Dziennik z Rosji, część trzecia.
16 października, czwartek
Przy śniadaniu przeglądam wyłożony w hotelu „Le Courrier de St. Pétersbourg”. Wyraźnie proklemowski. W środku wywiad z Ławrowem gromiącym Zachód za hipokryzję, wybiórczą walkę z terrorem i, jakże inaczej, „kłamstwa w sprawie Ukrainy”. Na drugiej stronie „dzienniki donieckie” Zachara Prilepina. Związany kiedyś z nacbolami pisarz opisuje swój pobyt w Donbasie. Ciepło portretuje Abchazów i Osetyjczyków walczących po stronie separatystów, „zanim Kijów zrobi z nimi to, co Tbilisi z nami”. Jednak, jak wyraźnie podkreśla pisarz, większość bojowników to miejscowi broniący się przed „agresją Kijowa”. Prilepin kończy swój wpis rozmową z donieckimi kobietami, które „oczywiście, że popierają separatystów”, „bo to chłopcy stąd”, to „nasi synowie”. Separatyści popełniają błędy, bywają skorumpowani i brutalni? „Ano bywają” – mówią kobiety pisarzowi, „ale oni nasi, jak byśmy miały kogoś innego popierać”?
Po śniadaniu czeka nas wizyta w pałacu księcia Jusupowa, gdzie zabito Rasputina. W środku wystawka poświęcona pamięci niesławnego mnicha i muzeum wnętrz pałacowych. Pałac spektakularny: wspaniała biblioteka, sala balowa, muzyczna, prywatny teatr. Skąd Jusupowie mieli na to pieniądze? Przewodniczka mówi, że przed rewolucją byli piątą rodziną w imperium, jeśli chodzi o dochody z ziemi. Na wszystko to pracowali więc chłopi, w ramach systemu ekstensywnej gospodarki rolnej, która generowała majątek Jusupowów, a zarazem utrzymywała Rosję w zacofaniu.
Sama genealogia książęcej rodziny jest fascynująca. Wywodzi się ona od Edygeja, jednego z najważniejszych dowódców Tamerlana, który w XIV wieku założył Ordę Nogajską. Jego państwo dzieliło się i słabło w kolejnych konfliktach wewnętrznych, aż w XVII wieku jeden z jego potomków, Abdul Mirza, nawrócił się na prawosławie, przyjął imię Dymitr i został rosyjskim poddanym. Od cara Fiodora I otrzymał majątek i tytuł książęcy.
Muzeum słabo ogrywa tę fascynującą historię, pokazującą, jak wieloetniczne są korzenie współczesnej Rosji. Słabo to mieści się w nacjonalistycznej narracji, od której ciągle się tu odbijamy.
Następny przystanek: sobór Izaaka. Klasycyzująca budowla, bardzo „rzymska”. W latach dwudziestych władze bolszewickie otworzyły tu Muzeum Ateizmu. Jedna z gablotek przypomina jego historię: na czarno-białych zdjęciach wnętrze soboru pokryte jest konstruktywistycznymi plakatami krzyczącymi o nieistnieniu boga. Pod kopułą soboru zawieszono największe wtedy na świecie wahadło Foucaulta – naoczna prezentacja dowodu na obrotowy ruch ziemi, manifestacja naukowego światopoglądu w dawnej świątyni. Władze radzieckie szybko jednak od propagowania ateizmu odeszły. Za Stalina sobór zmieniono w muzeum sakralne. Do dziś pełni tę funkcję. W środku śladu religijnego kultu, sami turyści i pamiątki na sprzedaż. Można też podłączyć się do soborowego wi-fi: 100 rubli za 10 minut.
Obiad znów jemy w Bezpańskim Psie. Towarzyszy mu „spotkanie z aktorem” – Wiktorem Byczkowem. Opowiada nam o swoich filmach, rozdaje DVD. Nie kojarzę żadnych poza Osobliwościami narodowego polowania. Podobnie jak późniejsze Osobliwości narodowego wędkarstwa jest to całkiem zabawna komedia, trochę czechowowska w klimacie. A przy tym przepełniona apologią narodowej „swojskości”, która czwartego dnia w Rosji zaczyna mi już przeszkadzać.
