Największe zagrożenie, jakie może przynieść światu prezydentura Donalda Trumpa, to wcale nie pomysły na relacje z Rosją czy budowa muru na granicy.
Bliski i Środkowy Wschód to beczka prochu, która może podpalić cały glob – rynek surowców energetycznych, dziesiątki milionów uchodźców, a także wciągając kolejne państwa w konflikt zbrojny, niebezpiecznie zmierzający ku nuklearnemu. Co ma do tego Trump? By to zrozumieć, cofnijmy się o 14 lat.
W 2002 roku, na początku drugiej kadencji prezydenta Mohammada Chatamiego, liberalizacja polityki Iranu zdawała się nabierać coraz większego impetu. Znacznie zelżała cenzura prasy, w dużych miastach powstawały liczne zespoły popowe i rockowe. Wydawało się, że dopiero teraz kończą się dla Iranu straszne lata 80., naznaczone nędzą, krwawą wojną i terrorem Chomejniego. Oczywiście nienaruszona pozostała autorytarna pozycja najwyższego przywódcy Alego Chameneja, ale też to właśnie on autoryzował te zmiany. Polityka ta cieszyła się ogromnym poparciem społecznym – Chatami został wybrany na drugą kadencję w 2001 roku, zdobywając 77% głosów, podczas gdy konserwatywny nacjonalista Achmad Tawakkoli zdobył ich zaledwie 15,6%.
Także na arenie międzynarodowej tercet Chatami–Charazi (MSZ)–Chamenej sterował ku ociepleniu. Chatami jako pierwszy porewolucyjny przywódca odwiedził kilka państw Europy, po zamachach z 11 września 2001 szczerze obchodzono w Iranie żałobę, a przez chwilę na przełomie 2001/2002 roku istniała nawet faktyczna współpraca irańsko-amerykańska w Afganistanie (w formie wsparcia dla Sojuszu Północnego). „Wyraźnie można było dostrzec gotowość Irańczyków może nie tyle do współpracy, co spolegliwość. Była chęć rozmów – także po naszej stronie” – wspominał w 2012 roku tamten czas nie kto inny, jak Witold Waszczykowski. W 2001 roku, o czym mało się dziś pamięta, ambasador Polski w Teheranie.
Wszystko załamało się wraz z radykalnym zaostrzeniem kursu administracji George’a Busha na początku 2002 roku. Ogromne znaczenie miało słynne przemówienie o „osi zła” ze stycznia tegoż roku. Za tym poszły otwarte groźby, a wręcz plany zbombardowania Iranu czy to przez USA, czy Izrael. „Uznanie ich (…) za elementosi zła było ciosem, którego się [irańscy liberałowie] nie spodziewali” – mówił Waszczykowski (cyt. za: R. Czulda, Iran 1925–2014. Od Pahlawich do Rouhaniego, Warszawa 2014, s. 151, przyp. 27).
Coraz ostrzejsze sankcje zaczęły coraz boleśniej godzić w gospodarkę Iranu, w którym rozpędziła się inflacja, a dochody ludności spadły.
Perscy reformiści mimo wszystko próbowali kontynuować politykę odwilży. Jeszcze w 2005 roku podczas pogrzebu Jana Pawła II Chatami usiadł obok prezydenta Izraela Moszego Kacawa i zamienił z nim kilka zdań – to jak dotąd jedyny taki przypadek za czasów reżimu ajatollahów. Jednak odwilż ta skończyła się w czerwcu 2005 po kolejnych wyborach prezydenckich. Uważany za faworyta Akbar Rafsandżani, umiarkowany konserwatysta, ale zwolennik „odwilży”, przegrał z mało znanym Machmudem Achmadineżadem. Jednym z powodów tej porażki (choć, przyznajmy, niejedyną) było upokorzenie środowiska centroliberalnego kursem administracji Busha i groźbami nalotów w odpowiedzi na otwartość Teheranu. W tej sytuacji wygrał kandydat, który niósł przesłanie: „Chcą nas zbombardować? To tym bardziej potrzebujemy broni jądrowej!”. Konserwatywny, antyestablishmentowy „populista”, chcący dopiec elitom ze stolicy. Bush niejako wyhodował sobie taki Iran, jaki jeszcze w 2002 roku istniał wyłącznie w jego przemówieniu.
Minęło kilkanaście lat i oto do władzy w USA doszedł kandydat, który otwarcie dąży do wypowiedzenia porozumienia nuklearnego z Iranem z 2015 roku, u którego boku na czele Departamentu Stanu pojawi się zapewne Rudolph Giuliani, wprost mówiący o konieczności zbombardowania Iranu. W przyszłym roku czekają nas wybory prezydenckie w Iranie. Brzmi znajomo? Otóż niekoniecznie. W rzeczywistości może być bowiem znacznie gorzej.
