Musimy odważnie powiedzieć sobie, że nie walczymy o powrót starego porządku, ale o nastanie nowego, lepszego.
Był taki czas, między październikiem a czerwcem, kiedy Polska była dla zachodniego świata wielkim, niezrozumiałym rozczarowaniem. Komentatorzy i politycy z bezpiecznych wyżyn swych wielosetletnich demokracji przyglądali się polskiemu życiu politycznemu trochę z przerażeniem, trochę z niedowierzaniem, ale zawsze ze źle skrywanym uśmieszkiem wyższości. Wiadomo: słaba demokracja, wrodzony rasizm, spadek po komunizmie, niedojrzałość elektoratu – w Europie Wschodniej takie coś ma prawo się zdarzyć. Nie to, co na Zachodzie. Niestety, najpierw referendum w Wielkiej Brytanii, a teraz wybory w USA pokazały, że to, co wydawało się egzotycznym politycznym cyrkiem, było zapewne tylko pierwszym wstrząsem, zwiastującym agonię świata liberalnych demokracji opartych na kapitalizmie. W rezultacie, dziś to polscy komentatorzy, choć raczej bez satysfakcji, mogą z wyżyn swego smutnego doświadczenia przyglądać się pierwszym próbom ogarnięcia, jakim to cudem Donald Trump został prezydentem i przepowiadać, co teraz czeka USA i świat.
Co to nasze doświadczenie mówi? Pierwszą odsłonę reakcji właśnie obserwujemy. Szok i niedowierzanie ludzi, którzy jak gdyby nigdy nic żyli w swoich małych, wygodnych bańkach, nie dostrzegając zbliżającego się niebezpieczeństwa. Lament. Przerażenie. Desperackie próby zdiagnozowania sytuacji tak, żeby broń Boże nie dostrzec przyczyn w istniejących warunkach społecznych i gospodarczych, a winy w dotychczasowym establishmencie. Dużo opowieści o głupim ludzie, który dał się omamić charyzmatycznemu klaunowi, o niewykształconych wyborcach, którzy nie dorośli do swojej dziejowej roli. Zwalanie winy na tych, którzy jakkolwiek kwestionowali status quo, a więc w szczególności na Berniego Sandersa. Powszechna mobilizacja obrońców starego świata. Prawdopodobnie próba uformowania jakiegoś Wielkiego Frontu Obrońców Tego, Co Było.
Po jakimś czasie przyjdą pewnie wyznania z serii „byliśmy głupi”, „głusi”, „ślepi”.
Przyjdzie refleksja, że głębokiej frustracji z powodu nierówności i wykluczenia społecznego zaradzić można tylko zwalczając jej systemowe przyczyny. Zapewne nastąpi kolejna fala mobilizacji oddolnych sił progresywnych, a wraz z nią próby przemyślenia strategii w nowych warunkach. Przyjdzie trudna debata o roli opozycji, a więc nieśmiertelna kwestia „Razem czy Osobno”, którą w warunkach amerykańskiej ordynacji wyborczej trzeba będzie dyskutować inaczej niż w Polsce – choć wnioski mogą być podobne. A w końcu, miejmy nadzieję, zanim świat pogrąży się w całkowitym chaosie, powolna i trudna katharsis, podobna do tej w brytyjskiej Partii Pracy, po której wyłoni się nowa wiarygodna siła, zdolna przeciwstawić się szaleństwu z prawa.
Tymczasem Stany pod rządami Trumpa będą się oczywiście zmieniać. Na ile będzie to współczesna wersja podpalania miasta przez cesarza Nerona, a na ile „zwykły” konserwatywny zwrot, zależy od tego, jak wiele do powiedzenia będzie miał narcystyczny i nieobliczalny prezydent, a jak wiele jego administracja, doradcy i instytucje. Ale parę rzeczy wydarzy się na pewno, z samej natury procesów społecznych. Głowę śmiało podniesie ksenofobia i rasizm. W końcu wyborcy głosowali na Trumpa po to, żeby wreszcie poczuć się panami we własnym kraju i jakaś część z nich postanowi szybko wziąć sprawy w swoje ręce. Używanie będą mieli przeciwnicy „poprawności politycznej”, język debaty będzie bardziej coraz bardziej wulgarny i co parę dni opinia publiczna będzie z niedowierzaniem obserwować przekraczanie kolejnych granic przyzwoitości. W końcu wyborcy Trumpa zagłosowali też na możliwość pokazania kobietom, gdzie ich miejsce – więc w takiej czy innej formie dojdzie do głosu patriarchalna reakcja. Na której, miejmy nadzieję, najłatwiej będzie się nowej władzy przejechać.
Poza podobieństwami będą i różnice, to oczywiste, i tym różnicom warto się będzie w uwagą przyglądać. Ale z perspektywy globalnej i polskiej ważniejsze jest inne pytanie: w ilu krajach stary ład wewnętrzny musi paść – w tym dość przewidywalnym dominie – żeby zmienił się porządek świata. I czy ten porządek zmieni się dzięki opamiętaniu i odnowie, czy raczej czeka nas jakaś wielka, globalna tragedia. Po tym, jak do grona krajów ogarniętych ksenofobiczno-rasistowsko-nacjonalistycznym szaleństwem dołączyło globalne imperium, mechanizmy takiej tragedii widać na horyzoncie, nawet jeśli jeszcze do niej daleko. I tu znów, polskie doświadczenie podpowiada, którędy możemy do niej dojść. Polska polityka zagraniczna, poza tym, że nieprawdopodobnie niekompetentna i niespójna, rządzi się jednak kilkoma prawami, które są uniwersalne dla rządów prawicy nowego typu.
Scena międzynarodowa dla prawicowych polityków istnieje po to, żeby wraz ze swoimi wyborcami mogli poczuć się lepiej i coś komuś udowodnić.
Od ponad roku już jest przestrzenią, gdzie Polska „wstaje z kolan”, od czerwca służy Brytyjczykom do „odzyskiwania kontroli”, a teraz posłuży temu, by Trump mógł „znów uczynić Amerykę wielką”. To znaczy: granie wyłącznie na siebie, a jeśli współdziałanie to dlatego, że się chwilowo opłaca, a nie z powodu wspólnoty wartości, czy nawet strategicznych interesów. I polityka transakcyjna. Dlatego polska prawica może mieć rację mówiąc, że Trump wbrew przesłankom z kampanii wyborczej okaże się tak naprawdę antyrosyjski i pro-natowski. Niestety, zależy to tylko i wyłącznie od tego, jak w danej chwili Waszyngton skalkuluje korzyści i straty, a że gra będzie się toczyć na bardzo wielu frontach, to kalkulacje będą częste i z różnym wynikiem.
Nie ma natomiast większych wątpliwości co do dwóch spraw: po pierwsze, jeśli przehandlowanie Europy Środkowo-Wschodniej będzie miało doraźny sens, Donald Trump przehandluje ją bez mrugnięcia okiem. Po drugie, polska prawica gorzko się przeliczy, jeśli sądzi, że w świecie bezwzględnych, blefujących szulerów PiS-owska pożal się Boże dyplomacja i jej genialni stratedzy będą w stanie zapewnić krajowi bezpieczeństwo, nie mówiąc o ugrywaniu czegokolwiek więcej. Polityka doraźnych, „obrotowych” sojuszy była domeną międzywojnia. Jak na tym wyszła Europa i Polska, nie trzeba przypominać.
W Europie odpowiedzią na wybór Trumpa będzie niewątpliwie mobilizacja na poziomie unijnym. A to dlatego, że partner za Atlantykiem stał się nie tylko nieobliczalny politycznie, ale też niewiarygodny w swych zobowiązaniach militarnych.
Pod znakiem zapytania staje stabilność NATO, skoro dwie największe armie Sojuszu to armia amerykańska i turecka. W tej sytuacji pojawiające się już od dawna głosy o powołaniu europejskich sił zbrojnych zapewne szybko zaczną się konkretyzować. Nie żeby można było się łudzić, ale gdyby Polska była w tej chwili wiarygodnym partnerem dla krajów Europy Zachodniej, mogłaby zacząć grać pierwsze skrzypce w Unii. Niestety, zamiast tego będziemy się bezradnie przyglądać, jak unijny pociąg odjeżdża nam coraz dalej, gdy na wschodzie coraz bezczelniej poczyna sobie Putinowski imperializm. Zaiste, przerażająca perspektywa.
Jedyna nadzieja w tym, że polityka międzynarodowa to nie tylko poker dyplomatów, ale przede wszystkim sprawa ludzi, obywateli. Bo narastającą na świecie grozę można jeszcze zażegnać. Można przerwać marsz prawicowych nienawistników tam, gdzie dopiero narasta, można stawiać im opór tam, gdzie rządzą i można odsunąć ich od władzy tam, gdzie będzie ku temu demokratyczna możliwość. Żeby to zrobić, w naszych głowach, powszechnie, musi narodzić się nowe. Musimy odważnie powiedzieć sobie, że nie walczymy o powrót starego porządku, ale o nastanie nowego, lepszego. Organizować się, pokazywać niezgodę na nienawiść, walczyć z niesprawiedliwością, tworzyć wspólnotę. Wbrew wszystkiemu nie dać się rozpaczy. Jest nadzieja.
***
Marta Tycner jest członkinią partii Razem.
**Dziennik Opinii nr 318/2016 (1518)