Po obiedzie organizatorzy dają nam w końcu czas wolny. Chętni mogą iść na odbywający się właśnie w Petersburgu festiwal filmowy. Dostajemy z kolegami krytykami program i blachy akredytacyjne. Festiwal, prezentujący debiuty i filmy szkolne, okazuje się bardzo ciekawy. Jestem wściekły na organizatorów, wolałbym tu siedzieć trzy dni niż zwiedzać muzea i sobory. Załapujemy się na master class Abla Ferrary i pokaz filmu Palo Alto Gii Coppoli (najmłodszej z klanu, wnuczki Francisa Forda i bratanicy Sofii). Ferrara tryska energią, ma jednak problemy z porozumieniem się z publicznością. Tłumacz przekłada mu na angielski zadawane na ogół po rosyjsku pytania z sali. – But what does he mean by that? – dopytuje co chwilę reżyser.
Ktoś pyta o nowy film Ferrary, biografię Pasoliniego z Willemem Dafoe w roli głównej.
– Chciałem to wam pokazać, ale powiedziano mi, że prawa o propagandzie homoseksualnej zabraniają – odpowiada reżyser.
Jakiś cudzoziemiec pyta, czy nie należało w takim razie zbojkotować festiwalu.
– Nie będę odrzucał zaproszeń od Rosjan tylko dlatego, że rządzi nimi Putin – mówi Ferrara.
Sala w połowie pusta, w Warszawie czy we Wrocławiu na wykład mistrzowski twórcy Złego porucznika przyszłyby tłumy. Dowiadujemy się później, że festiwal jest zamknięty dla publiczności: nie sprzedaje się biletów ani karnetów, wstęp mają tylko wybrani uczestnicy i akredytowani ludzie z branży. Stąd pustki.
To dość dołujące: nawet jak się dzieje coś otwierającego na świat, to dla ludzi „z ulicy” jest niedostępne.
Próbujemy się dowiedzieć, czy jest jakiś klub, gdzie można by się spotkać z uczestnikami festiwalu. Pytamy dyrektora – nie wie, odsyła nas do asystentki, asystentka do wolontariuszki, a ta w końcu do swojego kolegi. Dopiero on tłumaczy nam, że w zasadzie żadnego oficjalnego klubu festiwalowego nie ma, że wczoraj część gości zebrała się na miejscu i wypiła trochę wódki, więc dziś wszyscy skacowani i nie wie, czy będzie jakaś impreza.
Pozostali dziennikarze z naszej grupy są w klubie Lomonosov, skierowali ich tam jacyś miejscowi. Idziemy. W środku pełno młodych ludzi, głośna muzyka, drogi alkohol. Na dole karaoke, na górze bar i przestrzeń do tańczenia. Na środku sali tańczą młode kobiety. Same – mężczyźni piją przy barze albo stoją przy ścianach i patrzą. Na barze wielkie popiersie Stalina w mundurze generalissimusa, z całym zestawem orderów. Godzinę po naszym przybyciu na bar wchodzą tancerki w erotycznej bieliźnie. Jedna z nich obejmuje kamienny tors Wielkiego Językoznawcy.
Na drzwiach wejściowych Lomonosova znaczek z kopulującą parą i napisem „Sex Is Ok”. Choć miejsce jest silnie zseksualizowane, nie wygląda na takie, gdzie ludzie przychodzą szukać partnerki lub partnera na jedną noc. W tańcu nie tworzą się pary, grupy młodych ludzi na ogół wychodzą w tym samym składzie, w jakim przyszły.
Po trzeciej zostawiam najbardziej imprezowo nastawionych znajomych i idę w kierunku hotelu. Co chwilę zatrzymują się przede mną nieoznakowane samochody: „Taxi?” – pytają kierowcy przez odsuniętą szybę. Miasto puste, zimne i ciemne. Przez pół godziny spotykam tylko jedną osobę: młodą dziewczynę zachęcającą do wejścia do klubu ze striptizem. Jest już z pewnością mróz. Dziewczyna ma długi czerwony płaszcz i wełnianą czapkę, ale wyraźnie marznie, z ust leci jej para, przestępuje z nogi na nogę, próbując się zagrzać. Namawia mnie do wejścia, tłumaczę, że za kilka godzin mam pociąg do Moskwy.
Czytaj pierwszą i drugą część dziennika z Rosji