Unia Europejska

Iszkowski: „Ostrożni” chadecy zablokowali proces integracji europejskiej

Socjaliści, liberałowie i zieloni powinni stworzyć alternatywę.

Cezary Michalski: Jesteś jednym z niewielu polskich kandydatów do Parlamentu Europejskiego, który pracował już w instytucjach unijnych, konkretnie w Komisji. Czym się zajmowałeś?

Krzysztof Iszkowski: Pracowałem w Generalnej Dyrekcji ds. Zatrudnienia, Kwestii Społecznych i Równości Szans, zajmując się analizą społeczno-demograficzną, między innymi w kontekście polityki rodzinnej. Czyli czymś, co się w ostatnich latach stało w Polsce bardzo popularne, ale wtedy było witane z pewnym zdumieniem: „jak to, żłobki i przedszkola mają coś wspólnego z demografią?”

U nas demografia od początku była uwikłana w wojnę kulturową i bardzo długo na wojnie kulturowej poprzestawała. Nie wchodząc w obszar instytucji czy regulacji.

Nie tylko u nas. Poprzedni czeski rząd, kierowany przez Mirka Topolanka z ODS-u, był konserwatywny do tego stopnia, że jako podstawową metodę wpływania na procesy demograficzne proponował wydłużenie urlopów macierzyńskich z pół roku do sześciu lat. Z nadzieją, że kobiety w ogóle pozostaną w domu. Ale w innych państwach europejskich tę „wojnę kulturową” wygrywają środowiska bardziej postępowe, które proponują budowę infrastruktury efektywnie wspomagającej rodziców wychowujących dzieci. Taka infrastruktura zwiększa poczucie bezpieczeństwa i wpływa na decyzje o powiększeniu rodziny.

W kampanii do Parlamentu Europejskiego mogliśmy ostatnio obserwować dwa typy debat. Jeden wręcz ociekający politycznością – debata Farage’a z Cleggiem, którą nie merytorycznie, ale politycznie wygrał Farage, bo po tej debacie UKiP wyprzedza w sondażach już nie tylko Konserwatystów, ale także Partię Pracy. I drugi typ debaty, który twardej i widowiskowej polityczności był w dużym stopniu pozbawiony. Debata pomiędzy Schulzem i Junckerem, czyli kandydatami socjaldemokracji i chadecji na szefa Komisji. Powtórzona następnie w czteroosobowym gronie, z udziałem także kandydata liberałów Verhofstadta i kandydatki zielonych Keller. Tu był spór merytoryczny, ale prowadzony w tak miłej, negocjacyjnej atmosferze, że dla takiego modelowego euroentuzjasty jak ja wniosek z tej debaty jest taki, że mógłbym zagłosować na całą czwórkę. Czy to nie jest złudzenie? Jakie realne różnice kryją się w tym wrażeniu jedności sympatycznej wizji UE mainstreamowej czwórki?

Jak mówisz o „mainstreamowej czwórce”, to się trochę dziwię, bo jak ja oglądałem debatę Junckera, Schulza, Verhofstadta i Keller, to miałem wrażenie, że tam jest troje na jednego. Jest Juncker, który broni status quo, istniejącego porządku, bo Barroso też należy do partii chadeckiej, a chadecy kontrolowali Komisję i Parlament Europejski przez ostatnie dziesięć lat i zostawiają obie te instytucje w nie najlepszej formie. A przeciwko niemu występowała trójka faktycznie proeuropejska, czyli koalicja tych, którzy chcą więcej Europy, głębszej integracji, wzmocnienia i większej efektywności instytucji UE – szczególnie w funkcjach negocjowania z globalizacją i lepszej osłony europejskich społeczeństw przed jej niechcianymi konsekwencjami. Ta trójka – Schulz, Verhofstadt i Keller – przez większość debaty mówiła jednym głosem, choć inaczej rozkładając akcenty. I to nie w sposób, którego byśmy się spodziewali mając w głowie te ogólne pojęcia „socjaldemokracja”, „liberalizm”, „zieloni”. Np. socjalista Schulz mówił o wsparciu małych i średnich przedsiębiorstw, czego byśmy się spodziewali raczej od liberała. A liberał Verhofstadt bardzo naciskał na to, że Unia musi mieć własne źródła finansowania, w postaci np. wspólnych podatków od transakcji finansowych itp., a nie tylko opierać się na składkach państw członkowskich. Wreszcie kandydatka Zielonych Ska Keller używała dyskursu, którego moglibyśmy się bardziej spodziewać po Schulzu, mówiła o solidaryzmie społecznym i o gwarancjach dla najsłabszych. A z drugiej strony, posługując się językiem bardzo technicznym, trochę oświeceniowo-absolutystycznym, ale też jakoś związanym z racjonalnym rządzeniem, co bliskie jest bardziej klasycznym liberałom, mówiła o potrzebie zielonej reindustrializacji Europy. Według mnie, dzisiejszy podział w Europie nie jest więc podziałem na proeuropejski mainstream i siły antyeuropejskie, tak jak ty to widzisz, ale na trzy obozy. Postępowy, centrolewicowy blok na rzecz głębszej i efektywniejszej integracji – socjaliści, liberałowie, zieloni. Chadecy broniący status quo, czasami nie bardzo już wiedząc dlaczego i po co, bo europejski projekt całkowicie umknął im z pola widzenia. No i ci, którzy nie brali udziału w debacie w Maastricht, czyli kontestatorzy z prawej strony tacy jak Farage albo u nas Kaczyński czy Korwin, ale też kontestatorzy z lewej strony, jak choćby Aleksis Tsipras czyli kandydat radykalnej lewicy na szefa Komisji, który na debatę w Maastricht był zaproszony, ale nie przyszedł. Z kolei prawica antyeuropejska nie była w tej debacie reprezentowana nie z tego powodu, żeby ktoś próbował ją wykluczyć, ale dlatego, że nie wystawiła swoich kandydatów na szefa Komisji. A taki był klucz.

