Świat

Między wolnością a bezpieczeństwem

Rozmowa z Wendy Brown, profesorką nauk politycznych i teorii krytycznej na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley.

Adam Ostolski: W 2016 byliśmy świadkami serii politycznych trzęsień ziemi, których symbolem stał się wybór Trumpa i referendum w sprawie Brexitu. W przyszłości spodziewamy się więcej podobnych wstrząsów. Popularne wyjaśnienie głosi, że ludzie są znużeni liberalną demokracją i odrzucają ją, próbując w ten sposób uwolnić się od niepewności wytwarzanych przez globalizację. Mówi się, że wymieniają wolność za bezpieczeństwo, za obietnicę „odzyskania kontroli” czy przywrócenia ich krajowi utraconej „wielkości”. Czy liberalna demokracja faktycznie znalazła się w kryzysie?

Wendy Brown: Większość z tych, którzy bardzo silnie reagują dziś, zarówno z lewej, jak i prawej strony, przeciwko temu, co określa się jako „liberalną demokrację”, wcale nie uważa się za wrogów demokracji. Lewicowy i prawicowy populizm, odrzucający pewne aspekty neoliberalizmu i liberalnej demokracji, jest jednocześnie owocem bardzo doniosłych procesów.

Przede wszystkim chodzi o sam neoliberalizm, który nie tylko wytwarza nowe nierówności, ale również zmniejsza poczucie bezpieczeństwa poprzez życiową i zawodową niepewność. Lewicowa odpowiedź na te nierówności i tę niepewność zakłada, że neoliberalizm marnie się sprawdza jako forma organizacji i zaspokajania potrzeb istot ludzkich, i że potrzebujemy innych rozwiązań.

Czas apokalipsy, czyli subiektywne podsumowanie roku 2016

Lewicowa odpowiedź nie jest jednak jedyną.

Inna jest oczywiście odpowiedź prawicy. Głosi ona, że to, co się dzieje, to seria inwazji: imigrantów, nie-białych, roszczeniowców, kryminalistów czy po prostu „innych”.

A dlaczego to działa? Tzn. dlaczego tak wielu obywateli tę opowieść kupuje?

W powiązaniu z globalizacją neoliberalizm wypatroszył tkankę życia społecznego, wytworzył olbrzymie pokłady ekonomicznej niepewności i dostarczył paliwa poczuciu, że naród jako taki jest zagrożony. Globalizacja oznacza przecież nie tylko przejmowanie kontroli przez globalny sektor finansowy i globalne korporacje kosztem suwerenności państw narodowych. Oznacza również niespotykaną dotąd mobilność ludzi, dóbr, idei, kultur i religii. Te przemiany uderzają w poczucie stabilności – zarówno tych, którzy w tej wędrówce ludów uczestniczą, jak i tych, którzy czują, że ich kraj pozbawia się właśnie wyobrażonej przeszłej jednorodności.

Neoliberalizm i globalizacja nie są oczywiście tym samym, ale to ich współdziałanie przyczynia się do powstania nowej reakcyjnej formacji wzywającej do prowadzenia polityki nacjonalistycznej, ksenofobicznej i protekcjonistycznej. Widać to w przypadku Brexitu w Wielkiej Brytanii, wzrostu znaczenia prawicy w krajach takich jak Niemcy czy Francja, ale też w zwycięstwie Trumpa w amerykańskich wyborach prezydenckich.

W swojej najnowszej książce, Undoing the Demos, opisujesz, jak polityka neoliberalna sama w sobie podważa fundamenty demokracji. Czy twoim zdaniem Trump i podobne zjawiska to wyraz odrzucenia neoliberalnego ładu, czy raczej kontynuacja jego tendencji?

