Nie warto porzucać państwa jako formy realizacji dobra wspólnego.
„Państwo w Polsce istnieje teoretycznie. Praktycznie nie istnieje, dlatego że działa poszczególnymi swoimi fragmentami, nie rozumiejąc, że państwo jest całością. Tam, gdzie państwo działa jako całość, ma zdumiewającą skuteczność. Tyko jakoś nikt nie chce korzystać z tej, że tak powiem…” – tu minister Sienkiewicz zawiesza głos. Prezes NBP Marek Belka potwierdza: „Nie ma kultury współpracy instytucji”. To chyba najczęściej – obok mniej czy bardziej stosownych dywagacji o przymiotach kolegów – cytowana wypowiedź spośród otwierających „taśmowy” cykl nagrań publikowanych przez tygodnik „Wprost”.
Zamiast jako źródło niezdrowej ekscytacji, warto potraktować ten fragment rozmowy jako punkt wyjścia do refleksji: do czego mianowicie prowadzi dominujący obecnie paradygmat rywalizacji („konkurencji”) na wielu poziomach, jeśli zaczyna dotyczyć agend jednego państwa.
We współczesnym otoczeniu ekonomiczno-politycznym przełożenie jakkolwiek rozumianego dobra wspólnego na interes państwa nie jest proste.
Nieraz jego przedstawiciele nie mają nawet świadomości, że są depozytariuszami dobra wspólnego, którego mechanizmem realizacji jest państwo bądź instytucja ponadnarodowa.
Typowe w dzisiejszych czasach rozproszenie suwerenności stwarza z kolei niebezpieczeństwo fałszywej alternatywy: uznania państwa za twór anachroniczny, a zatem zbędny, albo – na przeciwnym biegunie – utożsamienia egoizmu narodowego z jedyną właściwą formą realizacji dobra wspólnego. Sprawy nie ułatwiają nadużycia ze strony aparatu państwowego– ujawniane masowo bądź, co gorsza, uzasadniane explicite – jak ingerencja w prywatne życie obywateli czy tortury podejrzanych o terroryzm – argumentem „ochrony interesu państwa”. To w takim między innymi kontekście szerzy się złudna wiara po lewej – „anarchizującej” – stronie, że dobrze zorganizowane, lecz zatomizowane obywatelskie grupy nacisku są w stanie bez pomocy państwa konfrontować się z silnymi aktorami, jak np. potentaci finansowi.
W moim przekonaniu nie warto jednak porzucać państwa jako formy realizacji dobra wspólnego, lecz raczej walczyć o zmianę definicji jego interesu, zmianę realizatorów tego interesu i ram prawnych, w których oni funkcjonują. Państwo nadal bowiem istnieje – także „praktycznie”, ale funkcjonuje według reguł ustalanych przez najskuteczniejszych lobbystów, względnie przyjaciół ekipy władzy. Problem nie zależy jednak od wad jednostek czy nawet całych opcji politycznych, ale od pewnej całościowej ideologii i zmian systemowych – na tyle głębokich, że teraz taka forma państwa – „działającego fragmentami” – wydaje się po prostu naturalna. W rozmowie z „Polska. The Times” autor skrzydlatych słów o „państwie istniejącym tylko teoretycznie” zwraca uwagę na zagrożenia, jakie rodzi paradygmat konkurencji zamiast kooperacji w strukturach państwa: „(…) zamachy z 11 września 2001. Doszło do nich z powodu braku umiejętności współpracy służb w USA. Dopiero gdy ten dramat się wydarzył, Amerykanie uświadomili sobie, że na nowo muszą powiązać sznurki w państwie, i zaczęli tworzyć nowe procedury. Robili to ci sami ludzie, którzy przed 11 września nie widzieli problemu”.
