Unia Europejska

Bauman: Wracamy do małych, plemiennych państw

Nie widzimy, że winowajcą niedoli nie jest Unia Europejska.

Helena Celestino: Jak wytłumaczyć głos za Brexitem? I co musi zrobić Europa, żeby z Unii nie wyszły kolejne państwa?

Zygmunt Bauman: Zaczynając od pytania w pytaniu: miejmy nadzieję, że bałagan wywołany przez całą awanturę z Brexitem w Zjednoczonym (póki co) Królestwie może stać się najlepszą trzeźwiącą miksturą dla zaczadzonych na tyle, że dających wiarę podszeptom plemiennego eurosceptycyzmu w innych krajach wspólnoty.

A teraz do pytania pierwszego i zasadniczego: dla milionów Brytyjczyków zostawionych samych sobie lub tego właśnie się obawiających, dla ofiar deregulacji rynku pracy i rynków finansowych spuszczonych ze smycz i szalejących nierówności, dla kurczących się szeregów beneficjentów spadku po Thatcher i Reaganie i równocześnie zwielokrotniających się mas, które odziedziczyły tylko straty; dla klasy średniej osuwającej się w przerażony, upośledzony i niepewny swojego losu prekariat – dla nich wszystkich brytyjskie referendum było rzadką, prawie niespotykaną, szansą na rozładowanie długo zbierającego się i ropiejącego ładunku wściekłości na establishment jako całość, na system notorycznie niespełniający składanych przez siebie i jego orędowników obietnic.

W normalnych wyborach parlamentarnych tego rodzaju szansa jest nikła: odrzucić jedną partię, jedną część establishmentu, można tylko za cenę głosowania na ludzi z jakiejś innej jego części, chętnych do zajęcia opróżnionych gabinetów ministerianych, ale pewnie równie niezdolnych, by coś w nich zmienić. W brytyjskim referendum natomiast wszystkie duże partie konkurujące do sprawowania rządów znalazły się po jednej stronie: za pozostaniem w Europie. A zatem wyborcy mogli wystawić wotum nieufności nie tej czy innej partii, lecz systemowi patyjnemu; wyrazić swoje obrzydzenie, oburzenie, odrzucenie i nieufność wobec całości establishmentu za jednym zamachem; pokazać język promowanemu przez establishment porządkowi (czy raczej nieporządkowi) rzeczy jako takiemu.

Duże pytanie dotyczy jednak tego, czy skorzystanie z tej okazji dostarczy zarazem antyestablishmentowym buntownikom czegokolwiek więcej poza jednorazową satysfakcją wyładowania ich gniewu? To, co trapiło i rozsierdzało głosujących za wyjściem z Unii zostało – w znacznej części myląco – przekierowane na Unię i jej przypisane: instytucji, która przy wszystkich swoich ułomnościach i błędach była jednocześnie puklerzem chroniącym swych podopiecznych przynajmniej przed co bardziej drastycznymi przejawami zjawisk, jakie stały u źródeł społecznej irytacji. Była to zasłona niedoskonała, co trzeba przyznać, ale przynajmniej chroniąca przed częścią ze szkód, które na obywateli ściągnęliby faktyczni winowajcy ich niedoli, gdyby Unia nie próbowała im w tym przeszkodzić.

Ci faktyczni winowajcy to potęgi finansowe, inwestycyjne i handlowe (obok przestępczości, terroryzmu, handlu bronią i przemytu narkotyków), które już się zglobalizowały, stały pozaterytorialne i wyzwolone spod kontroli politycznej ograniczonej nadal w najlepszym przypadku do „suwerennych” państw terytorialnych.

Wszystkie niesprawiedliwości i nieszczęścia, jakie doprowadziły antyunijnych buntowników do protestu, dają się prześledzić aż do ich źródeł tkwiących w starciu mocy uwolnionych spod politycznej kontroli z polityką cierpiącą na ciągły deficyt władzy. Decyzja podjęta w brytyjskim referendum może tylko ten konflikt rozniecić, ułatwiając zadanie mocom niekontrolowanym oraz utrudniając je instytucjom politycznym aspirującym do ich kontrolowania.

Rosną przestępstwa nienawiści, widać finansowe załamanie, kryzysy w obu dużych partiach. Czy rząd w Wielkiej Brytanii się pogubił?