Neoliberalizm jest formą rządzenia, która postrzega demokrację jako w najlepszym razie przeszkodę, w najgorszym – nieuprawnioną ingerencję w rządy rynku. W optyce neoliberalnej reguły rynkowe uważane są za metodę rządzenia, którą należy stosować wszędzie, nie tylko do dóbr konsumpcyjnych, lecz również w edukacji, więziennictwie, organizacji państwa itd. Tak więc neoliberalizm traktuje suwerenność ludu czy decyzje wypracowywane w drodze dyskusji i porozumienia między ludźmi jako niestosowną interwencję w efektywność rynku i mechanizm cenowy.

Wszystkie te neoliberalne wyobrażenia spustoszyły zarówno demokratyczne instytucje, jak i demokratyczną kulturę polityczną. I właśnie to spustoszenie, idące w parze ze społecznymi i gospodarczymi efektami neoliberalizmu, wytworzyło w ciągu trzech-czterech dekad warunki dla antydemokratycznej populistycznej odpowiedzi.

A jak to się ma do Donalda Trumpa?

Wyraźnie widać to w dyskursie, który go otacza. Wiara, że potrzebny jest „przywódca-biznesmen” – nawet jeśli doświadczenie polityczne tej osoby jest zerowe, a zainteresowanie konkretną wiedzą o całym mrowiu politycznych kwestii jeszcze mniejsze – pokazuje, że „biznes” postrzegany jest jako sposób na uwolnienie się od charakterystycznego dla demokratycznej polityki „bałaganiarstwa”.

Inna sprawa, jak długo będzie mu się to udawać.

Taka idea „przedsiębiorcy” u władzy, kogoś, kto wnosi do urzędu swoją „biznesową wrażliwość” to chyba nic nowego?

Na pewno jest dużo starsza niż Trump. Już od lat 80. w dyskursie otaczającym urząd prezydenta widać, jak ważna jest umiejętność zrobienia dobrego „dealu”, czyli właśnie to, czym Trump się szczególnie chełpi. Chodzi o to, by być twardym „negocjatorem”, a wręcz „dyktatorem” w sytuacjach konfliktowych. Nie mówię tu o dyktatorze w znaczeniu politycznym, chodzi raczej o kogoś, kto potrafi podyktować warunki umowy, tak jak szanujący się prezes firmy. Prezydent nie jest więc kimś, kto rządzi w imię prawa, jak w klasycznej liberalnej demokracji, lecz raczej kimś, kto potrafi pokonać przeciwników i stłamsić opozycję. Albo mówiąc w języku stosunków rynkowych: potrafi zmusić konkurencję do uległości.

Wspomniałaś o tym, jak neoliberalizm podważa poczucie bezpieczeństwa w dziedzinie społecznej i ekonomicznej, poprzez niepewne warunki pracy, eksmisje czy zmuszanie ludzi do studiowania lub życia na kredyt. W dzisiejszych czasach doświadczamy jednak również innego rodzaju braku bezpieczeństwa – myślę tu o zagrożeniach militarnych, terrorystycznych czy kryminalnych. W jaki sposób wiążą się one z neoliberalnym rządzeniem?

Terroryzm bez wątpienia stał się jedną z głównych trosk społeczeństw na całym świecie. Terroryzm łączy się z neoliberalizmem, pogłębiając poczucie życia w warunkach zagrożenia i niepewności, a nawet kreując wrażenie, że państwo nie potrafi ludziom zapewnić bezpieczeństwa. Przy tym wszystkim warto pamiętać, że ryzyko śmierci w ataku terrorystycznym pozostaje w spektrum możliwych zagrożeń dla ludzkiego życia bardzo niskie. Przeciętny człowiek ma większą szansę bycia zabitym przez własne meble niż przez terrorystę. Mamy więc do czynienia z lękiem, a nawet paniką w związku z zagrożeniami niezbyt prawdopodobnymi, ale dramatycznymi i niemożliwymi do przewidzenia. Tak właśnie działa terroryzm. Jego celem jest wywołanie rutynowego strachu na punkcie nierutynowych zdarzeń.

Przeciętny człowiek ma większą szansę bycia zabitym przez własne meble niż przez terrorystę.

I w tym sensie jest skuteczny?