Omawiana tendencja przynosi nie tylko skutki o różnym dramatyzmie, ale też ujawnia się w różnych państwach w różnym stopniu – mniej dotyka np. Szwecję z jej silną ideą Domu Ludu, o wiele łatwiej uwiedzione neoliberalizmem Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię, ale i kraje postkomunistyczne, z których część, z racji doświadczeń historycznych traktuje państwo jako ciało niemal obce. Ideologiczny kontekst, mechanizmy personalno-instytucjonalne (z niesławną regułą „drzwi obrotowych” na czele), wreszcie samo zjawisko konkurowania ze sobą różnych agend państwa różnią się lokalnymi niuansami, ale łączy je jedno – beneficjenci pod postacią największych aktorów świata gospodarki i finansów, neutralizujących państwo bądź wygrywających je dla swych korzyści.
Ideologia będąca tłem dla tych procesów to przede wszystkim propagowana na uniwersytetach i przez organizacje takie jak Bank Światowy – tzw. New Public Management. Ta teoria zarządzania świetnie pasowała do narracji promowanej przez biznes i część polityków, bynajmniej nie tylko z prawej strony. Traktowała bowiem rynkowy paradygmat działania jako jedynie słuszny, obok idei państwa-minimum poddanego jego logice, głosiła też przekonanie o racjonalności jednostek, które realizując swój interes osobisty, nadadzą najlepszy z możliwych kierunek działania całej machiny państwowej. Nie zamierzano przy tym zlikwidować państwa jako formy organizacji, a jedynie wydrążyć je z idei dobra wspólnego jako tworu służącego społeczeństwu jako całości. Logikę dobra wspólnego zastąpiła logika akumulacji kapitału, interesu własnego jednostek, efektywności za wszelką cenę, wreszcie uległości wobec definiujących odtąd interes państwa grup nacisku.
Jak piszą teoretycy NPM, aby władza państwowa mogła działać na podobieństwo biznesu, musiała przestać być polityczna – nie tyle nawet w sensie „ponadpartyjna”, ile w ogóle wyzuta z całościowej wizji interesu państwa i jego obywateli, względnie innej struktury (jak np. UE), w zależności od tego, jak zdefiniowanej społeczności interes dana struktura reprezentuje. NPM zdefiniowało problemy administracyjne jako niepolityczne; jak to ujął W. Wilson: „administracja publiczna jest dziedziną biznesu, a za najwyższe dobro została uznana efektywność: aksjomat numer jeden na skali wartości administracji”. Polityka z administracji miała być wyeliminowana, ponieważ prowadziła do nieefektywności, a metodą na poprawę wyników działań administracji publicznej powinny być mechanizmy rynkowej konkurencji. Rekomendowano zatem prywatyzację bądź outsourcing usług publicznych, ewentualnie przeorganizowane jednostek organizacyjnych administracji na wzór prywatnych spółek. Co najważniejsze jednak, powinny one być zorganizowane w taki sposób, aby mogły konkurować między sobą, a także z organizacjami prywatnymi i pozarządowymi – rzecz jasna, w imię zwiększenia efektywności. Administratorzy w obywatelach powinni widzieć klientów, a nie partnerów społecznego dialogu, przez co usuwa się z pola widzenia kolejny aspekt demokratycznej polityczności – rozwiązywanie wspólnych problemów i formułowanie wspólnych celów administracji i rządu przy udziale aktywnych obywateli. Między innymi w ten sposób koncepcja New public management wzmocniła tendencję do zaniku kategorii interesu publicznego czy dobra wspólnego, która spajałaby klasę urzędników i budowała morale służby cywilnej.
Kiedy liczy się przede wszystkim partykularnie definiowana efektywność, a interes państwa jest płynny, nietrudno wówczas utożsamić go z ochroną interesu największych graczy na rynku.
Jak to wygląda w praktyce, świetnie pokazuje choćby przykład Paula Harana, niegdyś wysokiego urzędnika irlandzkiego rządu, który wprowadził w życie najważniejsze elementy tamtejszego systemu podatkowego – niemal ściśle według „porad” Feargala O’Rourke, doradcy podatkowego firmy PricewaterhouseCoopers. Wspólnie uczynili z Irlandii podatkową przystań dla wielu międzynarodowych koncernów, z Google na czele. Na wypadek, gdyby same porady O’Rourke’a nie wystarczyły, ówczesny minister finansów Irlandii Charlie McCreevy co roku ściągał najważniejszych ekspertów rządowych na śniadaniowe debaty o budżecie, sponsorowane przez… PricewaterhouseCoopers w najlepszych brytyjskich hotelach.
