Świat

Pawłowski: Dziennik kairski

Ludziom z placu Tahrir nie jest do śmiechu. Bohaterowie są zmęczeni. Jesienią zeszłego roku po dwóch latach znów wyszli na ulice. Przegrali.

Sobota

W Kairze ląduję wczesnym popołudniem, w półpustym samolocie z Wiednia razem ze mną jest ledwie kilkudziesięciu pasażerów. Port lotniczy, obliczony na parę milionów pasażerów, świeci pustkami. Turystów z Europy odstraszyły zamieszki, które trwają w Egipcie od grudnia. W mailu od fundacji Pro Helvetia napisane było wielkimi literami, abym w dniu wylotu sprawdził na stronie polskiej ambasady, czy podróż do Egiptu jest bezpieczna. Oczywiście zapomniałem spojrzeć do Internetu i teraz z przerażeniem patrzę na telewizor na lotnisku, pokazujący migawki ze starć na ulicach Port Saidu i Suezu.

Wczoraj wieczorem minęła druga rocznica rewolucji, która obaliła dyktaturę Mubaraka. Jednak zamiast świętować, część społeczeństwa protestuje przeciw rosnącym w siłę islamistom z Bractwa Muzułmańskiego. W hotelu dowiaduję się, że do Suezu wkroczyła armia, zginęło 10 osób, kilkaset jest rannych. Ale za oknem ani śladu po zamieszkach. Zamalek – najbardziej europejska i najbardziej świecka dzielnica Kairu, położona na wyspie na Nilu, żyje własnym nieśpiesznym rytmem. Młodzi ludzie jedzą hamburgery, kupują słodycze i sok z mango, przebierają książki i płyty w Diwan Bookstore. Mostami z Gizy i śródmieścia płynie rzeka samochodów, między którymi lawirują skutery. Powietrze jest gęste od spalin.

Wystarczy jednak przejść na drugą stronę rzeki, do śródmieścia, aby znaleźć się w innym świecie. Zaraz za nieoświetlonym mostem zaczyna się lokalny suk. Kilometrowej długości ulica zastawiona jest na całej szerokości rzędami wieszaków z używanymi ubraniami, jakby cała dzielnica rozebrała się nagle i odwiesiła tu swoje rzeczy. Second hand płynnie przechodzi w komis z używanymi motocyklami, który ciągnie się przez następne cztery ulice. Za motorami wciśnięte w bramy sklepy z częściami, rzędy rur wydechowych wiszą pod sufitem jak ćwiartki wołu, przetykane obwarzankami opon do motocykli. Przestrzeń jest tak nasycona, że wszystko się zlewa ze sobą, meczet, w którym trwa wieczorna modlitwa, sąsiaduje przez ścianę z zakładem fryzjerskim, w którym fryzjer kończy właśnie strzyżenie klienta. Następna brama to pralnia, chłopak na desce wystawionej na ulicę prasuje koszule tuż nad głową dwóch mężczyzn, którzy siedzą na progu i grają w tryktraka z taką pasją, jakby postawili cały swój majątek. Pod ich nogami przemykają wychudzone koty.

W samym środku tego kłębowiska ludzi i towarów kręci się poruszana ręcznie karuzela, którą obsługuje starszy mężczyzna w znoszonej marynarce. Odrapane gondole wirują w powietrzu, dwójka dzieciaków trzyma się kurczowo poręczy, piszcząc za zadowolenia, pozostałe czekają cierpliwie na swoją kolej z zadartymi do góry głowami.

Kiedy następnego dnia opowiem moim gospodarzom o nocnej wycieczce na drugi brzeg, zobaczę w ich oczach przerażenie. – Kair nie jest już tak bezpieczny jak kiedyś, nie chodź tam więcej – usłyszę. I już do końca pobytu będę po mieście wożony.

Niedziela

Spotkanie w Centrum Studiów Politycznych i Strategicznych Al Ahram, zorganizowane przez szwajcarską fundację Pro Helvetia poświęcone jest kulturze w okresie transformacji. Ula Kropiwiec z warszawskiego biura Pro Helvetii, Danuta Glondys z krakowskiej Willi Decjusza i ja mamy opowiedzieć egipskim działaczom kulturalnym i politykom o przechodzeniu z dyktatury do wolności.