Gra toczy się bowiem o znacznie wyższą stawkę. Mimo stałej tromtadracji prezydentura Achmadineżada nie przyniosła wielkich zawirowań w polityce międzynarodowej. Wewnątrz kraju, owszem, rozszalał się kryzys ekonomiczny i konserwatywna reakcja, jednak dla reszty świata było to małym zmartwieniem. Zapowiadane wielokrotnie przez Trumpa wypowiedzenie Wspólnego Kompleksowego Planu Działania (Joint Comprehensive Plan of Action, JCPoA), czyli porozumienia nuklearnego z 2015 roku, co zapowiadał wielokrotnie Trump, miałoby skutki znacznie gorsze niż nieszczęsne wypowiedzi Busha juniora na temat „osi zła”. I tu niestety musimy ponownie sięgnąć w przeszłość, tym razem jeszcze dalszą.
Persja po ostatnim okresie ekspansji za pierwszych Kadżarów, czyli po końcu XVIII w., była krajem coraz bardziej pogrążającym się w kryzysie. Stopniowo stała się państwem upadłym, i choć kraj nie utracił formalnie niepodległości, to w praktyce rządziły nim wspólnie Wielka Brytania i Rosja, zaś Kadżarowie byli marionetkami podobnymi do indyjskich maharadżów. Pod koniec XIX w. nie istniała już perska armia, zastąpiona quasi-okupacyjnym korpusem Kozaków, a gdy w pamiętnym i dla nas roku 1905 w Teheranie wybuchła rewolucja konstytucyjna, to liberalny Medżlis (parlament) został brutalnie rozpędzony przez Rosjan.
Także dynastia Pachlawi, rządząca od 1925 roku, była przez większość czasu sterowana przez Brytyjczyków i Amerykanów, a najcenniejszy surowiec kraju, ropa, był niemal za darmo wywożony przez Anglo-Iranian Oil Company (później przemianowane na British Petroleum). Próbujący wybić się na realną niezależność premier Mohammad Mosaddegh został obalony w drodze zamachu stanu zorganizowanego przez CIA (w czasie odwilży Chatamiego oficjalnie przepraszała za to Madeleine Albright).
Dla Irańczyków, pamiętających o imperialnej perskiej przeszłości, cały ten okres był zawsze wspominany jako ciężkie upokorzenie.
Jeśli gdzieś miałbym szukać źródeł realnego poparcia dla reżimu ajatollahów, to jednym z nich jest to, że można ich uznać za pierwszą grupę rządzącą Iranem od czasu szacha Agha Mohammada Chana Kadżara, która zdobyła realną niepodległość. Z tej perspektywy porozumienie z 2015 roku jest pierwszym poważnym przypadkiem, w którym porewolucyjny Iran zgodził się na znaczącą ingerencję w swoje sprawy wewnętrzne. Nie pozostało to niezauważone w społeczeństwie, umowa została ratyfikowana przez Medżlis po bardzo burzliwych obradach (konserwatywni posłowie grozili śmiercią przewodniczącemu parlamentu), tylko dlatego, że cały swój autorytet rzucił na szalę najwyższy przywódca Chamenej. Chamenej uznał, że warto zaryzykować w zamian za zniesienie niszczących kraj sankcji.
Trump chce teraz uznać JCPoA za niebyłe i odgrzebać plany nalotów na irańskie instalacje jądrowe. Co jeśli dopnie swego? Zwycięstwa konserwatysty w irańskich wyborach prezydenckich w 2017 roku możemy się raczej spodziewać. Jednak prawdziwe niebezpieczeństwo to los najwyższego przywódcy. Ali Chamenej ma dziś 77 lat. Telewizja irańska przestała już pokazywać, jak krzepko wędruje po górach – zamiast tego nadaje jego coraz bardziej zmęczone przemówienia. Po próbie zamachu w 1981 roku jest częściowo sparaliżowany, a w 2014 roku miał prawdopodobnie operację raka prostaty. Nowego najwyższego przywódcy możemy spodziewać się lada chwila, choćby w roku wyborów prezydenckich. Kim on będzie? Jeśli dojdzie do wypowiedzenia porozumienia przez Trumpa i wznowienia sankcji (a takie są właśnie plany), co nieuchronnie wywoła w Iranie kolejne załamanie ekonomiczne, to nowego przywódcę przeforsuje nie Zgromadzenie Ekspertów, czyli elektorskie ciało ajatollahów, lecz Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej. A tu już można zacząć się bać.
