Giwi i Motorola byli najbardziej kontrowersyjnym i szokującym duetem na Donbasie. Słynęli z brutalności. Obaj już nie żyją.
Gabinet był zupełnie zniszczony, niemal wypalony do cna, czarne ściany, resztki mebli. Na środku leżało ciało przykryte kocem. To wszystko wydarzyło się za sprawą jednego pocisku z rakietowego miotacza ognia Trzmiel. Zginęła jedna osoba – dowódca batalionu Somali Mychajło Tołstych, bardziej znany pod pseudonimem „Giwi”. Pocisk wpadł do jego gabinetu na piątym piętrze. Tam też przedstawiciele służb bezpieczeństwa nieuznawanej republiki znaleźli jego nadpalone ciało.
Giwi był dowódcą batalionu Somali. Wraz ze swoim kompanem Arsenem Pawłowem, czyli Motorolą, który dowodził Spartą, byli najbardziej kontrowersyjnym i szokującym duetem na Donbasie. Słynęli z brutalności, ciętego języka, głupich żartów i nie zważali na żadne ograniczenia czy konwencje. Bili, znęcali się i poniżali jeńców. Motorola miał też ich zabijać. Byli brawurowi i mało zdyscyplinowani. Giwi zginął 8 lutego, a Motorola kilka miesięcy wcześniej. Najprawdopodobniej zabili ich „swoi”.
Z supermarketu do grupy zbrojnej
Jak przypomina telewizja Hromadske, na początku konflikt na Donbasie biografia Giwiego nie budziła zbyt dużego zainteresowania. Urodził się w Iłowajsku w obwodzie donieckim w 1980 roku. W mieście miał pracować między innymi jako ochroniarz w jednym supermarkecie. W filmie dokumentalnym Lotnisko Donieck mówił, że zawsze chciał walczyć, ale nie wzięto go do ukraińskiej armii na kontrakt. Dlatego po odbyciu zasadniczej służby, gdzie wyszkolono go na czołgistę, wrócił na Donbas.
Do szeregów separatystów dołączył na początku konfliktu – do oddziału pułkownika GRU Igora „Striełkowa” Girkina, który zajął Słowiańsk. Tam też poznał swojego kolegę, innego Rosjanina, Motorolę. To razem z nim brał udział w walkach o Iłowajsk. Później Somali i Sparta walczyły o donieckie lotnisko. Na jednym z materiałów wideo widać, jak Giwi znęca się nad żołnierzami wziętymi do niewoli. Jednego z nich uderza w twarz, pozostałym odcina naszywki z ukraińskimi flagami i każe je jeść, grozi śmiercią. Chociaż trzeba przyznać, że okrucieństwo Giwiego nie stało się jego znakiem rozpoznawczym, jak w przypadku Motoroli, który „Kyiv Post” powiedział: „Piętnastu jeńców rozstrzelałem. Jeśli chcę to zabijam, a jeśli nie, to nie”.
Czarna seria
Giwi i Motorola często pojawiali się w mediach. Obaj w 2014 roku buńczucznie zapowiadali, że przyjdą do Polski. Giwi twierdząc, że polski rząd wysyła na Donbas broń i czołgi, a Motoroli nie spodobało się to, że zamknięto przestrzeń powietrzną dla ministra obrony Rosji Siergieja Szojgu. Lubili się też odgrażać, że zajmą całą Ukrainę i będą wszystko równać z ziemią. Ich bataliony, Somali i Sparta, brały udział w kolejnych operacjach. Ta najświeższa z 2017 roku to była walka o strefę przemysłową w Awdijiwce, leżącej na północ od Doniecka. Giwi miał być raniony podczas starć. W trakcie walk o Awdijiwkę batalion Sparta walczył już bez Motoroli – został zabity w Doniecku kilka miesięcy wcześniej. Ładunek znajdujący się w windzie w domu, w którym mieszkał, wybuchł, gdy bojownik się w niej znajdował.
Niecałe dwa tygodnie przed zabójstwem Giwiego w moskiewskim mieszkaniu został znaleziony martwy Rosjanin Wałerij Bołotow, który na początku wojny na Donbasie dowodził oddziałami nieuznawanej Ługańskiej Republiki Ludowej. Oficjalną przyczyną zgonu miała być niewydolność serca. Jego żona ma co do tego wątpliwości. Zgodnie z jej słowami, Bołotow miał poczuć się źle po wypiciu kawy w jednej z moskiewskich kawiarni. Cały wieczór miał powtarzać „Po co wypiłem tę kawę?”. Następnego dnia żona poszła do lekarza, by zapisać męża na leczenie, ale gdy wróciła Bołotow był już nieprzytomny, a do momentu przyjazdu karetki zmarł.