Także dlatego, że całkowite zabezpieczenie się przed terroryzmem graniczy z niemożliwością, ponieważ większość incydentów terrorystycznych ma źródła krajowe. Przynajmniej w Stanach Zjednoczonych niemal wszystkie zamachy terrorystyczne dokonane zostały rękami amerykańskich obywateli, a większość masowych strzelanin to dzieło uzbrojonych białych mężczyzn.

Kwestia zapewnienia ludziom bezpieczeństwa jest oczywiście politycznie wykorzystywana przez tych, którzy chcą zdobyć władzę. Posługują się lękiem przed terroryzmem, aby wytwarzać nastrój rasizmu i ksenofobii, zamykać granice przed uchodźcami i wszelkimi formami imigracji i wskrzeszać – mówiąc bez ogródek – supremację białych opartą na euroatlantyckim nacjonalizmie. Taki repertuar działań pozwala postaciom pokroju Trumpa mobilizować bazę zwolenników zwabionych taką retoryką bez konieczności rzeczywistego zajęcia się ich problemami. Nie dostaną przecież z powrotem pracy, ich społeczności nie staną się bezpieczniejsze, zagrożenia, których się obawiają, nie zmniejszą się w żaden istotny sposób.

No to o co chodzi?

Mają prezydenta, który przemawia kojąco do ich tożsamości białego człowieka, pozwalając im kąpać się w poczuciu bycia uprawnionym do swoich przywilejów i uprzedzeń. Krótko mówiąc, ktoś taki jak Trump może z powodzeniem używać kwestii bezpieczeństwa do wytworzenia masowej bazy poparcia, prowadząc przy tym politykę, która sprowadza się do łupienia kraju w interesie bogatych.

W dyskursie na temat bezpieczeństwa niektóre obawy traktowane są jako bardziej prawomocne od innych. Np. kiedy obywatele domagają się dostępnych mieszkań lub stabilności zatrudnienia, przedstawia się to jako rzecz nieosiągalną. Ale kiedy oczekują „twardej” polityki wobec przestępców lub walki z terroryzmem, uważa się to za uzasadnione roszczenie. Z drugiej strony można rozróżnić między rzeczywistymi i wyobrażonymi zagrożeniami. Np. zakaz noszenia burki jest przez wiele osób uważany za celowy, gdyż przedstawia się go jako kwestię bezpieczeństwa publicznego, mimo że nie było żadnego zamachu dokonanego przy pomocy burki. Nikt jednak nie mówi o potrzebie zakazania ciężarówek, mimo że już kilka razy były użyte w zamachach. Jaka zatem powinna być lewicowo-zielona odpowiedź na ten dyskurs? Jak odnieść się do popularnego poczucia leku i gniewu, nie tracąc przy tym z oczu wartości, których bronimy?

To, co opisujesz, to porządek dyskursu, w którym dążenie do zaspokojenia ludzkich potrzeb w inkluzywny i sprawiedliwy sposób stało się nieprawomocne. Po części odpowiada za to podszyty wolnorynkową ideologią atak na „skompromitowany socjalizm”, po części zaś podważanie określonych praktyk kulturowych, usprawiedliwiane troską o bezpieczeństwo i zwalczanie przestępczości. W ten sposób islam utożsamiony zostaje z przestępczością, terrorem, brakiem bezpieczeństwa i rozpadem cywilizacji. Widzimy to zespolenie dyskursu o bezpieczeństwie z dyskursem o islamie jako rzekomo niezgodnym z europejskimi wartościami. To są odrębne dyskursy, ale oczywiście wiele czerpią od siebie nawzajem.

Jak można temu przeciwdziałać?

Niektórzy próbują rozbrajać ten dyskurs za pomocą faktów. Np. w Stanach Zjednoczonych nowe społeczności imigranckie są na ogół znacznie bezpieczniejsze, mają wyższy poziom zatrudnienia i aspiracji edukacyjnych, a na dodatek lepiej przestrzegają prawa niż inne społeczności na zbliżonym poziomie społeczno-ekonomicznym.

