Onel musiał uciec z domu dwadzieścia miesięcy temu i nie wie, czy do niego kiedyś wróci. Miał wówczas dwadzieścia jeden lat.
Pamięta dobrze poranek 6 sierpnia 2014 roku. – O piątej trzydzieści rozpoczął się ostrzał. Na ulicy leżeli już pierwsi zabici. To ostatecznie przekonało niezdecydowanych, że trzeba opuścić miasto – mówi. Gdy Onel dotarł do jednego z kurdyjskich posterunków, poinformowano go, że Bachdida została już zajęta. Miasto opuścił wraz z wujkiem i kilkuletnim bratem. Poszczęściło im się – mieli samochód. Wielu z mieszkańców jego miejscowości musiało iść kilkadziesiąt kilometrów na piechotę, bo nie mieli, czym dojechać. Rodzice wyjechali wcześniej. Najbardziej zapobiegliwi zrobili to miesiąc przed atakiem dżihadystów. Onel w ostatnim momencie. Bachdida była największym skupiskiem chrześcijan w Iraku, dla których Państwo Islamskie nie ma litości. Zresztą jak i dla jazydów czy szyitów.
Bachdida, zwana także Karakoszem, padła tuż po Mosulu. Miasta dzieli nieco ponad trzydzieści kilometrów. Był to moment, gdy tak zwane Państwo Islamskie święciło swoje triumfy, a armia iracka i luźno związani z nimi Kurdowie byli w rozsypce.
Uchodźcy, ale nie do końca
Onel jest jednym z półtora miliona uchodźców i uchodźców wewnętrznych, którzy dotarli do irackiego Kurdystanu od 2014 roku. Od początku walk z tak zwanym Państwem Islamskim liczba mieszkańców tego autonomicznego regionu wzrosła przynajmniej o 25 procent. Z pięciu i pół miliona do siedmiu. Są to jednak liczby umowne, bo sytuacja już dawno temu wymknęła się spod kontroli.
Oficjalnie zarejestrowanych uchodźców w Kurdystanie jest „tylko” niecałe ćwierć miliona. To Syryjczycy, którzy mogą ubiegać się o taki status. Ponad milion osób nie ma jednak takiej możliwości, bo chociaż stracili swoje domy, to są obywatelami Iraku, a nie ma tu możliwości otrzymania statusu „uchodźcy wewnętrznego”. – Weźmy na przykład Sinjar, który jest zniszczony w 70 procentach. Takich miejsc kontrolowanych przez peszmergów, kurdyjską armię, jest kilka – mówi Awat Mustafa z fundacji charytatywnej prezydenta Masuda Barzaniego.
Gdy na początku czerwca 2014 roku ISIS zajęło niemal dwumilionowy Mosul, tylko w ciągu jednej nocy dotarło tutaj sto tysięcy osób – twierdzi Vian Younis z rządowego centrum kryzysowego, która zajmuje się uchodźcami. Ludzie uciekali z domów w nocy, często szli w tym, w czym spali.
Początkowo władze irackiego Kurdystanu z uchodźcami (tymi z Syrii i tymi wewnętrznymi) radziły sobie całkiem nieźle. Kraj przeżywał ostatnie miesiące swojego boomu gospodarczego w miastach można było znaleźć pracę, dlatego wielu ludzi nawet nie myślało o tym, żeby iść do namiotów czy kontenerów, z których budowano obozy. Mogli pozwolić sobie na wynajęcie mieszkania. Wkrótce jednak Bagdad obciął dotacje dla regionu, które stanowiły znaczącą część budżetu. Do tego spadły ceny ropy, którą chciano zbilansować straty.
Kurdystan od tego czasu mierzy się z ogromnym kryzysem finansowym, który – według sceptyków – może nawet doprowadzić region do bankructwa. – Teraz już nie mamy pieniędzy dla osób, które do nas przybywają, a ich sytuacja też jest cięższa, bo coraz trudniej znaleźć pracę. Jesteśmy całkowicie zależni od pomocy Organizacji Narodów Zjednoczonych i innych organizacji – mówi Younis. Niestety wspólnota międzynarodowa patrzy wyłącznie na liczbę zarejestrowanych uchodźców z Syrii. Niecałe ćwierć miliona nie robi na nikim wrażenia. Szczególnie w porównaniu z państwami regionu takimi jak Jordania, Liban czy Turcja.