Egipski system kulturalny do pewnego stopnia przypomina polski tuż po upadku komunizmu: wszystko jest scentralizowane, dominują państwowe, zarządzane po staremu instytucje, takie jak Opera Kairska, Muzeum Egipskie czy muzeum legendarnej śpiewaczki egipskiej Oum Kalthoum. Nie istnieje system przyznawania grantów, pieniądze urzędnicy dzielą po uważaniu, niezależne inicjatywy zdane są na środki z zagranicy. Dopiero w Kairze uświadamiam sobie, jaką drogę przeszły polskie instytucje publiczne: Muzeum Egipskie wygląda jak skład muzealny, w którym zgromadzono tysiące artefaktów, ułożonych z grubsza według chronologii. Żadnej narracji, żadnej myśli, nie mówiąc już o nowoczesnych ekranach i projekcjach. Sytuację pogarsza brak pieniędzy, wydatki na kulturę to zaledwie 0,2 procent budżetu państwa. Kwitnie korupcja i nepotyzm.

Podczas debaty mówimy o konieczności decentralizacji i reformy instytucji kultury, o przejrzystych kryteriach dzielenia pieniędzy, o nowej filozofii działania ministerstwa kultury, które powinno dbać o strategię i dobre prawo, a nie rozdawać dotacje „po uważaniu”, o partycypacji ludzi kultury w reformie, równowadze między sektorem publicznym, społecznym i prywatnym, o kulturze jako instrumencie zmiany społecznej. Ale mam wrażenie, że nasi partnerzy są myślami gdzie indziej. Wszystko przesłania dzisiaj ostry konflikt wewnętrzny między świeckimi liberałami a islamistami. W czasach dyktatury zamrożony, dzisiaj wychodzi na powierzchnię ze zdwojoną siłą. Świecka część społeczeństwa obawia się rosnących wpływów Bractwa Muzułmańskiego, które po rewolucji przejęło władzę w kraju. Nowa konstytucja, uchwalona przez rządzących islamistów pod koniec ubiegłego roku może otworzyć drogę do islamizacji kraju i ograniczenia swobód obywatelskich. Uczestnicy rewolucji żałują, że poparli w wyborach prezydenckich Mohameda Mursiego, związanego z Bractwem Muzułmańskim, który w ocenie laickiej opozycji wprowadza religijny autorytaryzm.

Podziały polityczne można wyczuć także na naszej debacie. Obok laickich ekspertów z uniwersytetu i niezależnych instytucji bierze w niej udział przedstawiciel Bractwa Muzułmańskiego, Sayed Darwish. Wielki, brodaty pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna przewodniczy Komitetowi Sztuki w Bractwie. Ani na chwilę nie zdejmuje z głowy kaszkietu, który nadaje mu wygląd człowieka z klasy ludowej. Ubrani w dobre garnitury analitycy i działacze kulturalni wygłaszają raz po raz prowokacyjne uwagi przeciwko islamistom, on jednak tylko się uśmiecha i odpowiada półsłówkami.

W pewnym momencie podjazdowa wojna zmienia się w otwarty konflikt: kiedy omawiamy właśnie związek między religią a demokratyczną transformacją, Tarek Al-Noman, arabista z Uniwersytetu Kairskiego i członek Najwyższej Rady Kultury nie wytrzymuje i wybucha: – Jak możemy mówić o demokratycznej transformacji, skoro Bractwo Muzułmańskie niszczy instytucje demokratyczne? To nie transformacja do demokracji, ale teokracji! Zagrożona jest moja wolność religijna, polityczna, kulturalna! Szkoda gadać o reformie kultury!

Nagle Egipcjanie zapominają o nas i zaczynają mówić jeden przez drugiego, tłumaczki gubią się w chaosie, moderator próbuje ratować sytuację, ale zostaje zagłuszony. Tylko przedstawiciel Bractwa milczy, na jego ustach błąka się ironiczny uśmiech.

W pewnej chwili jeden z ekspertów wstaje i przeprasza, dostał właśnie informację, że jego znajomy został aresztowany podczas zamieszek na mieście, musi zadzwonić po pomoc do prawników. I jak tu dyskutować o reformie kultury?

