Dlaczego jednak Ameryka i świat nie świętuje tego zwycięstwa, a na jedynkach gazet nie czytamy tryumfalistycznych nagłówków, jak na początku dekady, gdy ogłoszono śmierć Bin-Ladena?
Prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump miał w Warszawie swój „moment Busha”– jak swój republikański poprzednik, i on mógł ogłosić się liderem Zachodu na wojnie cywilizacji. W gęsto utkanym z analogii historycznych przemówieniu porównał współczesny dżihadystyczny terroryzm do dziejowego zagrożenia, jakie dla Europy i świata stanowiły XX-wieczne totalitaryzmy i przemysłowe ludobójstwo. Co szczególnie miłe dla polskich uszu – niektórzy na prawicy oszaleli zresztą z zachwytu i zaczęli mówić o „jednym z najważniejszych przemówień w historii Ameryki” – Trump nawiązywał w tym kontekście do walki polskiego państwa podziemnego z nazistami, heroizmu jego obywateli i nieugiętej woli walki. 45. prezydent apelował, by – jak kiedyś – Polska znów podniosła sztandar cywilizacji w walce z barbarzyństwem. Ramię w ramię z Ameryką, rzecz jasna, pomoże zdławić islamski ekstremizm i tak zwane „państwo islamskie”, Daesh. Nie dalej jak piętnaście lat temu odpowiedzieliśmy na podobne wezwanie – konsekwencje świat odczuwa do dziś.
czytaj także
Co ciekawe, w mniej niż tydzień od przemówienia Trumpa w Warszawie, w którym odmalował pseudo-kalifat jako przeciwnika potężnego i złowrogiego jak III Rzesza, liczący faktycznie kilkanaście tysięcy bojowników i okupujący coraz węższe terytorium Daesh poniósł istotną porażkę. Premier Iraku Haider Al-Abadi przyjechał do drugiego największego miasta kraju, Mosulu, by na tle łopoczących wirników amerykańskich helikopterów uścisnąć dłonie wojskowym i ogłosić powrót miasta pod iracką kontrolę. Słowem – choć określenie to budzi u niektórych sprzeciw – Mosul został wyzwolony, a Daesh pokonany. Większość komentatorów zgadza się, że powinniśmy o tym ugrupowaniu rozmawiać już w kategoriach jego ostatecznego schyłku. Od kilku tygodni spływają też – wciąż niepotwierdzone przez stronę amerykańską – doniesienia o śmierci samozwańczego kalifa „państwa islamskiego” Abu-Bakra al Bagdadiego. Jeśli rzeczywiście potraktować pokonanie sił Bagdadiego w Mosulu za datę graniczną – to „kalifat” trwał trochę ponad tysiąc dni.
Dlaczego jednak Ameryka i świat nie świętuje tego zwycięstwa, a na jedynkach gazet nie czytamy tryumfalistycznych nagłówków, jak na początku dekady, gdy ogłoszono śmierć Bin-Ladena? Odpowiedź pierwsza i cyniczna jest taka: po co Trumpowi sukces i koniec „państwa islamskiego”, skoro bezradność Zachodu, poczucie klęski, strachu i beznadziei oraz wizja nieustającego zagrożenia ze strony dżihadystycznego terroryzmu jest tak przydatna? Trump nie może po tygodniu abdykować z pozycji lidera Zachodu w wojnie cywilizacji, skoro właśnie na kanwie tej wojny zdaje się budować Trumpowska antyliberalna międzynarodówka prawicy, wspierająca jego przeciwne migracji i liberalnej wizji globalizacji i izolacjonistyczne poglądy. Istnienie dżihadystycznego terroryzmu jest dla nowych prawicowych populizmów potrzebne jak tlen.
Ale jest też odpowiedź bardziej zniuansowana i lepiej oddająca skomplikowanie sytuacji. Podaje ją w nowej książce Anatomy of terror Ali Soufan, były agent F.B.I, który odegrał wielką rolę w rozpracowaniu Al-Kaidy i namierzaniu siatki Bin-Ladena (był jednym z niewielu mówiących po arabsku agentów biura, którzy śledzili Al-Kaidę i jako pierwszy „na gorąco” przesłuchiwał podejrzanych o organizację zamachów). Soufan pisze, że grupy takie jak Al-Kaida – która po kilku roszadach w gronie przywództwa i ewolucji jej ideologii dała początek Daesh – mają niezwykłą zdolność do wymyślania siebie na nowo i trwania w obliczu najbardziej upokarzających porażek. Soufan pisze, że Bin Laden zmył się ze wstydem z Afganistanu w roku 1989, wrócił do niego, po zamachu z 2001 roku znów opuścił swoją grupę i ukrywał się w Pakistanie, gdzie go ostatecznie odnaleziono i zabito. Większość „kariery” spędził w ukryciu, czasem bez wpływu na to, co wewnętrznie skonfliktowany i podzielony ruch dżihadystyczny, robi. Mimo jego osobistych ambicji i roli „emira”, jak go honorowo tytułowano, rząd dusz i kolejne wcielenia Al-Kaidy przejmowali następcy: Zarkawi, Zawahiri, Bagdadi.
Dziś Al-Kaida i Daesh – nie licząc dwóch tuzinów innych organizacji zbrojnych w samej Syrii i Iraku – są ze sobą skonfliktowane i jedna czeka na upadek drugiej. W tym Soufan widzi… największe zagrożenie. Upadek „kalifatu” oznaczać może klęskę ambitnych planów budowy para-państwa – które walczy ze światowymi potęgami militarnymi i międzynarodową koalicją – i powrót dżihadystów do starych i sprawdzonych taktyk walki partyzanckiej, zamachów, destrukcji państwa od wewnątrz i planowania nowych aktów terroru w Europie i Stanach. Soufan przestrzega, że od trzydziestu lat żadna porażka dżihadystów nie powstrzymała ekstremistów przed sformowaniem nowej organizacji. Paradoksalnie, Al-Kaida i jej podobne organizacje, są dziś w dobrym położeniu, by przeczekać zawieruchę i uderzyć w przyszłości, po przegrupowaniu szeregów. Kilkanaście tysięcy bojowników z Rosji, Europy i Bliskiego Wschodu, którzy dołączyli do Daesh też zacznie zaraz szukać gdzieś schronienia – nie można oczekiwać, że wszyscy wrócą (i zostaną przyjęci) w swoich ojczyznach.
Trzeci zaś powód, dla którego mało kto na Zachodzie odbicie Mosulu świętuje, jest prozaiczny: miasto jest w ruinie, państwo Irackie zaś wcale nie jest w wiele lepszym stanie. Podobno lubimy „pomagać na miejscu”, ale jak dotąd nikt nie wyrywa się przed szereg, aby na ruinach Mosulu odbudować instytucje państwa i społeczeństwa. Choć o ropę i rurociągi na pewno jakiś aktor państwowy zatroszczy się lada dzień. Tym dzisiejsza „wojna z terroryzmem” różni się od Bushowskiej, że nie ma już pozłotki „promocji demokracji” i nation-building – jakkolwiek nie byłaby ona dramatyczną porażką w swojej pierwszej odsłonie. Nawet najbardziej optymistyczni i dobrze życzący Irakowi obserwatorzy widzą górę problemów. Założenie, że martwią one dziś Trumpa jest nawet nie nadmiernie optymistyczne – jest po prostu śmieszne.
„Koniec państwa islamskiego” nie kończy niczego. Także dlatego, że niektórym wieczna wojna z terroryzmem jest po prostu potrzebna.