Stały dostęp wielkiego biznesu do rządowego ucha ściśle wiąże się ze zjawiskiem tzw. drzwi obrotowych; kiedy bowiem głównym źródłem statusu staje się pieniądz, a logika biznesu przenikać zaczyna wszystkie sfery życia społecznego, wówczas zwieńczeniem udanej kariery zawodowej urzędnika państwowego musi być wysokie stanowisko w jednej z instytucji zwycięskich w rynkowej grze. Dotyczy ono szczególnie tych agend państwa, które odpowiadają za kształt prawnych regulacji i nadzoru nad światem gospodarki i finansów. Dobry przykład takiego transferu współtwórców systemu regulacji do biznesu, który ma owym regulacjom podlegać, to amerykańska OFAC – agencja Amerykańskiego Departamentu Skarbu, która wdraża programy sankcji gospodarczych wobec państw bądź przedsiębiorstw i administruje nimi, stosując m.in. blokady aktywów czy ograniczenia w handlu.
W wielu korporacjach powstają specjalne działy dbające o zgodność interesów firmy z prawem i rozmaitymi przepisami, tzw. compliance, które mają służyć uniknięciu strat czy wręcz sankcji, jakie mogłyby dotknąć firmę w wyniku naruszenia jakichś norm prawnych czy obowiązujących standardów. Ściągnięcie do działu compliance pracownika organów regulacyjnych, który nieraz sam tworzył przepisy dotykające danej firmy, daje jej znaczną przewagę nad konkurencją – i nad administracją w ewentualnych sporach. Drzwi obrotowe działają tu perfekcyjnie. Urzędnicy z OFAC często odchodzą do biznesu ze względu na zarobki – na posadzie państwowej od 63 do około 117 tysięcy dolarów rocznie, w prywatnym sektorze od 170 tysięcy dolarów w górę. W lipcu tego roku wybitna ekspertka w zakresie kar za nadużycia dla banków Sheena Nayak opuściła OFAC, aby przyjąć posadę w Ernst & Young, jednym z filarów Wielkiej Czwórki firm konsultingowych. W wyścigu o płace agendy państwowe nie mają szans z rynkowymi gigantami. W przeszłości bywało podobnie – nowość polega na tym, że omawiane tu zjawisko „odpolitycznienia” administracji i uczynienie państwa na obraz i podobieństwo przedsiębiorstwa czynią wysokość wynagrodzenia najwyższym kryterium wyboru zatrudnienia, także dla twórców gospodarczych regulacji – na margines spychając anachroniczne dziś, zdaniem wielu, poczucie odpowiedzialności za państwo.
Wszystkie te wzajemne powiązania instytucji państwa i biznesu, uwikłania i wpływy personalne stwarzają dogodne warunki do przechwytywania państwa przez wielki biznes, którego jedną z najskuteczniejszych taktyk jest antagonizowanie państwowych agend regulacyjnych.
Mało gdzie widać to równie jaskrawo, jak w przypadku amerykańskiej SEC, Komisji Papierów Wartościowych i Giełd oraz regulatora nowo powstałego po 2008 roku.
SEC została powołana po to, by sprawować nadzór nad przestrzeganiem federalnego prawa obrotu papierami wartościowymi oraz nad rynkiem papierów wartościowych. Jako regulatorowi sektora finansowego wyraźnie brakuje jej wiarygodności, bo już od lat 90. wykazywała niezdolność do identyfikacji ryzyk systemowych. Zarzuca się jej również, że za mocno wychodzi naprzeciw interesom biznesu i instytucji finansowych, choć przewodnicząca Komisji Jo White twierdzi, że jej doradcy to nie ideolodzy, ale najbardziej wykwalifikowani spośród ekspertów: „Wielu z nich musi pochodzić z sektorów, które reguluje”. SEC oskarża się m.in. o zaniechanie działań w kwestii handlu wysokiej częstotliwości, a ostatnio o odwlekanie implementacji zasad zawartych w regulującej system finansowy ustawie Dodda-Franka, a także ich zamianie – w porównaniu do pierwotnej wersji – na zwykłe półśrodki.