Poniedziałek 

Na placu Tahrir – najsłynniejszej scenie arabskiej rewolucji trwa w najlepsze handel rewolucyjnymi gadżetami. Na straganach leżą wuwuzele, kominiarki, egipskie flagi. Maskę Guya Fawkesa z V jak Vendetta można kupić już za 15 funtów (siedem złotych), a jak się potargujesz, to i za 10. Jakiś chłopiec na oko dziesięcioletni chce mi wcisnąć łuskę od petardy. Ale prawdziwym przebojem są chusteczki higieniczne i zrobione z ligniny maski przeciwko gazowi łzawiącemu. Gaz unosi się ciągle w powietrzu, stali mieszkańcy placu już go nie zauważają, ale nowi przybysze już po paru minutach mają łzy w oczach.

Gaz dociera nawet do pobliskiego Muzeum Egipskiego, w którym zgromadzono skarby z okresu faraonów. Turyści oglądają mumie i figury, pokasłując i przecierając podrażnione oczy. I tu również obsługa niewiele sobie robi z gazu. Patent zdradza mi jeden z przewodników: trzeba nasączyć chusteczkę pepsi colą, napój neutralizuje zawarte w gazie środki chemiczne. Ach, ta rewolucyjna kreatywność!

Na Tahrir niewiele się zmieniło od czasu rewolucji. Nadal plac jest zamknięty dla ruchu samochodowego, pieszych kontrolują straże obywatelskie. W centrum stoją namioty, a dookoła na latarniach wiszą podobizny męczenników, ofiar masakry z 2011 roku. Zmienili się za to bohaterowie karykatur na zaimprowizowanej wystawie w środku miasteczka namiotowego. Miejsce wojskowych i policjantów zajęli brodaci i brzuchaci islamiści w tradycyjnych egipskich galabijach, głównym tematem rysunków jest ich mizoginizm. Brodaci bracia pętają kobiety, zamykają w klatkach, na jednym z rysunków islamista przykrywa czarną płachtą manekina z wystawy, który ubrany był w zbyt krótką sukienkę.

Ale ludziom z placu Tahrir nie jest do śmiechu. Bohaterowie są zmęczeni. Jesienią zeszłego roku po dwóch latach znów wyszli na ulice, aby zaprotestować przeciwko autorytarnym rządom prezydenta Mursiego i nowej konstytucji, która wzmacnia władzę wykonawczą i wpływy duchownych w państwie. Przegrali – konstytucję poparło w referendum ponad 60 procent obywateli. Ale wciąż wracają na plac, w nadziei, że cud rewolucji się powtórzy.

Tymczasem ulice dookoła placu są coraz bardziej zaśmiecone, służby miejskie przestały tu sprzątać, kiedy wrócili demonstranci. Wiatr rozgania popioły z ognisk, przy których ludzie grzeją się nocą. Panuje tu atmosfera raczej rezygnacji niż mobilizacji i walki. Wystarczy jednak, że na ulicy pojawi się mówca, który wystarczająco donośnie będzie wygłaszać swoje opinie, by dookoła błyskawicznie zebrał się tłum. Wśród gapiów uwijają się sprzedawcy gorącej fasoli i wody, jakiś chłopak za parę funtów maluje egipskie flagi na dłoniach i  twarzach. Kiedy ludzie biją brawo samozwańczemu mówcy, Maysoon Mahfoudh z kairskiego biura Pro Helvetia daje nam znak do odwrotu. Kątem oka widzę grupę nastolatków w maskach, którzy biegną w stronę pobliskiego mostu. Prawdopodobnie znów doszło do starć z policją. Robi się gorąco, wracamy do samochodu.

Wtorek

O lęku przed islamistami rozmawiam z Asmą, trzydziestoletnią specjalistką od PR-u. Asmaa skończyła liceum w Stanach  Zjednoczonych, gdzie jej rodzice pracowali w dyplomacji. Wróciła do Kairu w drugiej połowie lat 90., tu skończyła studia, wyszła za mąż i urodziła dziecko. Ale Egipcjanką poczuła się dopiero w czasie osiemnastu rewolucyjnych dni w 2011 roku. – Byłam dumna  z tego, że jestem stąd, poczułam, że chcę tu żyć. Przeszło mi po dwóch tygodniach.

Dzisiaj Asmaa boi się o przyszłość swego dwuletniego syna, o to, w jakim systemie wartości zostanie wychowany. Boi się o męża, zaangażowanego politycznie pisarza, który opublikował właśnie powieść political-fiction o tym, co czeka Egipt w najbliższych latach. W jej otoczeniu jest coraz mniej kobiet, które nie noszą chust.