Szkopuł w tym, że wypowiedzenie tego zdania zajęło mi trochę czasu, a fakty tego rodzaju nie wydają się robić wielkiej różnicy w ogólnej debacie. Wygląda więc na to, że bardziej niż faktów potrzebujemy argumentu, który zmieniłby sam dyskurs, a więc potrzeba nam opowieści o świecie, w jakim chcemy żyć i który moglibyśmy afirmować.

Dlaczego biedni z Luizjany głosują na miliardera?

To nie znaczy, że mamy wielkie szanse na odzyskanie tych, którzy zostali przechwyceni przez skrajną prawicę. Gdy ktoś już zaangażował się po stronie neofaszystowskich wyobrażeń, to czy jest jeszcze droga powrotu? Czy raczej staje się to rodzajem samopotwierdzającego się świata? Przyznaję, że jestem sceptyczna.

W książce Regulating Aversion analizujesz liberalny dyskurs o tolerancji jako przedłużenie neoliberalnej „rządomyślności”. Z jednej strony niespecjalnie pomaga ona „tolerowanym”, a z drugiej prezentuje nietolerancyjnych jako „barbarzyńców”. Po sukcesach Trumpa i referendum w sprawie Brexitu pojawiły się na lewicy głosy, że winę za tę sytuację ponosi polityka tożsamości. Co o tym sądzisz?

Idea, że lewicowa polityka tożsamości sprowadziła na nas te nieszczęścia, jest absurdalna. Dlaczego? Ponieważ tym, co naprawdę miało w tym przypadku znaczenie, była polityka tożsamości, tyle że prawicowa. Trumpa wyniosła do władzy polityka białego suprematyzmu. Oczywiście ludzie głosowali na niego z rozmaitych powodów. Niektórzy popierali go, bo obiecywał obniżkę podatków, lepszą ochronę zdrowia czy zakaz aborcji. Bogaci oczywiście mieli swoje własne powody, by na niego głosować. Ale najważniejszą rolę odegrał w tym wszystkim bunt białego męskiego suprematyzmu… albo raczej jego łabędzi śpiew.

Tym, co naprawdę miało znaczenie, była polityka tożsamości, tyle że prawicowa.

Ten bunt białych mężczyzn kieruje się po części przeciwko sytuacji, w której wszyscy ci ludzie – LGBTQ, mniejszości rasowe, osoby z niepełnosprawnościami, kobiety itp. – mogą upominać się o udział w obietnicy równości i sprawiedliwości. Nie, żeby faktycznie byli traktowani jak równi, ale mają prawo się tego domagać.

Zatem powstaje wrażenie, że mniejszości stały się równe czy wręcz, jak to odbiera prawica, „uprzywilejowane”. I to wrażenie sprawia, że niektórzy ludzie czują się zagrożeni i okopują się w swoich własnych tożsamościach…

Wielu wyborców Trumpa sądzi, że Afroamerykanie zyskali w ciągu ostatnich 35 lat wszystkie przywileje i korzyści, od akcji afirmatywnej po państwo opiekuńcze. Tymczasem w rzeczywistości w tym właśnie czasie doszło nie tylko do głębokiego ograniczenia akcji afirmatywnej na poziomie prawnym, lecz również do rozmontowania państwa opiekuńczego. I zdecydowanie mocniej uderzyło to w społeczność afroamerykańską, która najsilniej doświadcza społeczno-gospodarczego upadku wskutek zaniku stabilnych miejsc pracy, osłabienia związków zawodowych, likwidacji wysokiej jakości szkół publicznych i usług komunalnych, a także prywatyzacji dóbr publicznych.

Ale oczywiście wrażenie jest takie, że wszystkie zasiłki, przywileje i cała uwaga zwróciła się właśnie w tym kierunku, podczas gdy biali faceci zostali pominięci, pozostawieni własnemu losowi. A przecież cały ten cholerny kraj, oczywiście oprócz garstki na samym szczycie, został pozostawiony własnemu losowi!