Jesteśmy dopiero na początku, jak powiedzieliby Amerykanie, „nowej gry w piłkę” [new ball game], którego żaden z dobrowolnych ani wciągniętych w to graczy jeszcze nie rozumie – jeśli tam w ogóle są zasady, które można zrozumieć. Co da się powiedzieć już teraz, to tylko że siły establishmentu w Wielkiej Brytanii strzeliły sobie w stopę i wychodzą z tego testu, który same wymyśliły, mocno pokiereszowane. Wielu wyborców Leave już żałuje swojej decyzji. Cztery miliony podpisów zebrano pod petycją o powtórzenie referendum, a przywódcy i duchowi inspiratorzy podstępnego obciążenia Unii grzechami eksterytorialnych mocy, dla okiełznania których była powołana, jeden po drugim poddają się dymisji umywając ręce od naprawiania szkód, jakie wyrządzili. Nie jestem w stanie przewidzieć, czy drugie referendum się rzeczywiście odbędzie, ale jasne, że wielu polityków, którzy z wewnątrzpartyjnych powodów postanowili ściągnąć naród do urn, już się zastanawia, czy drugi raz zrobiliby to samo.

Czy wrócą nacjonalizm i granice między państwami?

„Jeśli państwa kiedyś staną się dużymi osiedlami, prawdopodobne, że osiedla staną się małymi państwami. Ich członkowie będą organizować się w obronie lokalnej polityki i kultury przed obcymi. Historycznie osiedla przekształcały się w zamknięte i oddzielne społeczności… gdy państwo było otwarte” – konkludował ponad trzydzieści lat temu Michael Walzer, opierając się na zgromadzonym materiale historycznym, przestrzegając przed powtórką w nadchodzącej przyszłości. To, co było dlań przyszłością, stało się dla nas teraźniejszością, potwierdzając te obawy i tę diagnozę.

Z nadania globalizacji i jednoczesnego rozwodu mocy i polityki, państwa stają się niczym więcej niż nieco większymi sąsiedztwami, zamkniętymi w nieprecyzyjnie zarysowanych, nieszczelnych i nieefektywnie chronionych granicach – podczas gdy wczorajsze osiedla, które miały razem z innymi pouvoirs intermédiaires wylądować na śmietniku historii, wykorzystują wszystko, co zostało z quasi-lokalnej polityki i przeradzają się na ile to możliwe w małe państwa. Przejmują niegdyś zazdrośnie strzeżoną przez państwo prerogatywę oddzielania „nas” od „nich” (i, oczywiście, vice versa). „Naprzód” do „małych państw” sprowadza się w swej istocie do „z powrotem do plemion”.

Na terenie zaludnionym przez plemiona, zwaśnione strony stronią od wzajemnych kontaktów i wystrzegają się przekonywania, nawracania, ewangelizowania swych przeciwników. No i nie dziwi, że wolą uciekać się do obelg niż do argumentów, skoro wadliwości obcoplemieńców muszą pozostawać raz na zawsze ich nieusuwalną i nieuleczalną skazą. Defekty i przywary innego plemienia muszą być nienaprawialne, pozostawać na wieki wieków stygmatem nie do zmazania, bo odpornym na wszelkie próby rehabilitacji. Gdy podział na „nas” i „ich” rozgrywany jest z tym celem na uwadze, spotkania antagonistów nie mogą służyć jego załagodzeniu, lecz utrwalaniu przez gromadzenie dalszych dowodów na to, iż wysiłek łagodzenia jest bezsensowny i z góry na niepowodzenie skazany. Aby uniknąć ryzyka i nie kusić licha, członkowie odrębnych plemion wychodzą z siebie, by miast rozmawiać ze sobą, mówić obok siebie – by zapobiec groźbie dialogu przez zastąpienie go serią monologów.

Porządek narzucony przez Amerykę po 1945 roku się rozpada?

„Porządek” ustanowiony po roku 1945 bezpowrotnie zapadł się w historię wraz z Murem Berlińskim. Po jego upadku Amerykanie chcieli go zastąpić nowym pax americana, co skończyło się szkaradnym wpadunkiem. Dziś żyjemy w świecie wielocentrycznym; brak w zasięgu wzroku mocy, które w pojedynkę lub koalicji byłyby zdolne lub chętne go znów „uporządkować”. Jak ujął to Ulrich Beck – wybitny myśliciel , szczególnie ceniony za swoją zdolność do zauważania tego, co nadciąga lub dopiero rodzi – jesteśmy już (bez pytania o naszą zgodę) osadzeni w kosmopolitycznych warunkach, ale jeszcze nie zaczęliśmy na dobre przyswajać sobie kosmopolitycznej świadomości (nie mówiąc już, dodałbym od siebie, o budowaniu instytucji zdolnych sobie z kosmopolitycznymi warunkami skutecznie radzić).