Dla tej niezależnej profesjonalistki z klasy średniej, mieszkanki bogatej dzielnicy Zamalek, mówiącej nienagannym angielskim z amerykańskim akcentem, perspektywa objęcia władzy przez brodatych islamistów, popieranych przez klasy niższe i mieszkańców prowincji wydaje się apokalipsą. Asmaa poważnie rozważa emigrację, gdyby islamiści zbudowali państwo religijne.

– Głosowałam na Mursiego, jak wszyscy z mojego otoczenia, żeby nie wygrał ten drugi, Ahmad Szafik, człowiek Mubaraka. Dzisiaj najważniejsze jest dla mnie pozbyć się Bractwa, pozbyć się Mursiego. Bez tego nie ruszymy z miejsca.

Kiedy tłumaczę Asmie, że największym błędem polskiej rewolucji było wykluczenie mniej zamożnej, konserwatywnej części społeczeństwa, kręci z niedowierzaniem głową. – Sam widziałeś, z nimi nie ma dialogu.

Środa 

W modnej anglojęzycznej księgarni Diwan na Zamalek przeglądam książki o egipskiej rewolucji, w większości wydane nakładem Uniwersytetu Amerykańskiego w Kairze. Można z nich skompletować niezłą bibliotekę. Wynotowuję tytuły: Kair, moje miasto, nasza rewolucja, 18 dni na Tahrir, Wiadomości z Tahrir, Tahrir ostatnie 18 dni Mubaraka, Rewolucja 2.0, Droga do Tahrir. Są tu zarówno opowieści naocznych uczestników zdarzeń, relacje dziennikarzy, jak i analizy politologów, albumy z dokumentacją politycznych graffiti, a nawet naukowa praca o języku rewolucyjnych haseł, opartą na teoriach Bourdieu.

W całej księgarni natrafiam tylko na jedną książkę poświęconą Bractwu Muzułmańskiemu. Jest to Społeczność Braci Muzułman, niedawno wznowiona praca Richarda P. Mitchella z 1969 roku o historii ruchu na rzecz islamskiego odrodzenia. Dwie nowsze prace znajduję w internetowym katalogu, ale to i tak nic przy zalewie publikacji o rewolucji. Wygląda na to, że islamiści nie cieszą się zbytnim zainteresowaniem intelektualnych elit, chociaż to właśnie po ich stronie znajduje się klucz do przyszłości Egiptu. Kiedy świeccy intelektualiści piszą kolejne książki o Tahrir, bracia przejmują kolejne urzędy i budują swoje wpływy w terenie. „My piszemy, oni działają” – mówi mi analityk z Centrum Al Ahram.

Podobne wrażenie mam w Townhouse, niezależnej galerii położonej w kamienicy w centrum Kairu, która przypomina warszawski Raster. W ubiegłym roku odbywały się tam warsztaty wokół przemian w egipskim społeczeństwie. Oglądam skromną wystawę prac warsztatowych: jest tu kieszonkowy ilustrowany przewodnik po rewolucji z takimi hasłami, jak prawa mniejszości, transparentność, konstytucja, są ironiczne propozycje nowej flagi egipskiej ze znakiem Allaha oraz wideo poświęcone molestowaniu kobiet na ulicach – pladze, która dotknęła Kair po rewolucji. Wszystko to jednak wydaje się bladym cieniem rzeczywistego konfliktu, który dzieli społeczeństwo.

Na pożegnanie Asmaa pyta, jak długo wychodziliśmy w Polsce z autorytaryzmu. Nie może uwierzyć, kiedy mówię, że w wielu dziedzinach transformacja nie zakończyła się do dzisiaj. – Dziesięć lat na decentralizację władzy i kolejne dziesięć na reformę  instytucji, to razem dwadzieścia. Nie dam rady tyle czekać – mówi z rezygnacją.

Wszystko, czego dzisiaj potrzebuje Egipt, to cierpliwość.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Roman Pawłowski
Roman Pawłowski
Krytyk teatralny, publicysta
Krytyk teatralny, literacki, telewizyjny i filmowy, publicysta. Autor dwóch antologii polskiego dramatu współczesnego "Pokolenie porno i inne niesmaczne utwory teatralne" (2003) i "Made in Poland" (2006) oraz leksykonu "New Polish drama. Polish drama in the face of transformatio" (2008).
Zamknij