Polska prawica wciąż się nabiera na „specjalne stosunki” łączące Polskę i Amerykę. Wizytę Mitta Romneya w Polsce komentuje Agata Popęda.
Jeśli jest się kandydatem na prezydenta i nic się nie wie o polityce międzynarodowej, to najlepiej zapoznać się ze stanowiskiem oponenta i zająć pozycje dokładnie przeciwne. W takim właśnie duchu doczekaliśmy się w Polsce wizyty republikanina Mitta Romneya. Przyjechał do naszego kraju, żeby pokazać sceptykom w Stanach Zjednoczonych, że kapitalizm wciąż działa.
Wydawało się, że można upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: z jednej strony frustracja Wałęsy, że już nie odgrywa żadnej politycznej roli, z drugiej niepewność Romneya, który stawia pierwsze kroki na arenie polityki międzynarodowej i wie, że za chwilę może zrobić „bam”. A czego się lepiej przytrzymać niż „żelaznej kurtyny”? Zwłaszcza że moment dobry, bo legendarny lider „Solidarności” dąsa się akurat na Obamę, że nie poświęca mu wystarczającej uwagi.
Usłyszeliśmy więc od Romneya retorykę wytartą, ale sprawdzoną. O elektryku z Gdańska, który zbawił naród, a potem, zgodnie z logiką amerykańskiego snu, został prezydentem. O Bogu i papieżu Polaku. Oto Mitt Romney, gwiazda amerykańskiego biznesu, przyjeżdża do małego kraju w Europie Wschodniej po wartości. Przyjeżdża obejrzeć nasze groby. Przyjeżdża po wolność i sprawiedliwość.
Warto jeść brokuły – Agata Popęda o reformie amerykańskiej służby zdrowia
Ach, czego nie było w jego przemowie w Warszawie! Że jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi Ameryki (chociaż większość Amerykanów, a już na pewno 90 procent potencjalnego elektoratu Romneya, nie potrafiłaby powiedzieć, o co właściwie chodzi z tą przyjaźnią). Że walczymy ramię w ramię o wolny świat w Afganistanie (choć aby odwiedzić naszego najlepszego przyjaciela, musimy prosić go o przepustkę z wolnego świata do wolnego świata).
Oprócz serii komplementów dla „najszybciej rozwijającej się gospodarki w Europie”, usłyszeliśmy też od Romneya pochwałę naszej polityki, żeby „nie pożyczać, czego nie możemy oddać”. Tymczasem, jak ciekawie dowodzi „Forbes”, z całym szacunkiem dla naszych osiągnięć, nie wypracowaliśmy ich wcale metodą zaciskania pasa.
Ale zostawmy brytyjskiej prasie wyśmiewanie się z Romneya (przez Londyn Romney przeparadował z gracją słonia w składzie porcelany) i zastanówmy się, o co tu naprawdę chodzi. Otóż Romney nie przyjechał do Polski mówić do Polaków. Przyjechał, jak przyznaje nawet ultraprawicowe „Fox News”, żeby przeciągnąć na swoją stronę ewentualne niedobitki wciąż wahających się ethnic white voters polskiego pochodzenia. Na przykład takich, którzy sami nie mówią już po polsku, ale ich tata był z Gorzowa, a jego ostatnim doświadczeniem polskości była „Solidarność” i stan wojenny. I nie ma znaczenia, że sama „Solidarność” krzyczy, że nie chce mieć z antyzwiązkowym Romneyem nic wspólnego. Dla tych ludzi Polska wciąż jest krajem, który przed chwilą zrzucił z siebie kajdany komunizmu i wybił się na niepodległość. A więc kapitalizm i demokracja, bez rewizji i odczarowania kolejnych dekad. W dodatku – to ważne – wszystko to dokonało się dzięki Ameryce.
Polska prawica wciąż się nabiera na „specjalne stosunki” łączące Polskę i Amerykę, mimo że nie nie mają one oparcia w rzeczywistości, a politycznie nie mają żadnego sensu. Jesteśmy – podobnie jak Izrael – pomnikiem dawnej wielkości Ameryki, pocztówką z czasów minionej świetności. Potwierdzeniem, że kiedyś pełniła – i nadal powinna pełnić – w świecie rolę przywódczą. Nie łudźmy się, republikanie nie przyjeżdżają do Polski, by złożyć hołd naszej martyrologii i połechtać nasz narodowy mesjanizm, tylko żeby przypomnieć światu (i sobie samym) kto tu rządzi.
Antywybory 2012: Robert Reich o Obamie i Romneyu
Dlatego polityka Obamy, ze wszystkimi wątpliwościami, jakie budzi, wydaje się dużo bardziej racjonalna. Obama nie ma z Polską „stosunków specjalnych”, a raczej nie udaje, że je ma. Być może dlatego, że traktuje nas po prostu jako część Unii Europejskiej i zakłada, że to właśnie na nią powinniśmy się teraz orientować. Tymczasem Romney odwołuje się do sentymentów rodem z zimnej wojny, choć – jak zauważa nawet wyważony „Wall Street Journal” – niespecjalnie interesują już one samych Polaków.