Wcześniej ich losy podzielili popularni ługańscy dowódcy – jak określały rosyjskie media – pospolitego ruszenia Donbasu. Ołeksij Mozgowy raz uniknął śmierci, chociaż odłamek ranił go w głowę. Dwa miesiące później, w maju 2015 roku nie miał już tyle szczęścia. Ładunek wybuchł tuż przy samochodzie z Mozgowym, jego sekretarką prasową, dwoma ochraniarzami, a następnie nieznani sprawcy otworzyli ogień z karabinów maszynowych. Wszyscy zginęli na miejscu.
Jeden z dowódców kozaków Pawło Driomow nie przeżył wybuchu ładunku zamontowanego w samochodzie, którym wracał z wesela. Zginął pod koniec 2015 roku.
Giną również mniej popularni separatyści. We wrześniu 2016 roku w restauracji na podmoskiewskim elitarnym osiedlu Gorky-2 zastrzelono lidera organizacji Opłot Jewhena Żylina. 4 lutego 2017 roku na skutek wybuchu bomby zamontowanej w samochodzie zginął przewodniczący milicji ludowej Ługańskiej Republiki Ludowej Ołeh Anaszczenka.
Ostatni ocalały
Niewielu dowódców bojowników dożyło do dzisiaj z tych, którzy ruszyli na wojnę na samym jej początku, gdy chodziło w niej o coś więcej niż zarabianie pieniędzy. Przy życiu pozostał właściwie tylko Ołeksandr Chodakowski, który tworzył batalion Wostok, a do czasu konfliktu należał do specjalnego oddziału Służby Bezpieczeństwa Ukrainy Alfa. To on jest za każdym razem wyciągany z kapelusza, gdy mówi się o tym, że jednak Donbas uda się reintegrować. Po raz ostatni było tak pod koniec 2015 roku, gdy w Kijowie i Doniecku przebąkiwało się na ten temat. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, więc schowano go znowu. Chodakowski od zawsze mówił, że nie widzi problemu w tym, by Donbas był częścią Ukrainy. Dlatego upatruje się go jako kandydata, który mógłby stanąć na czele procesu reintegracyjnego w przeciwieństwie do obecnych przewodniczących republik, którzy postrzegani są na Ukrainie bardzo negatywnie.
Ostatnie wydarzenia pokazują, że ludzie, tacy jak Chodakowski, nie mogą spać spokojnie. Na muszce może znaleźć się każdy. Nie tylko ci, którzy są w Donbasie, bo przebywanie w Moskwie też nie musi być bezpieczne, a to tam znajduje się większość niegdyś czołowych postaci nieuznawanych donbaskich republik jak Rosjanie Igor „Striełkow” Girkin czy Ałeksandr Borodaj. Także ci zupełnie zmarginalizowani jak Igor „Bies” Bezler, którego brutalne rządy w Horliwce na początku konfliktu okryły go złą i mroczną sławą, czy ataman kozaków dońskich Nikołaj Koziczyn.
Koniec marzeń
Za każdym razem o zabójstwo bojownika na Donbasie przedstawiciele nieuznawanych republik oskarżają ukraińskie służby. Chociaż nic nie wskazuje na to, by SBU było zdolne do przeprowadzania takich operacji. W większości przypadków podejrzenia padają na „swoich”, którzy mają różne motywy – chcą pozbyć się zbyt gadatliwych świadków, biznesowej konkurencji czy po prostu problemu.
Giwi i pozostali zabici bojownicy należeli do dowódców, którzy od samego początku walczyli o nieuznawane republiki. Był to moment wojny, w którym stronom na czymś zależało. Ukraińcy wierzyli w niebiesko-żółte flagi nad Donieckiem i Ługańskiem i kontynuowanie postulatów Majdanu. Rozwijający się ruch separatystyczny natomiast snuł marzenia o Noworosji, która objęłaby osiem obwodów południowo-wschodniej Ukrainy i była awangardą Związku Radzieckiego bis.
Ci polowi dowódcy budzili ogromne kontrowersje ze względu na okrucieństwo i zbrodnie, ale walczyli o jakieś cele. Koloryt i idealizm wśród ludzi z bronią zawsze się z tym wiążą (co zauważył Carl Schmitt w Teorii partyzanta). Jak stwierdził Andrij Portnow w kontekście Mozgowego i Driomowa, były to charyzmatyczne postaci, trochę przypominające bohaterów wojny domowej z początku dwudziestego wieku. Zabójstwa „charyzmatycznych dowódców” to po prostu ostateczne podporządkowanie tego terytorium interesom i celom Rosji. Na miejsce tych osobliwych postaci przychodzą nowi, zupełnie bezbarwni i całkowicie oddani wyznaczonym celom. Pospolite ruszenie Donbasu, jak początkowo określano oddziały bojowników, można definitywnie uznać za rozwiązane czy wręcz fizycznie zlikwidowane. Po niemal trzech latach od rozpoczęcia wojny zastąpiono je zbiurokratyzowaną strukturą w stylu rosyjskim. Co to znaczy? Zapewne zamrożenie konfliktu, który od czasu do czasu będzie się intensyfikował dla załatwiania doraźnych politycznych rosyjskich celów.
czytaj także