Świat

Trzy lekcje powyborcze

Nie znamy jeszcze wyniku amerykańskich wyborów prezydenckich, ale jakikolwiek będzie, Partia Demokratyczna może wyciągnąć z kampanii trzy ważne wnioski. Komentarz Roberta Reicha.

Można już dziś wyciągnąć kilka wniosków z kampanii wyborczej 2012 roku – niezależnie od tego, co wydarzy się, demokraci powinni z niej wynieść trzy zasadnicze lekcje.

Lekcja pierwsza: Przyszłość może należeć do demokratów.

Latynosi, Afroamerykanie, młodzież i kobiety stają się głównymi grupami wyborców Partii Demokratycznej. To dla niej dobra wiadomość, ponieważ pierwsze trzy zaczynają stanowić coraz większą część całego elektoratu (do tego młodzi staną się kiedyś całym elektoratem), a z kolei kobiety zyskują coraz mocniejszą pozycję w gospodarce.

Wyzwaniem dla demokratów będzie utrzymanie tych grup w przyszłości. Każda z nich zbliżyła się do Partii Demokratycznej głównie dlatego, że republikanie odwrócili się do nich plecami – stosując drakońskie środki wobec nielegalnych pracowników, gorliwie obcinając budżet Medicaid i bony żywnościowe, mizoginiczne podchodząc do aborcji oraz żądając cięć wydatków federalnych na edukację i pożyczki studenckie. Jeśli jednak demokraci pragną utrzymać ich lojalność na dłuższą metę, nie będą mogli polegać wyłącznie na wyborczej głupocie republikanów. Zresztą także oni mogą się nauczyć większej inkluzywności – albo przynajmniej ją udawać.

Demokraci będą musieli promować politykę szczególnie ważną dla tych grup – np. reformy prawa imigracyjnego, które uwzględniałyby długość pobytu w Stanach Zjednoczonych oraz dorobek imigrantów jako pracowników i obywateli; płatne urlopy rodzinne i zdrowotne dla kobiet i mężczyzn, którzy zmuszeni są zatroszczyć się o swe rodziny w nagłych przypadkach; rozszerzenie ulgi od podatku dochodowego tak, by zapewnić większe dodatki do pensji dla mało zarabiających; wreszcie pożyczki studenckie powiązane z dochodami, których spłata przyjęłaby postać stałego procentu od dochodów z pełnoetatowej pracy, przez ograniczoną liczbę lat.

Wszystkie te rozwiązania mają tę zaletę, że są nie tylko wyborczo atrakcyjne, ale składają się po prostu na dobrą politykę.

Lekcja druga: Nieważne, jak „przychylni biznesowi” będą demokraci, wielki biznes i Wall Street i tak pójdą za republikanami.

Nikt w niedawnej przeszłości nie zrobił dla biznesu i Wall Street więcej niż administracja Obamy. Wykupiła Wall Street (to prawda, że bailout zainicjowano jeszcze w czasach Geroge’a W. Busha, ale jego największą część uchwalono – i zrealizowano – już pod rządami Obamy) i nigdy nie zażądała, by w zamian największe banki zrestrukturyzowały hipoteki tych Amerykanów, których zaskoczyła bańka na rynku nieruchomości. A do tego wciąż nie doprowadziła do postawienia jakiekolwiek zarzutu kryminalnego któremukolwiek z dyrektorów z Wall Street.

Administracja przeforsowała również ogromny pakiet stymulacyjny, który powstrzymał gospodarkę przed upadkiem, przyniósł duże zyski sektorowi budowlanemu, wreszcie wepchnął ceny akcji z powrotem na poziom, na którym znajdowały się przed pęknięciem bańki. Obamacare stworzyła 23 miliony klientów dla koncernów ubezpieczeniowych oraz warte miliardy dolarów nowe interesy dla największych spółek farmaceutycznych i sieci szpitali.

Pomimo tego wszystkiego wielki biznes i Wall Street zdecydowały się związać swój los z Mittem Romneyem i Partią Republikańską. To nie znaczy oczywiście, że prezesi zarządów i maklerzy z Wall Street zawsze będą stali wyłącznie po ich stronie. Zazwyczaj obstawiają bezpiecznie – przekazując demokratom wystarczającą ilość pieniędzy, aby utrzymać ich w ryzach. Zawsze jednak będą przekazywać więcej republikanom, ponieważ ci zawsze przebiją demokratów, jeśli chodzi o wzbogacanie prezesów i maklerów poprzez obniżki podatków, subsydiowanie ich firm i likwidowanie regulacji, które stają na drodze ich zyskom.

Lekcja płynie stąd taka, że tzw. przychylna biznesowi polityka, przekładająca się na więcej pieniędzy dla najważniejszych prezesów, nie opłaca się demokratom. Partia Demokratyczna powinna obstawać przy polityce dobrej dla klasy średniej i dla każdego, kto do niej aspiruje. Powinna również stanąć murem za reformą finansowania kampanii wyborczych, ograniczającą zdolność wielkiego biznesu i Wall Street do korumpowania polityków.

Lekcja trzecia: Demokraci potrzebują białych mężczyzn z klasy robotniczej, a biali mężczyźni z klasy robotniczej powinni potrzebować demokratów.

Aby stworzyć trwałą koalicję, demokraci potrzebują również białej klasy robotniczej. Kiedyś ją mieli. W 1960 roku 57 procent „niebieskich kołnierzyków” utożsamiało się z demokratami, a tylko 26 procent z republikanami. To poparcie zaczęło jednak dramatycznie spadać. W roku 1980 już 57 procent białych robotników wolało Reagana od Cartera, w 1984 65 procent poparło Reagana przeciwko Mondale’owi, a w 1988 60 procent wybrało Busha zamiast Dukakisa. I nawet gdy Billowi Clintonowi udało się odzyskać białe kobiety z klasy robotniczej, zwrot mężczyzn ku republikanom trwał.

Istnieje pokusa, aby wskazywać na rasę jako główny czynnik sprawczy. Żeby nie było wątpliwości: biali z Południa zaczęli opuszczać Partię Demokratyczną po ustawie o prawach obywatelskich z 1964 roku. A Partia Republikańska nie straciła żadnej okazji, żeby zagrać kartą rasową – czy to w reklamach z Willie Hortonem z roku 1988, czy to w przypadku bardziej subtelnych przekazów rasistowskich przy okazji „praw stanowych” z roku 2012.

Ale to wytłumaczenie pomija dużo poważniejszą sprawę. Płace białych mężczyzn bez wykształcenia wyższego zaczęły spadać w późnych latach 70. z powodu globalizacji oraz przemian technologicznych, z czego korporacje oczywiście gorliwie skorzystały. Dziś przeciętny biały robotnik zarabia mniej niż 35 lat temu, uwzględniając inflację. A Partia Demokratyczna uczyniła niewiele, żeby odwrócić tę tendencję (z bólem podnoszę ten zarzut, ponieważ byłem sekretarzem ds. pracy w latach 90. i nie walczyłem z tym wystarczająco skutecznie).

Demokraci mogli wprowadzić reformy prawa pracy ułatwiające tworzenie i utrzymywanie związków zawodowych – które w latach 50. i 60. dały klasie robotniczej siłę przetargową, pozwalającą im na sprawiedliwy udział w zyskach. Mogli domagać się utworzenia krajowego systemu negocjacji dotyczących wydajności – takiego jak w Niemczech, dzięki któremu pracownicy otrzymywali określoną część dochodów z przyrostu produktywności. Mogli naciskać na to, by wszystkie umowy uwalniające handel wymagały, aby partnerzy handlowi USA ustanawiali u siebie płacę minimalną równą połowie średniej płacy – i dostosować również standardy amerykańskie do tego poziomu. Mogli obniżyć podatki dla klasy średniej i robotniczej, a podwyższyć je najzamożniejszym.

Odwracając się plecami do białych robotników, Partia Demokratyczna wytworzyła próżnię, którą republikanie gorliwie wypełnili. Czy to za pomocą rasizmu, ksenofobii, homofobii, czy prawicowego, ewangelickiego protestantyzmu, republikanie znaleźli kozły ofiarne. Czarni, imigranci, geje i kobiety chcące dokonać aborcji nie są odpowiedzialni za spadek płac realnych białych mężczyzn bez wykształcenia wyższego – to jasne, ale są wygodnym obiektem ich gniewu.

Ogólna lekcja jest prosta, demokraci kiedyś ją znali. Mówiąc słowami Harry’ego Trumana z roku 1948: potrzebujemy rządu, który „będzie pracował w interesie zwykłych ludzi, a nie w interesie tych, którzy posiadają wszystkie pieniądze”. I tej lekcji należy się nauczyć na nowo.

Tekst pochodzi ze strony http://robertreich.org

Tłum. Michał Sutowski

Robert B. Reich – jest jednym z wiodących amerykańskich ekspertów do spraw ekonomii i zatrudnienia. Profesor na wydziale polityki społecznej Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Przez trzy kadencje pracował w administracji państwowej, m.in. jako sekretarz pracy w gabinecie prezydenta Billa Clintona. Magazyn „Time” wybrał go do dziesiątki najbardziej efektywnych sekretarzy minionego stulecia. Opublikował 13 książek.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Robert Reich
Robert Reich
Amerykański polityk i ekonomista
Profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona. Magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu.
Zamknij