Unia Europejska

Malko o Brexicie: Paradoksalnie, marzenie eurolewicy spełniło się w UK

Brytyjczycy nie dali się zakneblować przez dyskurs ekspercki.

Gdy na tydzień przed referendum Jo Cox, 41-letnia posłanka Partii Pracy, została zamordowana, część brytyjskiego establishmentu odetchnęła z bardzo niepoprawną politycznie ulgą. Z przeprowadzanego tamtego dnia sondażu telefonicznego wiemy, że gdy tylko media zaczęły donosić o zabójstwie dokonanym przez wykrzykującego niepodległościowe hasła prawicowego radykała, poparcie dla Brexitu spadło o około 10 punktów procentowych. Wielu liczyło, że wyborcom wystarczy zapośredniczone przez mass media uczestnictwo w jednym politycznym zabójstwie w afekcie. Że dzięki temu nie będą się już domagać drugiego w czwartkowym referendum. Nic takiego jednak się nie stało. W czwartkowym referendum Brytyjczycy jednoznacznie opowiedzieli się za wyjściem z Unii. Frekwencja wyniosła 72 proc. i była najwyższa od dwudziestu lat, a głosów za Brexitem o ponad milion więcej niż za Bremainem.

Odpowiedzialność za wynik w dużej mierze spoczywa na premierze Cameronie, który już zresztą ogłosił, że wkrótce ustąpi ze stanowiska. Premier brytyjskiego rządu od lat mobilizował kapitał polityczny cynicznie rozgrywając eurosceptyczną kartą. Już w 2007 roku ubiegający się o elekcję Cameron obiecywał referendum ws. ratyfikacji traktatu lizbońskiego – z obietnicy tej wycofał się wkrótce po objęciu urzędu.

Na Wyspach mówi się, że także to wczorajsze referendum było jedynie przedwyborczą zagrywką, którą Cameron chciał odebrać parę procent głosów eurosceptycznej prawicy.

Konserwatyści nie spodziewali się, że uzyskają samodzielną większość i liczyli, że zawarcie umowy koalicyjnej z Liberałami będzie pretekstem do rezygnacji z obietnicy unijnego referendum. Cameron jednak dalej brął w w taktyczny sojusz z eurosceptycznym skrzydłem Torysów, jak gdyby sądził, że Brexit jest niemożliwy, i jedyne, co z tych posunięć może wyniknąć, to jego silniejsza pozycja w partii. Gdy zorientował się, że zagrożenie jest realne, było już za późno. I teraz Cameron będzie musiał wyprowadzić się z Downing Street, a Wielka Brytania opuści Unię.

Porażka europejskiego obozu ma jednak wielu ojców. O ile przynajmniej na ostatniej prostej przed referendum David Cameron energicznie zaangażował się w kampanię, o tyle Jeremy Corbyn, eurosceptyczny lider Laburzystów, który jeszcze w latach 70. głosował przeciwko wejściu Wielkiej Brytanii do europejskiej wspólnoty, właściwie do samego końca z trudem cedził słowa poparcia dla Bremainu, powtarzając tylko, że partia popiera członkostwo w Unii, a on jest lojalny wobec swojej partii. W efekcie, tradycyjnie laburzystowskie okręgi wyborcze w większości opowiedziały się przeciwko Unii. Ci, którzy winnych szukają na lewicy, wskazują także na politykę prowadzoną przez rząd Tony’ego Blaira, którego entuzjazm dla europejskiego projektu szedł w parze z lekceważeniem dla demokratycznych form jego legitymizacji.