Strażnicy Rewolucji to brutalni fanatycy, łączący religijny fundamentalizm z agresywnym nacjonalizmem. Chamenej chciał z nich zrobić przeciwwagę dla Zgromadzenia Ekspertów, ale wydaje się, że sytuacja mogła mu się wymknąć spod kontroli. Jeśli w chwili wyboru najwyższego przywódcy ponownie dojdzie do skompromitowania obozu pojednania z Zachodem, to właśnie Strażnicy będą chcieli przejąć władzę. I znów, jak za Busha, dojdzie do samospełniającej się przepowiedni, wyimaginowany wróg pojawi się naprawdę. Rządzony przez Strażników Rewolucji Iran może naprawdę chcieć uzyskać broń jądrową, naprawdę zaatakować Izrael, otwarcie włączyć się w konflikt w Syrii, ogłosić się protektorem szyitów w Iraku. Do tego przecież od początku przeznaczył Strażników ajatollah Chomejni – do eksportu rewolucji za granicę, podczas gdy „normalna” armia miała służyć do obrony ogranic Iranu.
Krucha równowaga na Bliskim Wschodzie runie jak domek z kart i wszystkie problemy z uchodźcami, jakie mamy teraz, będą zupełnie nieistotne przy fali, jaka wtedy ruszy ku Europie.
Jednak dojście Strażników do władzy bynajmniej nie jest przesądzone. Obecna liberalizacja ponownie cieszy się ogromnym poparciem zwłaszcza w wielkich miastach. W tegorocznych wyborach parlamentarnych, w ostanie Teheran, reformatorzy zdobyli wszystkie 30 mandatów (!) do Medżlisu, oraz 15 z 16 miejsc w Zgromadzeniu Ekspertów. Iran może stać się eksporterem stabilności na region i zarazem jednym z bardziej liberalnych i zsekularyzowanych społeczeństw muzułmańskich, wywierając w tym kierunku istotny wpływ na cały świat islamski, a przynajmniej szyicki. Wystarczy tylko im nie przeszkadzać i dotrzymać porozumienia z 2015 roku, stopniowo znosząc sankcje, oczywiście o ile będzie go dotrzymywała strona irańska. Tylko że tego właśnie nie chce Trump! Jedyna nadzieja w Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, które powinno uświadomić celebrycie z teleturnieju, jak wygląda rzeczywistość – w takim tonie wypowiadał się choćby generał Martin Dempsey. I teraz pomyślmy, jak nisko upadły Stany Zjednoczone, że za ostatni głos rozsądku i umiarkowania uważamy tam samo jądro Pentagonu…
Z irańskim półautorytarnym reżimem nie trzeba obchodzić się jak z jajkiem. Można i trzeba twardo upominać się o sposób działań Iranu w Syrii, o praktyki w okrutnym więzieniu Ewin czy o gwałtownie rosnące emisje CO2 w wielkich miastach, zwłaszcza w Teheranie (dziwnym trafem akurat to ostatnie jest niezbyt obecne w zachodnich negocjacjach). Ale nie brnijmy w jakieś dyplomatyczne i historyczne szaleństwo. Wygląda to na powtórkę z roku 1914, gdzie tępy upór w siłowej dyplomacji doprowadził do rzezi zachodniej cywilizacji.
JCPoA podpisało, poza Iranem i USA, jeszcze sześć dalszych podmiotów – stali członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ, a więc poza Francja, Chiny, Rosja i Wielka Brytania, oraz dodatkowo Niemcy i Unia Europejska. UE mogłaby wziąć na siebie ciężar obrony porozumienia (przecież w swym własnym najlepszym interesie – przypomnijmy sobie tylko o uchodźcach) i w tej sposób stać się liderką zachodniego świata. W tym idealnym świecie nawet sama Polska miałaby w ramach Unii wiele do powiedzenia, wykorzystując swą tradycyjnie silną obecność dyplomatyczną w Iranie: Witold Waszczykowski wykorzystywałby swoje kontakty z czasów urzędowania w Iranie dla otwierania nowych kanałów porozumienia pod polskimi auspicjami, a konserwatywny, lecz młody i dynamiczny prezydent Duda mógłby łatwo znaleźć wspólny język z islamskimi reformatorami w Teheranie. Niestety i Unia, i Polska zajęły się zgoła innymi problemami i nic nie wskazuje, by ten idealny świat miał stać się rzeczywistością.