W 2010 roku w ramach tej samej ustawy powołany został nowy podmiot makronadzoru, tzw. Rada Stabilności Finansowej – FSOC. Jej misją jest wypatrywanie niebezpiecznych praktyk i niestabilnych instytucji, które mogłyby spowodować kolejne załamanie systemu finansowego. FSOC liczy dziesięcioro członków – wszystkich najważniejszych regulatorów w USA, w tym Sekretarza Skarbu (w roli przewodniczącego Rady), Prezes Rezerwy Federalnej, Przewodniczącą SEC czy szefa Commodity Futures Trading Commission CFTC. Zgodnie z ustawą Dodda-Franka wszystkie banki z ponad 50 miliardami dolarów aktywów zostaną oznaczone jako SIFIs – Systemowo ważne instytucje finansowe. Bycie SIFI oznacza możliwość przenoszenia wszelkiego rodzaju ryzyk systemowych na partnerów handlowych i klientów danej instytucji, która z tego właśnie powodu musi podlegać dodatkowym regulacjom. Pojawiło się jednak pytanie: co z instytucjami finansowymi, które nie są bankami, a mimo to mogą być „systemowo ważne”?
W ustawie założono, że to FSOC ma ustalać kryteria zaliczenia instytucji spoza sektora bankowego, jako potencjalnego źródła ryzyka systemowego. SEC z kolei próbuje przekonać pozostałych regulatorów, że tylko ona ma kompetencje, aby określać, kto jest systemowo ważny, a kto nie, z czym nie chcą się zgodzić ani szefowa FED, ani Sekretarz Skarbu w ramach FOSC. Instytucje niebankowe, tradycyjnie regulowane przez SEC, widzą w Komisji sojusznika. Należą do nich między innymi tacy giganci finansowi, jak BlackRock czy Fidelity Investments, którym bardzo zależy na nieotrzymaniu etykiety „systemowo ważnej instytucji finansowej”. Obie są obecnie w trakcie przeglądu, który przeprowadza FSOC; odbyło się już wysłuchanie publiczne, w którym udział wzięło kierownictwo BlackRock, a także Pacific Investment Management [PIMCO], czyli największego funduszu obligacji. A dlaczego to takie istotne, czy ten albo inny fundusz zostanie oznaczony jako „ważny systemowo”?
Za odpowiedź wystarczy parę faktów. BlackRock został założony w 1988 roku przez grupę ludzi z Wall Street pod przewodnictwem Larry’ego Finka i ma w zarządzaniu 4,1 biliona (tak, 4,1 tysiąca miliardów!) aktywów. Samodzielnie zarządza prawie tyloma pieniędzmi, co wszystkie światowe firmy kapitału prywatnego i wszystkie fundusze hedgingowe. BlackRock Inc. jest również wśród zagranicznych inwestorów, którzy kupili rekordowe ilości polskich obligacji krajowych w ciągu trzech lat od 2010, co zresztą pomogło obniżyć koszt polskiego długu. Za pomocą „Aladdina” – swej platformy zarządzania ryzykiem, BlackRock udostępnia swoje zasoby spółkom, które mają w zarządzie 11 bilionów dolarów. Razem z Alladinem ma zatem pod kontrolą majątek stanowiący niemal 7 procent światowych aktywów finansowych. Oznacza to po prostu, że błędy, nadużycia czy rynkowe porażki BlackRock mogłyby mieć skutki nie tylko dla niego, jego klientów i kontrahentów, ale sięgać znacznie szerzej. Skoro zarządzający tak ogromną masą pieniędzy przy swych decyzjach inwestycyjnych posługują się tymi samymi modelami oceny ryzyka, może to oznaczać, że u wszystkich wystąpi skłonność do popełniania takich samych pomyłek, na co wskazywał już „The Economist”.