Rozbiłeś europejski mainstream na chadecję konserwatywnie broniącą status quo i centrolewicową euroentuzjastyczną opozycję. Ja mam takie wątpliwości praktyczne, że po pierwsze, to status quo było budowane przez całą „mainstreamową czwórkę”. Dominuje w niej od 10 lat chadecja, ale rządzi i dzieli stanowiska w Brukseli wielka koalicja chadecko-socjalistyczna, która często doprasza liberałów i zielonych, a nawet z liberałami i zielonymi negocjuje różne ich postulaty, dzięki czemu mamy dziś np. w Europie początki podatku od transakcji finansowych, o co wiele lat temu zaczęli walczyć zieloni. A po drugie, kandydatem chadeków na szefa Komisji jest Juncker. Chadecja w Europie ma faktycznie różne oblicza, polscy chadecy z PSL czy niektórzy europosłowie z PO są na jej prawym skrzydle, bardziej konserwatywni obyczajowo od brytyjskich konserwatystów i eurosceptyczni może nie na sposób PiS czy SP, ale na sposób Polski Razem. Ale akurat Juncker jest euroentuzjastą, liberalnym obyczajowo, a w debacie z Schulzem opowiedział się za pensją minimalną w całej Unii. A potem się z tego nie wycofał, ale dorzucił jeszcze konieczność pewnego ujednolicenia systemów podatkowych. To znów spiłowuje różnice w ramach tego unijnego mainstreamu.

Sądzę, że płaca minimalna w całej Unii to był trochę wypadek przy pracy Junckera, który nie był przygotowany nawet na taki poziom polityczności, jaki jednak pojawił się w jego debacie z Schulzem. Gdyby Juncker miał zmierzyć z Faragem, to by pewnie na tej scenie umarł. A z Schulzem poszedł dalej, niż było przewidziane w chadeckiej agendzie, którą w tej debacie miał reprezentować. Obserwując go miałem wrażenie, że mówi nie jako przedstawiciel całej unijnej chadecji, ale jako polityk z Luksemburga, który generalnie uważa płacę minimalną za coś właściwego i cywilizowanego, nie zdając sobie sprawy z politycznego znaczenia tego hasła dla całej jego grupy. Druga rzecz, to słabość samej kandydatury Junckera. W przeciwieństwie do socjalistów i liberałów, chadecy nie powiedzieli jasno, że w przypadku ich wygranej na pewno szefem komisji będzie właśnie Juncker. Dali mu jedynie status „czołowego kandydata”, co znakomicie pokazuje ich podejście do integracji europejskiej – chcą ten proces utrzymać w gestii rządów państw członkowskich. Dlatego ostatecznie to chadeckie rządy narodowe, a nie europarlamentarzyści chadeccy, podejmą decyzję o tym, kto będzie ich kandydatem na szefa Komisji. Centroprawica stoi w rozkroku jeśli chodzi o stosunek do integracji europejskiej.

I właśnie to chadeckie stanie w rozkroku, kiedy rządzą Unią, jest powodem, dla którego rosną wpływy eurosceptyków brytyjskich, francuskich czy polskich.

