Czy prezydent i demokraci mają jakikolwiek pomysł na politykę bliskowschodnią?
Wszyscy narzekają na decyzję Baracka Obamy o atakach lotniczych na ISIS, powstańców z „państwa islamskiego”, choć każdy z zupełnie innych powodów. Nawet 90-letni były prezydent, Jimmy Carter, ma swoje zdanie: Ameryka zareagowała za późno, a „buty na ziemi” (boots on the ground) — to jest: buty amerykańskich żołnierzy na syryjskiej i irackiej ziemi — to jedyna gwarancja sukcesu. Jesteśmy coraz bliżej wyborów 2016, więc najważniejsi gracze demokratycznej partii — „jastrzębie”, jak nazywa ich autor Brudnych wojen, Jeremy Scahill — także zaczynają grać na siebie. Najważniejszym z ich kroków jest zdystansowanie się wobec Obamy, a ISIS jest fantastycznym pretekstem do krytyki. Tak więc dowiadujemy się na przykład, że były dyrektor CIA, Leon Panetta OD POCZĄTKU uważał, że wycofanie się z Iraku w 2011 było wielkim błędem, a prawdopodobna przyszła pani prezydent, Hilary Clinton, OD POCZĄTKU uważała, że trzeba było zareagować wcześniej i uzbroić syryjskich rebeliantów. Oboje zgadzają się, że walka z ISIS zabierze sporo czasu, przy czym Panetta mówi o następnych 30 latach.
To fantastyczne wieści dla amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego — firm takich jak Boeing i BAE Systems — oraz gotowy szkic amerykańskiej polityki zagranicznej na najbliższą kadencję prezydencką (może dwie).
Właśnie dlatego pani Clinton nigdy nie powinna zostać prezydentem żadnego, nawet kruszejącego imperium. Tak ahistoryczne podejście do tego, co tak naprawdę wydarzyło się na Bliskim Wchodzie w ciągu ostatnich stu lat jest niebezpiecznie dla Stanów Zjednoczonych, jak i dla reszty świata.
Zacznijmy od Obamy, którego (w swojej naiwności) nadal uważam za najrozsądniejszego gracza wśród demokratycznych sępów (o przepraszam, miało być: jastrzębi). Bo rozsądek w Waszyngtonie jest możliwy tylko w zakrwawionych szatach Lady Makbet. Nie jest tajemnicą, że sukces Obamy w 2008 był w dużej mierze związany z jego antywojennym nastawieniem. Było niezmiernie ważne, że jeszcze jako senator odważył się określić plan ataku na Irak w 2003 roku jako „głupi”. Pod względem doboru przymiotnika, był to strzał w dziesiątkę. Nic dodać, nic ująć.
Problem w tym, że polityka Obamy a.d. 2014 niczym nie różni się od polityki jego poprzedników, a w kontekście niesławnego „pokojowego” Nobla 2009, sprawia tym bardziej obrzydliwe wrażenie. Wojna w Syrii i Iraku jest nie tylko przestępstwem z punktu widzenia postanowień ONZ jak i amerykańskiej konstytucji, jest przede wszystkim „epicką formułą na kontruderzenie”. Jak słusznie zauważa Chomsky, „pojawienie się ISIS i rozprzestrzenianie się radykalnego dżihadyzmu w ogóle to naturalny wynik waszyngtońskiego uderzania młotem w kruche społeczeństwo Iraku, które i tak ledwo się trzymało po dekadzie amerykańsko-brytyjskich sankcji, tak dotkliwych, że poważani międzynarodowi dyplomaci (Denis Halliday i Hans von Sponeck), który mieli je wdrażać w ramach ONZ, złożyli rezygnację, określając je jako ludobójcze.”
Sposób w jaki ISIS pokazuje na co go stać (video egzekucji amerykańskich jeńców) uświadamia, jak ważnym elementem tej gry jest odwet. Egzekucje i sekwencje tortur są wzorowane bezpośrednio na przesłuchaniach, prowadzonych w imię amerykańskiej wojny z terroryzmem. Lider ISIS, Abu Bakr al-Baghdadi, był przez cztery lata przetrzymywany przez Amerykanów w Camp Bucca w Iraku (oficjalne amerykańskie źródła mówią tu o 10 miesiącach), co niewątpliwie zradykalizowało jego poglądy. Tej nienawiści nie da się wyplenić dronami, ona ma głębokie, także pozareligijne, podłoże. Również ta niewinna, precyzyjna broń Obamy, z której jest tak dumny jako wyznawca „mniejszego zła”, zapewnia ISIS stały napływ ochotników. Drony spadają nie tylko na terrorystów, ale również na cywilów, których Amerykanie klasyfikują w swoich statystykach jako EKIA (enemy killed in action) — osoba, która znajdowała się w pobliżu celu ataku i nie dało się (?) udowodnić jej niewinności. Te prawne wybiegi Jeremy Scahill nazywa „orwellowskimi” — podobnie zresztą ma się z prawną definicją bezpośredniego zagrożenia (imminent threat), które formalnie usprawiedliwia amerykański atak na Irak i Syrię.
W dyskusji nad tym, która (i jak duża) część islamskiego świata powinna być interpretowana jako wroga, zostajemy bezradni i śmieszni jak biedny Ben Affleck w programie „Real Time” — naiwny liberał bez pomysłu na to, jak naprawić sytuację na Bliskim Wschodzie. Może chodzi po prostu o to, że nie da się jej naprawić? Tu chodzi o coś więcej niż o religijny fanatyzm — inaczej USA i Arabia Saudyjska nie żyłyby w tak znakomitej komitywie. To że tam łamie się prawa człowieka (kobiet, gejów) jakoś nie wstrząsa amerykańską opinią publiczną. Tu chodzi o coś więcej niż o ginących cywilów — inaczej USA chętniej angażowałyby się w innych częściach świata. Bardziej niż o cokolwiek innego, chodzi tu o lęk przed auto(re)interpretacją własnego państwa i jego ideologii — zmieniającą się w oczach Amerykanów wizję tego, czym Ameryka stała się w drugiej połowie XX i na początku XXI wieku.
Ameryka 2014 odkrywa, że ma wspólną politykę z Iranem, że jej ataki w Syrii są najpiękniejszym prezentem, jaki reżim Asada mógł otrzymać, a w chronieniu granic i tamowaniu ISIS pomaga jej — żart roku — Hezbollah.
W swoim wrześniowym komentarzu na temat ISIS i wydarzeń na świecie, Chomsky przywołuje heglowską figurę sowy Minerwy, która wylatuje dopiero z zapadającym zmierzchem. Chodzi oczywiście o starą metaforę niemożliwości interpretacji wydarzeń, w momencie gdy następują. Jeśli jest to niedostępne filozofom, czego oczekiwać od polityków? Nie da się naprawić baby z piasku, po której skakało się przez dziesięć lat. Nie ma prostego rozwiązania dla Bliskiego Wschodu. Jedyne, co można zrobić, to opuścić z piaskownicę, stanąć z boku i obejrzeć swoje dzieło. I czekać na sowę Minerwy.