Jakby tego było mało, jedną trzecią działalności BlackRock stanowi obsługa indywidualnych inwestorów, oszczędzających np. na emeryturę albo na czesne dla dzieci. W większości przypadków fundusz po prostu inwestuje pieniądze klientów w ich imieniu. Zarządzający nimi twierdzą, że są bezpieczniejszym dla gospodarki źródłem finansowania niż banki, które mogą przecież stwierdzić, że nie mają pieniędzy na spłacenie deponentów i zwyczajnie upaść. Regulatorów niepokoją jednak pewne aspekty operacji BlackRock. Skoro jest tylko zarządcą cudzych pieniędzy, to znaczy, że ma kontrolę nad inwestycjami dokonywanymi w imieniu klientów, ale każdą stratę jest w stanie przenieść na nich.
Różnica w stosunku do sektora bankowego widoczna jest zwłaszcza z punktu widzenia klientów: nie ma rządowego ubezpieczenia depozytów, nie obowiązuje tu poziom rezerw obowiązkowych w celu ochrony przed ewentualnymi stratami, a bank centralny nie jest zobowiązany do odegrania roli „pożyczkodawcy ostatniej instancji”.
Mamy tu zatem wyraźne „ryzyko systemowe”, tyle że nie występuje ono na poziomie spółki zarządzającej aktywami, ale w samych funduszach. Z punktu widzenia instytucji nadzorczych BlackRock stanowi zagrożenie dla klientów także ze względu na ruchy stadne: firmy korzystające z platformy Aladdin patrzą na świat finansów poprzez soczewki wyrobu BlackRock, to znaczy przez ich modele analityczne. Krótko mówiąc: coraz większa część rynku myśli tak samo. Prezes Fink przyznaje wprawdzie, że teoretycznie możliwe jest wystąpienie wśród użytkowników Aladdina odruchu stadnego, ale stanowczo twierdzi, iż w praktyce nic takiego się nie zdarza.
Nie jest też bez znaczenia, że BlackRock jest, zdaniem niektórych, „jedną z najbardziej wpływowych instytucji finansowych na świecie”. Firmy respektują opinie BlackRock, ponieważ często jest on ich największym udziałowcem. „Financial Times” informował niedawno, że Europejski Bank Centralny ma zintensyfikować przygotowania do zwalczania deflacji, powołując BlackRock jako doradcę w sprawie ewentualnego programu zakupu obligacji. Gdy rząd amerykański znalazł się w sytuacji gwaranta toksycznych aktywów, o przeprowadzenie analizy ich wartości i o sprzedaż zwrócił się właśnie do BlackRock. Podobne zlecenia spółka otrzymała z Grecji i z Wielkiej Brytanii. Larry Fink był typowany jako potencjalny kandydat na sekretarza skarbu. W prezentacjach marketingowych zachwala się „przewagę dostępu”, jaką posiada BlackRock, korzystający z „pogłębionych relacji z emitentami rządowymi i korporacyjnymi”.
Amerykański nadzór w postaci FSOC ze zrozumiałych względów rozważa zaliczenie BlackRock i niektórych jego konkurentów do grona instytucji „systemowo ważnych”, co oznaczałoby objęcie ich zaostrzonymi wymogami regulacyjnymi. Przewodnicząca White i część komisarzy SEC akceptuje argumenty wysuwane przez BlackRock i lobbujących na jego rzecz. Jak bardzo skonfliktowane są te państwowe agendy i jak żarliwie bronione są interesy największych graczy, pokazuje emocjonalne przemówienie jednego z członków SEC, przytaczane przez komentatora Bloomberga. Michael Piwowar, członek Komisji Papierów Wartościowych i Giełd, opisał FSOC jako „pluton egzekucyjny wymierzony w kapitalizm”, „politbiuro Dodda-Franka” i narzędzie „gigantycznego lewicowego spisku, mającego na celu powstrzymanie tworzenia kapitału”. Już samo powołanie FSOC służyć ma, jego zdaniem, marginalizacji SEC, dla którego FSOC jest naturalnym wrogiem, a nie graczem tej samej drużyny. Sama Komisja – już bardziej dyskretnie – walczy zresztą na jeszcze innym froncie, przeciwko Public Company Accounting Oversight Board, regulatorowi branży księgowej, utworzonemu po skandalu Enronu. Nie trzeba dodawać, że gdzie dwóch (nadzorców) się bije, korzysta trzeci (nadzorowany).