Przechodząc do twardych eurosceptyków. W Brukseli panuje dziś lęk przed ich sukcesem wyborczym, przed stworzeniem przez nich w europarlamencie frakcji, która efektywnie integrację zablokuje. Antyeuropejska prawica prowadzi w Wielkiej Brytanii, Francji, Holandii, Danii. Ale nawet przy ich największym sukcesie będą mieli w Parlamencie Europejskim około 200 miejsc na 766. Czy to jest mniejszość blokująca? 

Przy wynikach, jakich się można spodziewać, to nie będzie mniejszość blokująca. Nie tylko dlatego, że im zabraknie głosów, ale także dlatego, że nawet jeśli polscy eurosceptycy z PiS zasiądą w jednej grupie z brytyjskimi konserwatystami, to obok będzie grupa zdominowana przez UKiP, która na potrzeby wyborów krajowych, będzie robić wszystko, żeby się od konserwatystów brytyjskich odróżnić. I wzajemnie. Eurosceptycyzm w następnym parlamencie nie będzie więc tak politycznie zwarty i efektywny, jak mogłoby się wydawać. Ale główny problemem wynikający z tego, że on będzie silniejszy, mogąc zgromadzić 200 posłów, jest zupełnie inny. Silna opozycja po raz kolejny wymusi wielką koalicję. To, co tobie się tak podoba, według mnie jest podstawowym problemem Unii. Dziś głównym źródłem eurosceptycyzmu jest przekonanie, że proces polityczny w UE jest nieprzejrzysty, z dala od ludzi, kontrolowany przez rządy narodowe, a nie przez całą rozbudowaną sieć instytucji unijnych, które wydają się „niepotrzebne”. Odpowiedzialność za ten stan Unii w największym stopniu ponosi polityka chadeków. I tylko w niewielkim stopniu dlatego, że jest to polityka wypływająca z jakiejś wizji dobrego państwa czy „pomocniczości”, które były tradycyjnie wizją chadecką. W większej części wypływa to z faktu, że chadecy już rządzą, a jeśli się rządzi, to nie chce się władzy, którą się ma, oddawać. To co zaczyna się od pragmatyzmu, kończy się na takiej zupełnie krótkowzrocznej, tępej obronie status quo, bez świadomości tego, że trzeba instytucje zmieniać, naprawiać, jeśli nie chce się ich oddać przeciwnikom. Znamy to w Polsce z praktyki rządów Donalda Tuska. Dlatego uważam, że najboleśniejszym ciosem, jaki eurosceptycy mogą zadać Unii nie jest to, że Farage będzie głośniej krzyczeć, albo że będzie mu wtórować polski monarchista Marusik albo jakiś wariat z innego państwa członkowskiego. Najbardziej Unii zaszkodzi to, że podjęcie jakiejkolwiek decyzji po raz kolejny będzie wymagać wielkiej koalicji, która sprawi, że postulaty ściślejszej integracji, efektywniejszych instytucji europejskich, próby podmiotowego kontrolowania rynkowej globalizacji staną się jeszcze bardziej skompromitowane. Ich autorzy – liberałowie, zieloni, socjaliści – mimo udziału w tej wielkiej koalicji nie będą w stanie swoich postulatów przeforsować, ale będą współodpowiedzialni za marazm jak i za nieefektywny kształt instytucji europejskich. Dzisiejszy prawicowy bunt przeciwko instytucjom europejskim to bunt w ogromnej mierze sprowokowany przez chadecję. Zarówno poprzez jej pasywną, blokującą wszelkie efektywne działania „obronę status quo”, jak też przez to, że w politykach krajowych chadecja często sama używała eurosceptycyzmu. 

Sarkozy, wielu polityków chadecji niemieckiej, czescy chadecy Klausa…

Narzekanie na Unię, symboliczne piętnowanie imigracji bez podejmowania działań na rzecz efektywnej społecznej integracji tych ludzi. Albo przedstawianie – tak jak to robi Tusk – Unii wyłącznie jako źródła transferów, doraźnych łupów państwa narodowego, a nie w kategoriach instytucji i projektu dla całej Europy.

Obsługiwanie tematów prawicowych, ale z takim „tuskowym” mrugnięciem do widza, że my tylko udajemy ostrożność wobec UE, żeby nie oddać władzy tym prawdziwym eurosceptykom z twardej prawicy. Tusk ten chwyt powtórzył w czasie sejmowej debaty po expose Sikorskiego. 