Niezależnie jednak od cynizmu i błędów liderów dwóch największych partii na wyniku referendum najmocniej zaważyła prężna kampania za wyjściem z Unii koordynowana przez Nigela Farage’a z tradycyjnie eurosceptycznej partii UKIP oraz dwóch wpływowych Torysów: Borisa Johnsona i Michaela Gove’a, kolejno: charyzmatycznego byłego mera Londynu i wpływowego ministra sprawiedliwości w rządzie Camerona. W ostatnich miesiącach brexitowcy znakomicie mobilizowali społeczne emocje. Opierającej się na ostrzeganiu przed licznymi niepożądanymi skutkami wyjścia z Wspólnoty „Kampanii Strachu” – jak ją pogardliwie ochrzcił Johnson – zwolennicy opuszczenia UE przeciwstawili rozniecającą emocje narrację o odzyskiwaniu suwerenności, podmiotowości i godności.

Słowem: o powstawaniu z kolan.

Podstawowym sloganem Brexitowców było „odzyskajmy kontrolę!”: kontrolę nad prawodawstwem, nad gospodarką i – co wedle badań opinii publicznej było dla wyborców najważniejsze – nad granicami kraju i imigracją. Wydaje się, że nieprzypadkowo to właśnie kontrola nad granicami była kluczowa w tej narracji o odzyskiwaniu politycznej podmiotowości – co bowiem może symbolizować suwerenną władzę bardziej od zdolności do kontrolowania terytorium kraju i zagrodzenia nań wstępu obcym.

Tymczasem wiele wskazuje na to, że projekt odzyskiwania podmiotowości politycznej za pomocą odcięcia się od świata jest w dzisiejszej Europie nieziszczalną fantazją. Aktualnie połowa eksportu Wielkiej Brytanii znajduje rynki zbytu w krajach Unii. Nie wiadomo jeszcze, jakie warunki relacji gospodarczych z Unią wynegocjuje w najbliższych latach Londyn, jednak w każdym z możliwych dziś do przewidzenia scenariuszy poziom dostępu do wspólnego rynku jest ściśle związany z poziomem dostosowania się do unijnych regulacji. Najbliżej zintegrowana dziś z unijną gospodarką Norwegia nie tylko musi stosować się do unijnych regulacji, ale też została zobowiązana do otwarcia swojego rynku pracy na migrantów z Unii i odprowadzania corocznej składki do unijnego budżetu. Choć więc Oslo ponosi koszty członkostwa w UE i podlega jej prawom, nie ma wpływu na unijną politykę – trudno doszukiwać się w takiej sytuacji politycznej podmiotowości, o jakiej opowiadają Farage z Johnsonem.

Jak jednak pokazują badania opinii publicznej, zastrzeżenia podobne do powyższych nie robiły wielkiego wrażenia na zwolennikach Brexitu. Można powiedzieć, że marzenie europejskiej lewicy o polityce, która nie daje zakneblować się przez technokratów i dyskurs ekspercki, zostało w Wielkiej Brytanii zrealizowane. Wyliczenia i ostrzeżenia płynące od ekonomistów z Banku Światowego, IMF, OECD, CER, CEPS, Bruegela, PwC i wielu innych ośrodków badawczych były zbywane wzruszeniem ramion. W debacie publicznej ekonomiści utożsamiani byli z establishmentem, z definicji niewartym zaufania. Zresztą, czy trudno się dziwić, że przy tak świeżej pamięci ich pomyłek tak kardynalnych, że zatrzęsła się od nich światowa gospodarka, mało kto chciał im teraz zaufać? Dodatkowo, ostatecznym argumentem oddalającym zastrzeżenia natury ekonomicznej było wskazanie, że rzecz idzie nie o paręset funtów dochodu per capita, a o sprawczość, godność i niepodległość społeczeństwa brytyjskiego.