Przekształceniu misji państwa tak, by służyło głównie potrzebom największych graczy prywatnego biznesu, służył przede wszystkim wzrost nierówności i koncentracji majątku w rękach nielicznych. Kiedy niewielu dysponuje tak znacznym kapitałem, łatwiej go wykorzystać jako instrument władzy; sprzyjają temu również segregacja społeczeństwa (getta biednych i bogatych), a także fakt, że aspirujący politycy najczęściej, poprzez swoje wybory życiowo-kulturalne, utożsamiają się z klasą wyższą. Już przed II wojną światową koncentracja majątku niejako automatycznie upolityczniała bogatych: ludzie z Wall Street czy wielcy fabrykanci tworzyli kluby [Rodzina], do których uczęszczali politycy, ewentualnie to sami bogacze stawali się politykami na wysokich stanowiskach, względnie doradzali w sprawie ewentualnych kandydatów na te stanowiska (w latach 20. XX wieku Sekretarzem Skarbu został np. Andrew Mellon, trzeci najbogatszy Amerykanin po Henrym Fordzie i JD. Rockefellerze). Analogiczną pozycję we współczesnym układzie politycznym zyskuje potężni przedsiębiorcy czy kadra menadżerska z Wall Street, a także pojedyncze rodziny – np. Waltonowie (WalMart) czy Kochowie (przemysł paliwowy). Jednocześnie najbardziej wpływowe grupy przedsiębiorców w warunkach globalizacji mają największe możliwości ucieczki od zobowiązań wobec państwa, co powoduje obciążenie kosztami jego utrzymania ich pracowników. Jak to zwięźle podsumował Joseph Stiglitz, „nierówności ekonomiczne przekładają się w ewidentny sposób na nierówność wpływu politycznego”.
***
Cały ten obraz jawi się bardzo pesymistycznie. Nic dziwnego zatem, że gdy siły partykularnych interesów zdominowały aparat państwowy, większość przeciwników tego stanu rzeczy szuka rozwiązań, które pozwolą obejść tak skażone państwo. Problem w tym, że brak oporu i stawianie państwa jako wroga na równi z aktorami rynkowymi tak naprawdę ułatwiły fundamentalistom rynkowym jego przejęcie. Nie chodziło im bowiem o likwidację państwa, lecz o wykorzystanie jako formy do transferowania swoich idei do społeczeństwa, a kapitału od niego. Stawianie w tej sytuacji – jak czyni część lewicy – znaku równości między państwem i kapitalizmem to prosta droga do stworzenia darwinistycznej dżungli społecznej i zwykłe oddanie pola.
Czy jest zatem jakaś nadzieja na zmianę tej sytuacji? Widać jedynie jednostki, które wewnątrz tej struktury – siłą oporu, konsekwencją, ale też dzięki sprzyjającym okolicznościom – dokonują korekt systemu czy budują sojusz wokół jakichś ważnych społecznie postulatów.