Europa zawiodła też w warunkach kryzysu uchodźczego – niezdolność do przyjęcia uchodźców była tłem referendum w Wielkiej Brytanii oraz politycznych problemów przywódców na kontynencie. Jak zbilansować moralne wyzwania i polityczne racje?

W książeczce Strangers at our door, wydanej kilka tygodni temu przez The Polity Press, pisałem o „powszechnym i ponadczasowym problemie z obcymi pośród nas”, ponadczasowym a nawiedzającymi wszystkie części populacji ze zgrubsza podobną intensywnością i w mniej więcej takim samym stopniu. Gęsto zaludnione miejskie obszary nieuchronnie wytwarzają „miksofilię” (upodobanie do różnorodnego otoczenia wzmacniającego nieznane i nieodkryte doświadczenia, a przez to obiecujące przyjemności przygody i odkrywania) oraz „miksofobię” (lęk przed niemożliwą do opanowania masą tego, co nieznane i oporne zadomowieniu – a przez to strach budzące perpektywą swej niekontrolowalności). Ta pierwsza to główna atrakcja życia w mieście, ta druga to jego największa zakała, szczególnie w oczach tych, którym się mniej poszczęściło i nie mają środków na to, by się zaopatrzyć w apartament na osiedlu grodzonym, separującym od niedogodnego i uciążliwego, zakłócającego spokój, a nieraz przerażającego zamieszania i gwaru zatłoczonych miejskich ulic.

Niemożliwość odcięcia się od niezliczonych pułapek i zasadzek zaczajonych w niebudzących zaufania, nieprzyjaznych i wprost wrogich miejskich okolicach dokucza tym, którzy nie mogą ich obejść ani się od nich odgrodzić i muszą się na nie w życiu natykać.

„Blisko 40% Europejczyków uważa imigrację za najważniejszy problem, z jakim mierzy się Unia” – pisze Alberto Nardelli w „Guardianie” (11 grudnia 2015) – „rok temu mniej niż 25% ludzi tak uważało. Połowa Brytyjczyków wymienia imigrację wśród najważniejszych wyzwań kraju”.

To ludzki nawyk, winić i karać posłańca za treść jego posłania ze świata przerażających sił, które (słusznie) podejrzewamy o odpowiedzialność za dotkliwą niepewność i poniżenie trawiące naszą pewność siebie, jak i niszczące ambicje, plany i marzenia. I choć prawie nic nie możemy poradzić na odległe i wymykające się umiejscowieniu moce globalne, skorzystajmy przynajmniej z okazji wylania odrobiny nagromadzonej żółci na te jej wytwory i kojarzące się z nią zjawiska, które się w pobliżu, w zsięgu naszego wzroku i dłoni, znalazły. Ten zabieg rzecz jasna nie pozwoli nam sięgnąć korzeni dokuczających nam problemów, ale choć na chwilę ulży nam w cierpieniach powodowanych poczuciem poniżenia, niemocy i bezradności wynikłym z nieuleczalnej niepewności naszego miejsca w świecie.

Ta pokrętna logika, ten gatunek postaw i emocji jakie się na niej wspierają, kusi niejednego polityka zaabsorbowanego zbieraniem wyborczych głosów. To szansa, której rosnąca gromada aktualnych czy aspirujących polityków nie chce przegapić. Zbijanie kapitału politycznego na lęku wywoływanym przez napływ obcych, dających się pomówić o zaniżanie naszych zarobków i wydłużanie kolejek do już i tak skąpej ilości miejsc pracy, to wabik, jakiemu niewielu polityków wśród tych mniej cnotliwych się oprze.

Wywiad ukazał się 1 lipca w Brazylijskim tygodniku „Valor”. Tłumaczenie Jakub Dymek.

Czytaj także:
Kaja Puto: Brexit. Fazy żałoby
Jakub Dymek: Nie można już uprawiać polityki „za, a nawet przeciw”
Jaś Kapela: Cała prawda o Brexicie
Jędrzej Malko: Paradoksalnie, marzenie eurolewicy spełniło się w UK
Sławomir Sierakowski: UK przeżyje bez UE, UE bez UK nie
Cezary Michalski: Brexit albo trzecie samobojstwo europy

PIKETTY-JAK-URATOWAC-EUROPE

 **Dziennik Opinii nr 188/2016 (1388)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij