Zakaz filmowania to jedna z głównych reguł w kontrolowanej przez Hezbollah dzielnicy.
Bejrut, 14 listopada 2013
Dahija, dzielnica na południu Bejrutu kontrolowana przez Hezbollah, jest jednym z najpilniej strzeżonych miejsc na planecie. Nadzór i troska o bezpieczeństwo zdominowały ją na skalę, o której najbardziej opresyjne państwa mogą tylko marzyć. Bo żadne państwo nie jest w stanie zrobić tego, co potrafi zakorzeniony głęboko w tkance społecznej, niemalże oddolny ruch oporu, który wcale nie utożsamia się z państwem, a czasem ostro się mu przeciwstawia. Co zresztą nie przeszkadza Hezbollahowi mieć swoich przedstawicieli we władzy i negocjować skład libańskiego rządu.
To właśnie Hezbollah, nie państwo Liban, jest prawdziwym suwerenem w tej okolicy. Prowadzi tu politykę społeczną, która zastąpiła zbankrutowane służby państwowe: utrzymuje własne szpitale, szkoły i nawet programy mieszkaniowe dla swoich zwolenników. Dziesiątki tysięcy jego sympatyków i własne służby specjalne pilnują bezpieczeństwa i porządku.
Jedną z podstawowych reguł obowiązujących w Dahiji jest całkowity zakaz filmowania. Ominąć go można dosłownie kilka razy w roku – na przykład podczas szyickiego święta Aszura, kiedy religijna ceremonia przekształca się na ogromny wiec polityczny maszerujący przez Dahiję. Aby ta demonstracja miała większą siłę oddziaływania, Hezbollah robi wyjątek dla reporterów, pozwalając na filmowanie. Ale nawet tego dnia nie można kręcić fasad budynków, infrastruktury i twarzy przedstawicieli służb specjalnych Hezbollahu – tak licznych, że właściwie nie da się włączyć kamery, nie łamiąc tego zakazu.
Hezbollah wydaje legitymacje prasowe, ale nawet one nie chronią przed kłopotami. Kiedy robimy ostatnie ujęcia przed opuszczeniem Dahiji, nagle znikąd pojawiają się ludzi zainteresowani naszą obecnością. Trudno powiedzieć, czy to zwykli zaniepokojeni mieszkańcy, czy współpracownicy służb, bo granica między tymi grupami jest tutaj bardzo płynna. Sprawdzają paszporty, proszą, żeby pokazać nagranie. Pojawia się też starszy pan na skuterze, który bardzo grzecznie prosi, żeby pójść z nim na „pięciominutową rozmowę”. Zmierzamy w kierunku meczetu, gdzie kilka godzin wcześniej dostaliśmy akredytację – do centrum prasowego, urządzonego w sali dla modlitw. Mijamy jednak meczet, bo prowadzą nas nie do działu medialnego, tylko do biura służby bezpieczeństwa.
Przy wejściu zabierają nam komórki, paszporty, kamery i legitymacje. Z nadmierną grzecznością proszą, by usiąść w niewielkim namiocie ustawionym obok biura. W środku namiotu są dwa krzesła – tyle że do jednego z nich przykuto kajdankami mężczyznę z zawiązanymi oczyma. Słyszymy przeprosiny i w namiocie natychmiast pojawia się kolejne krzesło.
„Pięć minut, to tylko pięć minut” – uśmiecha się do nas pan i znika z naszą kamerą.
Reszta współpracowników przyjaźnie się uśmiecha, aż wydaje się, że zaraz zaoferują kawę czy herbatę. Obejrzeć kilka godzin materiału w pięć minut może być trudno, myślę sobie, siedząc na krześle w dużo wygodniejszej pozycji niż mężczyzna obok. Odtwarzam w pamięci nagrania, które na pewno dla mnie znaczą coś zupełnie innego niż dla mężczyzny, który je teraz ogląda. Tłumy uczestników Aszury w świątecznych szyickich strojach, którzy leją łzy nad zamordowanym ponad tysiąc lat temu imamem Husejnem, tak jakby chodziło o rodzeństwo zabite wczoraj w syryjskiej wojnie. Potem przemarsz wojskowej dziecięcej orkiestry; twarze nastolatków, które mają spore szanse trafić na wojnę w Syrii, jeśli potrwa – przy aktywnym udziale Hezbollahu – jeszcze przynajmniej z rok.
Dalej sprawa ma się gorzej: udało mi się sfilmować pojawienie w tłumie Hassana Nasrallaha, przywódcy Hezbollahu, który praktycznie nie pojawia się publicznie ze strachu przed izraelskim zamachem, ale teraz maszeruje razem ze swoimi zwolennikami, w otoczeniu ścisłego grona najbliższych sprzymierzeńców i ochroniarzy. Filmowanie tego grona to zupełne tabu, o czym dowiem się później od dziennikarzy Al-Jazeery. Na razie rośnie szansa, że znajdę się na krześle w mniej wygodnej pozycji. Koledzy z Al-Jazeery powiedzą mi też, że obecność Nasrallaha na wiecu kilkakrotnie zwiększa prawdopodobieństwo ataku terrorystycznego. Mimo ogromnych środków bezpieczeństwa zagrożenie jest bardzo duże.
Marsz dochodzi do największego placu w Dahiji, gdzie Nasrallah wygłasza przemówienie: „Nie wycofamy się z Syrii, dopóki nie osiągniemy swoich celów” (czyli dopóki nie obronimy prezydenta Asada przed rebeliantami). To oznacza również pogłębienie kryzysu politycznego w samym Libanie, bo inne partie odmawiają negocjacji z Hezbollahem, dopóki nie wycofa się z Syrii – a bez udziału tego ruchu nie udaje się sformować nowego rządu od ponad pół roku. Dalej na moich nagraniach – dzieciaki grające w wojnę butelkami z wodą, które Hezbollah za darmo rozdaje na swoich wiecach.
Po dosłownie pięciu minutach wraca współpracownik służby bezpieczeństwa. A więc i grzeczny, i punktualny. Okazuje się jednak, że nie dał rady niczego obejrzeć, bo nie umie włączyć nagrania. Prosi o pomoc. Włączam funkcję przeglądu i szybko przewijam do niewinnych nagrań z dzieciakami. Współpracownik prosi o usunięcie pliku. Pokazuję mu kolejne dzieciaki, znów prośba o usunięcie. Po wyrzuceniu drugiego pliku współpracownik nagle dziękuje mi za współpracę, przeprasza za kłopot i mówi, że zaraz możemy iść.
Czyżby słynna służba bezpieczeństwa Hezbollahu nie umiała obsłużyć prostej kamery i przegapiała podejrzane nagrania? Czy tak naprawdę wszystko umieją i wiedzą, tylko udają głupków?
Tego niestety się nie dowiemy.
Bejrut, 19 listopada 2013
Przemówienie Hassana Nasrallaha dość szybko przynosi skutki polityczne. Pięć dni po jego wygłoszeniu w Bejrucie dochodzi do podwójnego samobójczego ataku przy ambasadzie Iranu, w którym ginie 25 osób, w tym attaché kulturalny Teheranu. Ambasada Iranu – sponsora i sprzymierzeńca Hezbollahu oraz syryjskiego reżimu Asada – jest położona w południowej dzielnicy Bejrutu, nad którą Hezbollah też sprawuje kontrolę. Wybuchy w Bejrucie są oczywistą kontynuacją syryjskiej wojny na tyłach jednego z jej uczestników. Ale ataki samobójcze to całkiem nowe zjawisko nawet dla przyzwyczajonego do ulicznego terroru Bejrutu. To się tu nie zdarzało od czasów wojny domowej, kiedy terroryści Hezbollahu wysadzili w powietrze amerykańskie baraki wojskowe, zabijając kilkaset żołnierzy armii USA.
Mimo przerażenia wybuchami życie uliczne nie zamiera. W mieście, gdzie wszyscy przyzwyczaili się przeżywać każdy dzień jak ostatni, paranoję zastąpił czarny humor. Wieczorem ma się odbyć mecz piłki nożnej pomiędzy reprezentacjami Libanu i Iranu. Wojsko postanawia, że z powodów bezpieczeństwa mecz odbędzie się przy pustych trybunach. Przez miasto idzie anegdota, że Irańczycy sami wysadzili swoją ambasadę, żeby pozbawić libańską reprezentację poparcia kibiców. Iran wygrywa 4:1.
Bejrut, 22 listopada 2013
70. rocznica odzyskania niepodległości przez Liban (spod kolonialnej władzy Francji) też owocuje anegdotą, tym razem na skalę państwowa. Na specjalnym banknocie wydanym na rocznicę we francuskiej wersji tekstu zamiast indépendance widnieje angielskie słowo independence (postkolonialne libańskie funty mają napisy po arabsku i francusku). Ta historia świetnie oddaje znaczenie pozornej „niepodległości”, zdegradowanej do państwowego rytuału, którego nikt nie bierze serio. W przypadku Libanu ta niepodległość wygląda tym bardziej kuriozalnie, że państwo zostało zmuszone oddać sporą część swojej suwerenności religijnemu ruchowi, który sprawuje władzę w dużo bardziej skuteczny sposób.
Dzień niepodległości zaczyna się od tego, że w dolinie Bekaa wojsko wykrywa naładowany materiałem wybuchowym samochód, prawdopodobnie przeznaczony na świąteczną ceremonię w Bejrucie. W stolicy tymczasem od kilku dni słychać buczenie wojskowych helikopterów – ale chodzi nie o środki bezpieczeństwa, tylko o próby parady wojskowej, która ma pokazać całą militarną siłę współczesnego Libanu. Poza tym ma się odbyć też parada obywatelska, chociaż jest wątpliwe, czy wielu obywateli ma chęć demonstrować w sytuacji zagrożenia atakami terrorystycznymi.
W końcu się okazuje, że parada ma kilkakrotnie więcej uczestników niż publiczności: maszerują głównie libańscy skauci z rozmaitych organizacji paramilitarnych oraz – niespodzianka – artyści z Frontu Wyzwolenia Sztuki. Założyciel Frontu, posługując się dobrze opanowaną nowomową międzynarodowego świata artystycznego, tłumaczy, że jego organizacja „pracuje z pojęciami reprezentacji i celebracji oraz kładzie nacisk na rolę artysty jako obywatela”. A jednak transparenty Frontu („Sztuka to opór”, „Sztuka to rewolucja”) okazują się świetnym, chociaż nieco surrealistycznym tłem dla dzieciaków w militarnych strojach maszerujących z wojenną orkiestrą – dokładnie tak jak tydzień wcześniej w Dahiji.
W odróżnieniu od swoich rówieśników z południa Bejrutu te dzieciaki jeszcze nie wiedzą, na jakiej wojnie przydać im się ta wojskowa tresura. Chociaż niewykluczone, że już niedługo uczestnicy obu parad będą strzelać do siebie nawzajem.