Najgorszy z konfliktów
Gwałtowny wzrost populacji i kryzys ekonomiczny spowodowały, że raptownie obniżył się poziom usług publicznych. Dlatego zgodnie ze słowami zastępcy misji Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża w Erbilu Rory’eo Moylana, ważne jest wspieranie, a nie zastępowanie tego systemu, który nagle musiał zmierzyć się z kłopotami. – Przed 2014 rokiem nasze działania nie były tu tak potrzebne. Sektor publiczny był w stanie obsłużyć dużą liczbę osób. Zmieniło się to dopiero na skutek problemów gospodarczych, konfliktu i dużej liczby uchodźców wewnętrznych – mówi.
Znaczna część mieszkańców obozu w Debece niedaleko od Erbilu to osoby niepełnoletnie.
Jednym z projektów Czerwonego Krzyża jest centrum rehabilitacyjne w Erbilu. – Dziennie przyjmujemy około dwudziestu uchodźców wewnętrznych – twierdzi doktor Srood Nafle. Z usług korzystają też mieszkańcy miasta. Centrum nie tylko prowadzi rehabilitację i zakłada protezy, ale także je produkuje. Ponad sto miesięcznie.
Ponad 50 procent amputacji jest spowodowanych przez miny. Kolejne trzydzieści pięć procent to skutek innych działań wojennych. – 85 procent amputacji jest związanych z wojną. Pozostałe 15 procent – z chorobami i wypadkami w pracy czy na drodze – mówi Nafle. Jak twierdzi, po zadanych obrażeniach często widać, co je spowodowało. – Miny są zazwyczaj małe i mają na celu zranienie, a nie zabicie, dlatego urywają część lub całą stopę. Większe nawet podudzie. Jeśli jest to pocisk, eksplozja i rezultat są znacznie poważniejsze – przyznaje.
W centrum ortopedycznym prowadzonym przez Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża odbywa się rehabilitacja pacjentów, którym niedawno założono protezy.
Wojny w Iraku trwają niemal nieprzerwanie od lat 80. Nafle nie ma jednak wątpliwości, że ta jest najgorsza. – Bywa tak, że miasta są starte z ziemi, a infrastruktura się do niczego nie nadaje. Problemy się nawarstwiają, a przyszłość jest bardzo niepewna. Nawet, jeśli część ludzi będzie mogła wrócić do domów, to jeszcze daleko do tego, żeby czuli się w nich bezpieczni – mówi.
Ślepa uliczka
Sami ma około pięćdziesięciu lat, kuleje na lewą nogę. To wspomnienie z wojny iracko-irańskiej, która trwała w latach 1980–1988. W jej trakcie został wcielony do wojska. Teraz mieszka z rodziną w tym samym obozie, co Onel. Też jest z Bachdidy. Chętnie wyjechałby za granicę, tak jak jego brat, ale nie stać go na to, aby się stąd wyrwać. Myśli o tym przede wszystkim ze względu na swoją szesnastoletnią córkę. – Jest bardzo zdolna i chce zostać lekarką – przyznaje z uśmiechem.
Wszystko, co miał Sami, zostało na terytoriach kontrolowanych przez Państwo Islamskie. – Byłem biznesmenem – śmieje się. – Miałem hurtownię produktów rolnych, władze Mosulu kupiły ode mnie pszenicę, ale pieniędzy nigdy nie zobaczyłem – mówi. Teraz szanse na odzyskanie pieniędzy są żadne. Dom został w Bachdidzie. – Z tych wszystkich mieszkających tam ludzi, zostało sto osób. Tylko chorzy i bardzo starzy, którzy nie byli w stanie uciec – twierdzi Sami. Obecnie ich cały majątek to skromny kontener w obozie dla chrześcijan w Erbilu. Są całkowicie uzależnieni od pomocy wysyłanej do obozu. Nie mogą znaleźć pracy. – Syn przez to wszystko ma problemy psychiczne. Niedawno rzucił szkołę. Nie widzi dla siebie żadnej przyszłości – twierdzi. – To wszystko wina Państwa Islamskiego – dodaje.
Mieszkańcy obozów w Iraku mają coraz większe problemy ze znalezieniem pracy. Są uzależnieni od pomocy społecznej.
Brak perspektyw na wyrwanie się z apatii to największy problem dla mieszkańców obozu. Tych, którym udało się znaleźć pracę, i tak nie stać na zmianę swojej sytuacji. W trakcie kryzysu mogą liczyć na słabo płatne prace dorywcze – na budowie czy w gastronomii. – Do tego pracodawcy nie zawsze płacą – mówi Onel, któremu właśnie brak perspektyw na przyszłość najbardziej doskwiera w obozowym życiu.
Tekst powstał dzięki wsparciu Funduszu Mediów.
**Dziennik Opinii nr 126/2016 (1276)