Sytuacja zmienia się teraz tak dynamicznie, że łatwo wygłupić się, prognozując cokolwiek. Od rana sytuacja na rynkach finansowych jest wyjątkowo niestabilna. Kurs funta pikuje. Z giełdy wyparowało niemal 80 miliardów funtów, choć sytuację stara się uspokoić Bank Anglii do spółki z Europejskich Bankiem Centralnym. Wciąż trudno powiedzieć, ile z tego, co obserwujemy, to atak spekulantów chcących zarobić na chaosie, a ile to autentyczne wycofywanie się inwestorów z Wielkiej Brytanii. Po południu premierka proeuropejskiej Szkocji Nicola Sturgeon zaczęła już mówić o kolejnym referendum, tym razem rozpisanym wyłącznie na terytorium Szkocji. Stawia to pod znakiem zapytania przyszłość Wielkiej Brytanii jako państwa unitarnego. Na zaproszenie Franka Steinmeiera, niemieckiego ministra spraw zagranicznych, do Berlina przyjadą jutro ministrowie sześciu państw założycielskich Unii rozmawiać o wyjściu z kryzysu. Formalnie, proces wychodzenia Wielkiej Brytanii z UE zacznie się dopiero wraz z uruchomieniem art. 50 traktatu lizbońskiego, co prawdopodobnie wydarzy się dopiero po tym, jak David Cameron ustąpi ze stanowiska. Tymczasem dla eurosceptycznej prawicy w całej Europie wynik referendum to prezent. Marie Le Pen żąda przeprowadzenia podobnego referendum we Francji, Gert Wilders w Holandii, gratulacje dla Brytyjczyków płyną od niemieckiej AfD i z włoskiej Ligi Północnej. Radość z wyniku wyraził też Donald Trump, który zrobił przerwę w kampanii prezydenckiej, by przylecieć dziś do Szkocji.

Niebezpiecznie jest prognozować, ale w sytuacji takiej, jak ta, jeszcze niebezpieczniej jest unikać myślenia o przyszłości. Wydaje się, że sukces zwolenników Brexitu jest owocem fantazji o sprawczości uzyskiwanej na drodze odgradzania się od świata. Ponad 17 milionów Brytyjczyków i Brytyjek zagłosowało za „odzyskaniem kontroli”. Wygląda na to, że podobny projekt polityczny zyskuje dziś poparcie na niemal całej Północy. Projekt odzyskiwania podmiotowości poprzez ściślejsze pilnowanie granic państw narodowych i skrupulatne regulowanie przepływów ludzi, idei i towarów. Projekt, który łatwo wiąże się z szowinizmem i ksenofobią, a zarazem ma rodowód na wskroś liberalny. Jest to bowiem projekt podmiotowości, która wyrasta z jednostkowej autonomii. Podmiotowości, która szuka oparcia w indywidualizmie, nie dostrzegając, że wolność jednego człowieka nie może kończyć się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego, bo ona się dokładnie w tym miejscu zaczyna – w przestrzeni wspólnej.

Boję się popaść w patos, ale jeszcze bardziej boję się Europy, która podąży drogą wskazaną przez Brexit.

Drogą poszukiwania fantomowej suwerenności poprzez odgradzanie się od realnych i wyobrażonych obcych. Poszukiwania takie mają zawsze fatalny, morderczy, potencjał. Natomiast pytanie, czy zostaną one podjęte, wydaje się być pytaniem o to, czy będziemy potrafili zaproponować inną obietnicę upodmiotowienia. Taką, która pokazuje, że godności można szukać także we wspólnotach otwartych na spotkanie z obcym.

Czytaj także:
Jakub Dymek: Nie można już uprawiać polityki „za, a nawet przeciw”
Jaś Kapela: Cała prawda o Brexicie

**Dziennik Opinii nr 176/2016 (1376) 

UCHODZCY-pismo

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jędrzej Malko
Jędrzej Malko
Dziennikarz, autor książki Economics and Its Discontents
Jędrzej Malko - dziennikarz, badacz historii dyskursów ekonomicznych, analityk Fundacji Kaleckiego, absolwent European Graduate School i doktorant w Kolegium Ekonomiczno-Społecznym Szkoły Głównej Handlowej. Autor książki „Economics and Its Discontents”.
Zamknij