O tych reformach Trumpa nigdy nie słyszeliście

Teraz z kolei mówimy w języku faktów… Wspomniałaś, że potrzebujemy alternatywnej opowieści o świecie, w którym chcemy żyć. Czy możliwe jest żądanie praw, równości i godności mniejszości bez wzbudzania wrogiej reakcji tych, którzy czują się z tego powodu zagrożeni? Czy możemy wyobrazić sobie świat, w którym nie byłoby tak łatwo przeciwstawiać praw jednych ludzi prawom innych?

To skomplikowana kwestia. Jak podejść do tego psychologicznie, socjologicznie i politycznie? Tu chodzi o dwie sprawy. O to, jak pracować z poczuciem, że czyjaś tożsamość albo czyjaś rodzina, sąsiedztwo, wioska czy miasto zostały zaniedbane i opuszczone, podczas gdy wszystkim innym powodzi się coraz lepiej. A także o to, jak równocześnie budować empatię wobec świata, wobec ludzkich i pozaludzkich istot, wystawionych na niszczące skutki prawicowej polityki i kultury politycznej. Jak wyjść do ludzi z tym podwójnym przesłaniem, dotyczącym ich własnego statusu, a zarazem jakiejś formy empatycznego związku ze światem? To jedno z naczelnych wyzwań naszych czasów.

Przywykło się mówić, że musimy wybierać między wolnością a bezpieczeństwem. Czy rzeczywiście istnieje taki dylemat?

Jeśli skupimy się wyłącznie na przenikalności sieci, cyberprzestrzeni, narodów, społeczności lokalnych czy budynków, to faktycznie może zachodzić taki dylemat. Np. gdy pytamy, czy zwiększenie cyberbezpieczeństwa wiąże się z pewnymi naruszeniami prywatności jednostek, to odpowiedź będzie raczej pozytywna. Tak samo, jeśli myślimy o kimś, kto zostaje przeszukany przy wejściu do budynku, a budynek ten – powiedzmy, muzeum Holokaustu bądź meczet – jest szczególnie narażony na atak terrorystyczny, to z pewnością mamy taki dylemat.

Takie spojrzenie sprowadza jednak zarówno wolność, jak i bezpieczeństwo do kwestii technicznych. Co jednak, jeśli wolność będziemy rozumieć nie tylko jako prawo do prywatności, lecz jako możliwość rzeczywistej kontroli przez ludzi swoich warunków życia? Wówczas obejmuje ona suwerenność ludu, dzielenie się władzą, formy zbiorowego samostanowienia. Pojmowana w ten sposób, wolność nie kłóci się z bezpieczeństwem – wręcz przeciwnie. I tak samo, jeśli bezpieczeństwo oznaczać będzie dla nas zmniejszanie niepewności, prześladowań lub podatności na atak bądź przymusowe wykorzenienie, to wówczas nie będzie ono kłóciło się z wolnością. Zamiast traktować bezpieczeństwo i wolność jako kwestię techniczną, lepiej myśleć o tym, co znaczyłyby te pojęcia dla istot ludzkich, żyjących w naprawdę wolny i bezpieczny sposób.

***

Wendy Brown jest profesorką nauk politycznych i teorii krytycznej na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Zajmuje się klasyczną i współczesną teorią polityczną. Autorka takich książek, jak Undoing the Demos: Neoliberalism’s Stealth Revolution (2016), The Power of Tolerance (wspólnie z Rainerem Forstem, 2014) czy Walled States, Waning Sovereignty (2010).

Rozmowa ukazała się w „Green European Journal” jako zapowiedź numeru pisma poświęconego problematyce bezpieczeństwa.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Adam Ostolski
Adam Ostolski
Socjolog, publicysta
Socjolog, publicysta, adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. W nauce reprezentuje perspektywę teorii krytycznej, łączącej badanie społeczeństwa z zaangażowaniem w jego zmianę. Członek redakcji "Green European Journal". W Krytyce Politycznej od początku.
Zamknij