„Dzień po dniu wiążę tutaj sznurki pomiędzy poszczególnymi departamentami, służbami, instytucjami. I odnoszę małe, skromne sukcesy tam, gdzie to się udaje. Ich liczba decyduje o końcowym efekcie (…). warto pamiętać, że każde państwo niepodtrzymywane codziennym wysiłkiem dąży do entropii. Rozkładu i bezwładu. To naturalny stan – a nasza codzienna praca polega na tym, by ten proces zatrzymać. Nie ma szans, by osiągnąć w tej dziedzinie stan idealny”. To opis własny działalności państwowej ministra, któremu część komentatorów zarzuca wulgarne partyjniactwo, oddaje on jednak dylematy człowieka próbującego reformować strukturę od wewnątrz i burzyć skorupę konformizmu w administracji.
O tym, że zmiana jest możliwa nawet w skrajnie niesprzyjających warunkach – na przekór sceptykom z góry spisującym państwo i wysiłki jego urzędników na straty – świadczyć może przykład USA. Nawet komisarze w SEC potrafią się czasem zbuntować. Warto tu wymienić Karę Stein –„strażniczkę interesu społecznego”. Zwróciła ona uwagę na modyfikacje, jakich SEC dokonał w ustawie Dodda-Franka, a które stwarzają wiele korzystnych dla biznesu luk prawnych . Publicznie wyraziła też wątpliwość, czy SEC zrobił wystarczająco dużo, aby ukarać łamiących prawo w sposób naprawdę dotkliwy finansowo. Jej praca zyskała na Kapitolu uznanie wśród Demokratów niezadowolonych z postępów prac Komisji pod przewodnictwem Jo White, ale także działaczy związkowych z AFL-CIO. Oportunizm przewodniczącej SEC da się z kolei łączyć z faktem, iż karierę zaczynała ona w kancelarii Debevoise & Plimpton LLP reprezentującej banki, w tym Morgan Stanley w kontaktach z SEC. Magazyn „Rolling Stone” twierdzi, że wykorzystała swoje wpływy w celu ochrony niektórych prezesów z Wall Street, np. Garego J. Aguirre – CEO w… Morgan Stanley. Publiczny sprzeciw Kary Stein wobec działań SEC uwydatnia zatem różnicę w postrzeganiu świata pomiędzy nią a wywodzącą się ze świata finansów White – przywiązanie do kategorii interesu publicznego i ochrony obywateli przed wpływowymi grupami interesu (według jej własnych słów: „Jeśli działasz jako instytucja finansowa w USA to jesteś uprzywilejowany”) przeciwko logice kapitału i medialnego prestiżu.
***
Czy musimy na nowo zdefiniować kategorie dobra wspólnego, względnie ożywić jakąś jej wersję z czasów państwa dobrobytu? Taka praca musi odbywać się na poziomie miast, państw, Unii Europejskiej czy nawet świata – na przekór zerojedynkowej alternatywie – egoizm narodowy albo hegemonia rynku.
„Apolityczność” państwa jest konsekwencją politycznego i społecznego projektu neoliberalizmu – dlatego walka o jego odzyskanie i „upolitycznienie” to również walka o nową ekonomię polityczną.
Problemu nie rozwiąże raczej zobowiązanie funkcjonariuszy publicznych do odnotowania w dostępnym publicznie rejestrze każdego formalnego czy nieformalnego kontaktu, w trakcie którego ktokolwiek wywiera na nich jakikolwiek wpływ w jakiejkolwiek sprawie z zakresu ich obowiązków publicznych – co proponował niedawno Jacek Żakowski. Przyzwoite płace urzędnicze nie powinny ścigać się z rynkowymi – nie tylko dlatego, że nie mają w wyścigu szans, ale także ponieważ sam wyścig oznacza akceptację motywacji finansowej jako głównej determinanty wyboru służby publicznej. Samo to pojęcie, jego rewitalizacja wymagałaby stosownej presji społecznej, a ta z kolei – zmiany paradygmatu w systemie edukacji w kierunku promowania współpracy i wspólnotowości w miejsce konkurencyjności i indywidualizmu.
Zalążki politycznego myślenia w kategoriach dobra wspólnego, a nawet pewną modę na wspólnotowy język widać już na poziomie miast i ruchów miejskich – pora na zbudowanie podobnej konstrukcji na poziomie państwowym i powyżej niego.