Problem w tym, że ta gra się chadekom wymyka spod kontroli w całej Europie. Zabrali im show prawdziwi eurosceptycy i prawdziwi prawicowi populiści. A europejską odpowiedzią chadeków na ten kryzys pozostaje bierność, blokowanie integracji, pozostawianie unijnych instytucji słabymi i nieefektywnymi, co znowu napędza głosy przeciwnikom Unii. Dlatego mam nadzieję, że nawet jeśli wielka koalicja okaże się nieunikniona, to przynajmniej proporcje sił zostaną odwrócone i komponent prointegracyjny będzie w tej układance silniejszy od chadeckiego. To pozwoliłoby parę rzeczy wyprostować, pokazać, że Unia może być efektywna i „dla ludzi”. Odbudować legitymację.

Poprzez jakie działania?

W dłuższej perspektywie, ale to się nie stanie w ciągu najbliższych pięciu lat, należy zmienić traktaty założycielskie dając więcej władzy Parlamentowi, a ograniczając kompetencje Rady reprezentującej rządy narodowe – w największej mierze najsilniejsze, co podważa zasadę europejskiej solidarności. Dodać do tego rzeczywistą politykę zagraniczną, która musi iść w parze z rzeczywistą polityką obronną. Zauważ, że Europejczyków uczy się w szkołach, że żyją w demokracji, a demokracja polega na tym, że wybierają swoich przedstawicieli do parlamentu, a ci z kolei kontrolują rząd. A potem ci sami Europejczycy żyją w systemie, w którym narodowe rządy powtarzają im, że niewiele mogą „bo Bruksela kazała”. A na poziomie europejskim, owszem, organizowane są wybory, ale wybrani w nich europosłowie nie mają kontroli nad europejskim rządem. Nawet gdyby mieli, to ten rząd, czyli Komisja Europejska, bardziej niż ośrodek władzy przypomina dziś wielki think tank. To wszystko rodzi dysonans poznawczy, którego skutkiem jest sceptycyzm wobec całego projektu integracji. Jeśli nie zdobędziemy się na wysiłek zmiany traktatów i przeniesienia demokracji – a więc także suwerenności – na poziom UE, to za dziesięć lat możemy mieć albo demokrację bez integracji, albo integrację bez demokracji. Pierwsze rozwiązanie, powrót do państw narodowych będzie katastrofą, bo żadne z nich nie będzie zdolne do podmiotowego zachowania w dobie globalizacji, a zatem będą się musiały wyżywać w nacjonalizmie symbolicznym, jak dzisiaj narodowcy polscy albo węgierscy. Druga opcja to spacyfikowanie sceptyków, pogodzenie ich z obecnym mechanizmem zarządzania Unią ponad głowami obywateli. 

Co będzie prowokowało powracające populistyczne bunty przeciwko Unii.

Jest jeszcze jeden pomysł do zrealizowania w krótszej perspektywie, a przynajmniej bez konieczności zmiany traktatów. Dzisiaj czas europejskich polityków upływa na oczekiwaniu na wybory – w Niemczech, we Francji, w Grecji, we Włoszech, w Irlandii… Przy 28 państwach członkowskich i standardowej czteroletniej kadencji, średnio co dwa miesiące mamy jakieś wybory na szczeblu narodowym. Sprawia to, że Rada, w której reprezentowane są rządy państw członkowskich, rzadko kiedy może podejmować trudne decyzje, bo ciągle czeka na koniec tej czy innej kampanii wyborczej. To dodatkowo kompromituje system rządzenia Unią – a tej kompromitacji i paraliżu można by uniknąć ujednolicając kalendarz wyborczy w możliwie wielu krajach Unii. W ten sposób można by pogodzić tradycyjną, narodową, definicję demokracji z empirycznym faktem, że rządzenie odbywa się na poziomie europejskim. Dodatkową zaletą takiego rozwiązania jest to, że wystarczy do niego determinacja rządów.

To też wydaje się trudne do przeprowadzenia. Nikt chętnie nie skróci swoich rządów, a w dodatku nie wszystkie parlamenty krajowe doczekują końca kadencji. 

Oczywiście zawsze będzie ktoś, kto celowo lub ze względu na zbieg okoliczności się wyłamie. Jednak już zgranie kalendarzy politycznych choćby paru dużych państw członkowskich doprowadziłoby do odblokowania Rady.

W polskim kontekście problem z odróżnieniem od siebie „proeuropejskich” ofert kończy się tym, że PO, Twój Ruch i SLD są uważane przez wielu wyborców za ogólnie proeuropejskie, więc najlepiej zagłosować na Platformę, bo ona jest najsilniejsza i może nas ochronić przed jednoznacznie antyeuropejską prawicą. Jakie są różnice w obszarze tego „prounijnego banału”, który świetnie ogrywa Platforma? Jakich działań PO nie podjęło na rzecz efektywnego wzmacniania UE i silniejszego osadzania Polski w instytucjach unijnych, a wy chcielibyście je podjąć? Przy założeniu, że to są działania realistyczne.

