc to, co mamy – porozumienie z Turcją o trzymaniu uchodźców z dala od nas: dumnych, cywilizowanych, szanujących prawo i wartości mieszczan, którym widok Syryjczyków psuje spokojne życie w twierdzy Europa.

**Dziennik Opinii nr 337/2015 (1121)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij