Jakiś czas temu trafiłem na raport Światowego Forum Ekonomicznego pokazujący „najbardziej nieprzyjazne turystom narody świata”. Na czwartym miejscu byli Irańczycy. Wtedy przypomniałem sobie te wszystkie ciastka i napoje, które podawali mi z okien samochodów, obiady, którymi mnie częstowali, prysznice i noclegi, które mi oferowali, całą torbę z narzędziami, otwartą przede mną ze słowami: „Masz, bierz – co chcesz, to twoje”.
Najlepszym narzędziem badawczym służącym do poznawania Iranu jest rower.
Twierdzenie to może wydać się nieco oderwane od ziemi, tej ziemi, na której rowerem nie porusza się prawie nikt, a Najwyższy w fatwie datowanej na 28 szahriwara1395 roku (czyli 18 października 2016 roku) zarządził z przyrodzoną sobie boską mądrością, że „jeżdżenie przez kobiety na rowerze w zgromadzeniu modlitewnym, a także w miejscu, w którym obcy otwarcie na nie patrzą, jest nieczyste”. W fatwie numer 562 stwierdził jednak, iż mułła-rowerzysta nie popełnia grzechu. Nie to, żebym był mułłą, lecz co wolno mulle, to i tobie, męski żuczku. Swoją drogą ciekawe, czy boska iluminacja ajatollaha Chameneiego obejmuje bardziej szczegółowe kwestie, na przykład czystość rytualną centrowania tylnego koła lub wymiany mufy suportu przez kobiety. Złe języki podszeptują wprawdzie, że chodzi tu nie tyle o kołyszące się, podczas jazdy, kobiece kształty, co może nawet bardziej o swobodę szybkiego poruszania się w plątaninach kuczy (pers. uliczki, zaułki) i tym samym ucieczki przed tymi i owymi. Lecz to na razie zostawmy.
czytaj także
„Rower to jest coś”, a jednak rozmiary Iranu sprawiają, że między najbardziej osławionymi miejscami nie przejedziemy nim w jeden dzień, co wymusza nocleg poza szklaną bańką masowej turystyki i tym samym kontakt z miasteczkami, wsiami, pojedynczymi farmami przyległymi do mniej lub bardziej zapylonych traktów prowincji. Jadąc rowerem, poczujemy pył pustyni, smród spalin Teheranu i cudowną woń wypiekanych chlebów barbari. Dotkniemy ręką skał, cegieł starych mostów, żwiru dawnych traktów. Zobaczymy nocą powódź gwiazd nad oazą i będziemy przecinać spojrzenia starców lustrujących te dawne trakty.
Mój Iran to Persja B – świat składający się z małych miejscowości i odizolowanych, losowo wybranych punktów na mapie, do których docierałem nierzadko jako pierwszy gość „z zewnątrz” od dekad. W książce celowo nie opisuję najbardziej znanych turystycznych miast – ukazało się już mnóstwo relacji na ich temat. Nie skupiam się szczególnie nawet na moich kontaktach z grupami w jakiś sposób wyróżnionymi – mniejszościami etnicznymi, odizolowanymi społecznościami pasterzy i tym podobnymi. Interesuje mnie bowiem ten Iran, o którym na pozór nie da się powiedzieć kompletnie niczego zadziwiającego: właśnie taki zaskakuje najbardziej; tam, gdzie poza łatwą egzotyką trafiamy na ludzkie historie, które, bez niestrawnej formy tradycyjnego, poszufladkowanego wyróżnienia mówią o samych ludziach. Bowiem Iran to kraj, który nawet tam, gdzie chce być przeciętnym i niczym niewyróżniającym się elementem świata islamu – takim szarym muzułmaninem przy drodze – zawsze się odróżni, zawsze musi zrobić coś głupiego, jak nowy uczeń w klasie, który bardzo chce przyłączyć się do grupy, lecz każdy jego ruch zdradza wyobcowanie. Zresztą w tym właśnie obszarze odczuwam z nim głębokie duchowe pokrewieństwo. (…)
Podczas tych wypraw zjeździłem Iran z góry na dół. Jeździłem przez hyrkańskie lasy deszczowe nad Morzem Kaspijskim i po martwej Wielkiej Pustyni Słonej, po zimnym Ardabilunad, dawną granicą z imperium rosyjskim, i po zalanych żarem pustaciach starej Persji. Wszędzie tam spotykałem się z gościnnością i zainteresowaniem oraz posmakowałem trudów życia kraju pracowicie odcinanego przez polityków od świata.
I widziałem też to, jak w tym dziwnym nierowerowym kraju rowerzysta cieszy się ogromnym szacunkiem, gdy w pocie czoła wdrapuje się na kolejne garby Wyżyny Irańskiej, dopingowany i częstowany jedzeniem przez mijających go kierowców oraz przydrożnych handlarzy. Obejmowało to także natrętne fotografowanie i filmowanie, lecz mimo momentów utraty cierpliwości, w upale, po kolejnym wymuszeniu zatrzymania się w celu uwiecznienia mnie na wspólnym selfie (byłem w stanie to zrozumieć: oto w pokrętny sposób mogę odczuć, jak funkcjonują tak zwani tubylcy w egzotycznych krajach równie nachalnie fotografowani przez zachodnich turystów).
Co ciekawe, szacunek czeka nas także ze strony drogówki, a nawet basidżów – ochotniczego i masowego ramienia Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, takiego perskiego ORMO. Nawet kobiety, pod warunkiem, że są z zagranicy i w przepisowym szariackim stroju, mogą jeździć po Iranie na rowerze, jak na przykład polska muzułmanka, ale już irańska chrześcijanka nie…
Pocztówki z Iranu II: Sam jesteś wioska, czyli gazele w małym mieście
czytaj także
Dopiero dziś zaczynam rozumieć, że ten szacunek to, być może, jakaś podświadoma reminiscencja ery powoli sunących przez pustynię karawan, które przemierzały przed wiekami odnogi Jedwabnego Szlaku. Niosły w końcu wiedzę o dalekim świecie, opowieści o egzotycznych krajach i wywoływały dreszcz ekscytacji przy spotkaniu. Od początku zauważyłem, że gdy opowiadałem o Polsce i Europie, słuchano mnie z ogromnym zainteresowaniem. Tymon Tymański powiedział kiedyś, że podróżnik powinien zapłacić za gościnę przynajmniej opowieścią – wcielałem tę radę w życie właściwie codziennie (bardzo przydawały się też pocztówki z Gdańskiem i mała mapa Europy). Czułem się, jakbym był w tych wszystkich zapadłych siołach obcym, ale jednocześnie jakimś brakującym od dawna elementem układanki. (…)
czytaj także
Zapraszam zatem w podróż dawnymi szlakami karawan. W podróż przez ogromne przestrzenie i jeszcze rozleglejszą historię.
Bajt: Irańczycy nie istnieją
Albo i nie. Jeszcze nie zapraszam, bowiem aby zaprosić, trzeba mieć do kogo, a z tym jest pewien problem. Skutkuje on niestety dość obszerną dygresją, którą na orientalną modłę nazywam bajtem. Co gorsza, te dygresje pojawią się jeszcze wielokrotnie.
Szacunek Irańczyków dla rowerzysty to, być może, jakaś podświadoma reminiscencja ery powoli sunących przez pustynię karawan, które przemierzały przed wiekami odnogi Jedwabnego Szlaku.
Islamska Republika jest państwem wielonarodowym, w którym mniejszości etniczne stanowią prawie 40 procent ludności. Z drugiej strony „ludność perskojęzyczna” (do tego pokracznego sformułowania zaraz wrócimy) stanowi też większość Afganistanu i Tadżykistanu. Z trzeciej strony w tych dwóch ostatnich państwach absolutnie nie utożsamia się ona z Irańczykami, a swojego języka nie nazywa farsi, lecz odpowiednio są to: dari i tadżycki, mimo że w praktyce to tylko niewiele różniące się dialekty perskiego (który w Iranie także ma tych dialektów od groma). Z kolei Tadżycy to zarówno mieszkańcy Tadżykistanu, jak i większości Afganistanu, i choć – jak wspomniałem – oficjalnie mówią dwoma różnymi językami, to dość mocno różnią się również od Irańczyków, wyglądając często bardziej mongoloidalnie. Dla odmiany wszystkie mniejszości i większości Iranu cechuje zbliżony do siebie wygląd, od perskich Żydów po perskich Persów. Brzmi skomplikowanie? A to dopiero początek.
Jak bowiem określa się ktoś, kogo nazwalibyśmy odruchowo „Persem” – mieszkaniec Iranu, mówiący po persku? Otóż nijak. Jeśli już w ogóle, to Ironion-e Farsizabon, czyli dosłownie „perskojęzycznym Irańczykiem”. Jak widać, to nie typowy endoetnonim, ale raczej termin opisowy, czyli w zasadzie nie jest to naród w zwykłym rozumieniu tego słowa. A spotyka się też jeszcze dziwniejsze określenia, jak samo Farsizabon, albo (w ramach odchodzenia od wpływów języka arabskiego) starsza wersja Porsizabon, czyli naród „perskojęzycznych”. Perska Wikipedia określa ich taktownym eufemizmem bahszi, czyli jako „pewną część”, należącą do „ludów” irańskich.
czytaj także
Sprawa jest tym bardziej skomplikowana, że zarówno „Iran”, „Irańczyk”, jak i „Iranka” to właściwe endoetnonimy „od zawsze”, a na pewno od czasów Pierwszego Imperium (Achemenidów), natomiast „Pers”, „Persyjka” i „Persja” to egzoetnonimy przejęte przez Greków od nazwy stołecznej i najstarszej prowincji: Parsa. Od Greków przez Arabów – i tylko z powodu przemożnego wpływu arabszczyzny – mówimy w ogóle o perskim zabon-e forsi, czyli „język perski”, nie „irański”. A mamy jeszcze przecież grupę etnolingwistyczną ludów irańskich – czyli Kurdów i różne pochowane po wąwozach stuosobowe dumne grupki – których przedstawicieli czasem także określa się mianem Irańczyków. W każdym razie zabon-e ironi to „język z grupy irańskiej”. Streszczając: Irańczyk powie o sobie „Irańczyk”, nie „Pers”, ale będzie tym pojęciem zwykle obejmował wszystkich obywateli i obywatelki całego państwa, wliczając nawet mniejszości tureckie (na przykład Azerów), choć mniejszości te określą się prędzej mniejszościowo: Kurd to „Kurd” (i to jeszcze jak!), a nie żaden „Irańczyk kurdyjskojęzyczny”.
czytaj także
Tak naprawdę ten galimatias można dość prosto wytłumaczyć w zrozumiały dla Polaków sposób. Jest to dziedzictwo klasowe wielonarodowego imperium Iranu, podobnego do Rzeczpospolitej Obojga Narodów, w której „Polakami” określano naród polityczny, czyli szlachtę, nawet, jeśli akurat mówiła po rusku, a nie istniało określenie, którym można by objąć polskojęzycznych (no właśnie) chłopów, mieszczan i szlachtę, lecz z wyłączeniem „szlachty obcojęzycznej”.
Jeśli ktoś się pogubił, to bez obaw. Dalej będzie tylko gorzej. Cóż, to Iran – nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.
**
Fragment książki „Pocztówki z Iranu” Tomasza Larczyńskiego, opublikowanej w tym roku przez przez Wydawnictwo Krytyki Politycznej.