Austerity nie ma prawa działać. No chyba że na korzyść krezusów.
– Wiesz, co oni robią? Zamykają jedyny oddział radioterapii dla dzieci, jaki mamy w tym kraju. Dlaczego? Bo nie mają lekarzy. Żeby oddział mógł normalnie pracować, potrzeba co najmniej trzech. Teraz jest jeden, który odchodzi. Z powodu cięć w publicznej służbie zdrowia mogą już nie zatrudnić w tym roku kolejnego. Mówią, że nie mamy lekarzy w tym kraju? Ależ mamy – niech zatrudnią jednego z Syryjczyków, którzy tu są i szukają azylu. Nawet nie wiesz, ilu z nich było specjalistami u siebie – mówi Harris.
Rozmawiamy w restauracji, która działa na zasadach spółdzielni. Harris jest jednym z czwórki udziałowców. Ceny są niskie, od 3 do 5 euro za proste danie, a zyski z całego miesiąca dzielone są po równo między czwórkę pracownic i pracowników, w zależności od tego, kto ile godzin przepracował. Teoretycznie mieliśmy rozmawiać o spółdzielczości i alternatywnych modelach ekonomicznych, które pozwalają radzić sobie w kryzysie, ale dyskusja wraca cały czas do tematu jednego modelu – tego, który dominuje w Grecji. Do kapitalizmu doby oszczędności.
– Austerity nie ma prawa działać, nie ma i koniec. Weźmy służbę zdrowia: jednocześnie redukuje się personel, tnie budżety i zmniejsza liczbę leków refundowanych. W praktyce oznacza to mniej lekarzy, czyli większe kolejki i dłuższy czas oczekiwania na zabieg. Mniejsze budżety powodują powrót do najtańszych i najprostszych procedur, a rosnące koszty leków zmuszają pacjentów i pacjentki do rezygnacji z części terapii – mówi Harris.
Ale publiczne pieniądze, raz odebrane służbie zdrowia, nie znikają w próżni. Lekarze i pacjentki sami odejdą z sektora publicznego lub zostaną zmuszeni, by przenieść się do prywatnego biznesu opieki zdrowotnej. A potem te wszystkie drogie i skomplikowane zabiegi, których nie wykona już publiczny szpital, zrobi komercyjna klinika, a jej właściciel na tym zarobi. Bo o to w tym przecież chodzi – koszty przerzuca się na ludzi, a zyski prywatyzuje.
Keynes pisał już blisko 80 lat temu, że nie da się wyjść z kryzysu, gdy wszyscy zaciskają pasa. Ktoś musi wydawać, by ktoś inny mógł kupować, aby gospodarka mogła się kręcić.
Rolę wydającego sąsiada mogłaby wziąć na siebie Unia Europejska albo Niemcy, ale Angela Merkel woli grać oszczędną gospodynię domową. Pieniądze do gospodarki nie płyną, ta jedzie na jałowym biegu, kapitalizm kryzysowy raz po raz okazuje się niewydolny. Greczynkom i Grekom nie trzeba tej zależności tłumaczyć, każdy dzień przekonuje ich, że – także w mikroskali – gdy oszczędzają wszyscy, nie zarabia nikt. No prawie nikt, bo zarabiają oligarchowie.
– Jak to możliwe, że w środku najgorszego kryzysu, gdy nie można było dostać kredytu na dom, samochód, na cokolwiek, właśnie wtedy cztery największe domy medialne dostają miliardowe kredyty? – irytuje się Harris.
– Aha, żebyś nie miał wątpliwości: te media są w rękach potentatów, którzy majątków dorobili się w przemyśle morskim i stoczniowym, podatków nie płacą, a na pełen etat zajmują się „kolekcjonowaniem” kolejnych redakcji – dodaje.
O ile jednak fortuny oligarchów to element gospodarczego krajobrazu wielu innych państw, o tyle wypłukiwanie klasy średniej przez kryzys w Grecji dokonuje się na bezprecedensową – porównywalną tylko z Wielkim Kryzysem w Ameryce lat 30. – skalę. To kolejny ze skutków kryzysowego, pozbawionego inwestycji i żywej gotówki, kapitalizmu doby austerity.
W ciągu ostatnich lat zniknęła w Grecji blisko połowa małych i średnich przedsiębiorstw, tradycyjnie ważnych dla zdrowego obiegu gospodarczego i dających pracę rzeszy osób.
Upadały też wielkie firmy, zwłaszcza w produkcji i przetwórstwie żywności, uzależniając w ten sposób Grecję od importu tych produktów, co z kolei zahamowało podaż nowych miejsc pracy. Błyskawicznie redukowano zatrudnienie w sektorze publicznym, generując nowy typ bezrobocia: ludzi, którzy nie znajdą pracy, bo skasowano właściwie całą branżę, choćby nauczycieli języków w publicznych szkołach. Ludzie, którzy wcześniej cieszyli się pewnym statusem – i to nie na kredyt, bo zadłużenie gospodarstw domowych przez lata pozostawało bardzo niskie – nagle doświadczyli szybkiej deklasacji. 40-latkowie wrócili albo do domów rodziców, albo do szkół, bo uniwersytety pozostały bezpłatne, choć i one redukują „socjal”, czyli stołówki i bezpłatne podręczniki.
– Policzmy, z czego ja i moja rodzina, wszyscy ludzie tacy, jak my, muszą zrezygnować. Grecy mniej chodzą do restauracji, do fryzjera, do kina i teatru. Upadają zakłady rzemieślnicze i małe punkty usługowe – w ogóle przestaliśmy korzystać z tego, co było w okolicy i stanowiło oczywistość, nie kupujemy ubrań w sklepach innych niż sieciówki, nie jeździmy taksówkami. A, zapomniałbym – Grecy jako naród jedzą dziś zdecydowanie mniej mięsa, jak na europejskie państwo poziomy te są rekordowo niskie. Choć to akurat może wyjdzie nam na zdrowie… – wylicza dalej Harris.
Nie chodzi nawet o to, że ludzie odmawiają sobie luksusu. Faktyczny poziom ubóstwa dla pary z dwójką dzieci w Atenach to 1600 euro miesięcznie na gospodarstwo domowe. Kapitalizm kryzysowy zadziałał jak przysłowiowy great leveller, bo dziś ubogich od średniaków dzieli może kilkadziesiąt euro. Nie trzeba już nawet Keynesa, bo jak na dłoni widać, co się dzieje, gdy wszyscy ludzie na rynku sobie czegoś odmawiają.
Ceny spadają, gospodarka pikuje, kredytodawcy wysyłają kolejne memoranda.
Po raz ostatni próbuję zagaić Harrisa o tę jego spółdzielnię socjalną.
– O co nam chodzi? Nie chcemy żyć w kapitalizmie, ale chcemy go przeżyć.
Ateny, 25 Lipca 2015
**Dziennik Opinii nr 209/2015 (993)