Są dwa główne zaniechania rządzącej od lat Platformy, które widać i które Europa Plus Twój Ruch stara się uczynić głównym elementem kampanii w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Po pierwsze, to jest kwestia członkostwa Polski w strefie euro, przygotowania i przedstawienia realistycznego, poważnego scenariusza pokazującego, że naprawdę chcemy wypełnić zobowiązania wynikające z podpisanego przez nas Traktatu Akcesyjnego, że faktycznie mamy zamiar stać się członkiem unii gospodarczej i walutowej. Rząd powinien nad tym zacząć pracować, bo mówienie, że konieczna jest zmiana Konstytucji, po czym odwracanie się plecami od tematu, jest mydleniem oczu. I działaniem eurosceptycznym, bez względu na to, co później na temat Europy mówi w Sejmie lub gdziekolwiek indziej Donald Tusk. 

Jednak Konstytucję prawdopodobnie trzeba będzie zmienić, a Tusk nie podejmuje tego tematu, dopóki uważa, że kryzys w Europie i dominacja prawicowego myślenia w Polsce czynią to kosztownym i ryzykownym.

Z prawnego punktu widzenia wcale nie jest pewne, czy zmiana Konstytucji jest faktycznie konieczna, czy nie wystarczy odpowiednia interpretacja Artykułu 90. tejże Konstytucji. A jeśli nawet chcielibyśmy zmienić Konstytucję, do wyborów parlamentarnych, które mogą wyłonić potrzebną do tego większość pozostało mniej niż dwa lata, a więc czas potrzebny do „terminowania” w przedsionku Unii Gospodarczej i Walutowej. To jest temat walki politycznej o wiele ważniejszy i ciekawszy z merytorycznego punktu widzenia, niż przekrzykiwanie się premiera Donalda Tuska z Kaczyńskim czy Waszczykowskim, co właśnie prowadzi do rytualizacji tematu europejskiego, pozbawia go jakiejkolwiek substancji. Po drugie, rząd Platformy konsekwentnie blokuje, pod hasłem niższych cen energii czy ratowania polskiego węgla, unijną politykę klimatyczną stanowiącą kontekst dla całej wspólnej polityki energetycznej UE. A potem, jak wybucha kryzys na Wschodzie, ten sam rząd wzywa nagle do natychmiastowego wzmocnienia tej wspólnej unijnej polityki, do zawarcia unii energetycznej – co nie jest oczywiście żadnym rozwiązaniem, bo tak samo jak herbata nie zrobi się słodsza od samego mieszania, tak samo nie przybędzie nam gazu od tego, że rosyjski surowiec trafiać będzie do nas przez Niemcy lub Włochy.  

Ten projekt unii energetycznej przyjmowany jest w Unii z ogromnym sceptycyzmem maskowanym przez zupełnie puste deklaracje poparcia, które Tusk słyszy nawet od Orbana, mimo że węgierska praktyka polityczna jest zupełnie inna.

Trudno się dziwić temu sceptycyzmowi. W polityce unijnej to pakiet klimatyczny i rozwój odnawialnych źródeł energii miały być drogą do niezależności energetycznej kontynentu. Polska to bardzo konsekwentnie blokowała i odrzucała, często jednostronnie. I teraz ten sam Tusk równie jednostronnie żąda poparcia swojej inicjatywy. To nadal nie ma nic wspólnego z polityką europejską.

To nadal jest polityka narodowa, która żąda pewnych rzeczy dla siebie, w rytmie pasującym do politycznych zapotrzebowań wewnętrznych.

A polityki narodowe Niemiec, Francji czy Anglii, także żądające czegoś tylko dla siebie, okazują się silniejsze.

Taka jest różnica potencjałów i tylko wzmacnianie instytucji unijnych, które jako jedyne mogą tę różnicę potencjałów narodowych redukować, byłoby rozwiązaniem. Ale ani Tusk, ani większość polityków chadeckich w Europie, takiego wyboru nie dokonało i dokonać nie chce. To właśnie przez nich Unia stanęła rozkroku. I jest coraz bardziej bezbronna wobec antyeuropejskiego populizmu prawicy.

Krzysztof Iszkowski, politolog, publicysta, polityk. Szef think tanku Twojego Ruchu „Plan zmian”, członek zespołu redakcyjnego „Liberte!”. Kandyduje do Parlamentu Europejskiego z warszawskiej listy Europa Plus Twój Ruch.

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych

 


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij