Dziennik z Rosji, część pierwsza.
13 października, poniedziałek
Późnym popołudniem lądujemy na lotnisku Szeremietiewo. Jest nas dwunastu dziennikarzy z Polski, zajmujących się wszystkim, od ogólnie pojętej kultury po sport. Odbierają nas ludzie z Fundacji „Centrum Rosyjsko-Polskiego Dialogu i Porozumienia”, którzy będą nam towarzyszyć podczas całej wizyty studyjnej w Rosji: Witalij i Dima. Obaj mówią, lepiej lub gorzej, po polsku. Witalij ma pod pięćdziesiątkę; to doświadczony dziennikarz, pracował między innymi w RIA Novosti. Dima jest młodszy, mniej więcej koło trzydziestki.
Jedziemy do Moskwy autokarem przez Chimki. To miasto pod Moskwą wyglądające jak przerośnięty Ursynów z milionem mieszkańców: bloki, Auchan, Ikea, wszystko przecięte autostradą, po której jeżdżą niespotykane już w Polsce stare łady, na ogół potwornie brudne. Również Moskwa wygląda jak Warszawa trafiona jakimś powodującym rozrost promieniem z filmu science-fiction klasy Z. Większy jest przestrzenny chaos; pałaców kultury jest z osiem i każdy większy od naszego; przy moskiewskim socrealu Muranów i MDM wyglądają jak domki dla krasnoludków; wieżowce bezczelniej wcinają się w przestrzeń. Rację miała koleżanka, która napisała mi przed wyjazdem: „Zobaczysz, nawet krawężniki są tam dwa razy wyższe”.
Śpimy w miarę przyzwoitym hotelu na Małej Dmitrowskiej. Obok stacja metra Puszkinskaja, pomnik poety i kino Moskwa – modernistyczny gmach służący jako pałac festiwalowy Moskiewskiego Festiwalu Filmowego.
– Gdy jest festiwal, na schodach rozwijają czerwony dywan, u szczytu schodów stoi Nikita Michałkow i wszystkim ważnym gościom ściska rękę – objaśniają nasi przewodnicy.
Idziemy na kolację do siedziby Centrum Rosyjsko-Polskiego Dialogu i Porozumienia. Po drodze, gdzieś na Twerskiej, zabierają nas do domu towarowego z secesyjnym wnętrzem z początku dwudziestego wieku. Na ścianach bogactwo ozdób, na półkach bogactwo towarów.
– Patrzcie, jakie sankcje, jakie sankcje! Róbcie zdjęcia, pokażcie Polakom, jak Moskwa cierpi od sankcji! – zachęca Dima.
Towarów na pewno obfitość, ale patrząc na ceny, nie wiem, kogo stać tu na zakupy. Mnie na pewno nie. Nie sądzę też, by było stać kierowców ład z Chimek. Polscy dziennikarze nie palą się do wyciągania aparatów i komórek, zdjęcia na razie robi nam Witalij. Martwi mnie, do czego będą wykorzystane.
Goszcząca nas fundacja ma siedzibę w dawnym Instytucie Marksizmu-Leninizmu. W czasach ZSRR przygotowywano tu kompletne wydania dzieł Marksa, Engelsa i Lenina. Tu w piwnicy pracował przebywający na emigracji w Moskwie w latach trzydziestych Lukács. W archiwach ciągle spoczywają rękopisy wodza rewolucji.
Na korytarzach dawne eksponaty, w holu wielkie popiersie Lenina, przy którym polscy dziennikarze ochoczo strzelają sobie fotki.
Kolację jemy na miejscu, w czymś, co pewnie było kiedyś zakładową stołówką. Na ścianach brudna, żółtawa boazeria, jakieś chłopskie motywy. Jedzenie też stołówkowe: sałatka na przystawkę i kurczak z ziemniakami, które smakują, jakby stały w garze od rana.
Wita nas dyrektor fundacji „Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia”, Jurij Bondarenko. Elegancki pan w średnim wieku, świetnie zna polski, w latach osiemdziesiątych studiował w Warszawie polonistykę.
– Na własne oczy widziałem wielką zmianę, jaką przyniosła „Solidarność” – mówi. Opowiada o działalności fundacji: Festiwal Filmów Polskich „Wisła”, koncert pamięci Anny German, publikacje. Dostajemy po tomiku Miłosza wydanego przez nich po rosyjsku. Dyrektor zachęca do zadawania pytań. – U nas nie ma cenzury – zapewnia.
W kolacji towarzyszy nam też dziennikarz „Głosu Rosji” Dmitrij Babicz oraz przedstawiona jako „wybitna działaczka polsko-rosyjska” Natalia Pantiuszkowa. Pani Natalia zaczęła się uczyć polskiego, bo zakochała się w Danielu Olbrychskim. Sprawia wrażenie egzaltowanej polonistki z arystokratycznymi pretensjami. Mówi bardzo afektowanie, dłonie ma ciężkie od pierścionków i dużo makijażu na twarzy.
– Wy odważni! – wita nas. – Wy macie swój rozum, że tu przyjechaliście, nie daliście się propagandzie. Na was spoczywa wielka odpowiedzialność, wy możecie powiedzieć prawdę o Rosji Polakom, sprzeciwić się tym wszystkim kłamstwom.
Ale to dopiero początek.
– Bo my, Polacy i Rosjanie, jesteśmy bliskimi sobie narodami – kontynuuje wywód Pantiuszkowa. – Bo my jesteśmy narody nie tylko słowiańskie, ale i szlacheckie. U nas kulturę tworzyła szlachta. Przez to nasza i wasza kultura rozumie wyższe wartości. Bo są takie wartości, jak ojczyzna, za które warto oddać życie. Czesi tego nie rozumieją. To naród mieszczański. To nie ich wina, tacy się urodzili – dodaje wyrozumiale.
W tym momencie wstaje jeden z polskich dziennikarzy, bardzo dziwny starszy pan, którego redakcyjnej afiliacji ani imienia do końca wyjazdu nie udało mi się ustalić, i wznosi toast:
– Za Polaków i Rosjan! Naukowcy udowodnili, że ze wszystkich narodów my mamy najbliższą sobie pulę genów. A z tych wspólnych genów wypływa wspólnota ducha.
Gdzie duch, gdzie geny, staram się nie wybuchnąć śmiechem, nie wygłosić zgryźliwego komentarza. Patrzę w talerz, jem niedobrego kurczaka.
– Na was spoczywa wielka odpowiedzialność! – ciągnie Pantiuszkowa. – Bo wy jesteście inteligentami. To jest specjalna kasta. I tu też będziecie spotykać inteligentów. Bo demokracja ma swoje zalety, ale też nie może tak być, by profesor żył pod butem kierowcy ciężarówki.
Słucham tego wszystkiego w coraz większej konfuzji.
Po kolacji zaplanowany jest spacer po nocnej Moskwie, ale wcześniej dyrektor Centrum chce nam pokazać swój gabinet. Na ścianach ikony, bandera floty rosyjskiej i kalendarz z czasów wojny domowej z generałami białych. Na październik generał Denikin. Zauważam, że to dość zabawny kalendarz w takim miejscu.
– Ja, proszę pana, jestem integralnym antykomunistą – odpowiada Bondarenko – Miejsce wynajmuję po znajomości, nie mam nic wspólnego z jego dawną ideologią.
Jak się okazuje, dyrektor Bondarenko, zanim zajął się umacnianiem dialogu i współpracy polsko-rosyjskiej, szefował fundacji Powrót, która walczyła o zmianę nazw ulic i placów na te sprzed rewolucji oraz odbudowę pomników z czasów carskich zburzonych przez bolszewików. Działał w niej razem z obecnym ministrem kultury Federacji Rosyjskiej, Władimirem Medinskim.
Trasa wycieczki po nocnej Moskwie wyraźnie odbija zainteresowania dyrektora. Przechodzimy koło Łubianki.
– Nie przeczytacie tego w polskiej prasie – mówi – ale tu, w miejscu, gdzie bolszewicy mordowali ludzi, prezydent Putin nakazał zbudowanie katedry, która stanie na krwi tych męczenników. Ale w polskiej prasie Putina przedstawia się jako komunistę. A to coś zupełnie innego.
Nie mówię głośno, że to właśnie „tego innego” Putina, tych katedr i sojuszu tronu z ołtarzem, boję się dziś dużo bardziej niż jakiejkolwiek „komuny”.
„Nie przeczytacie tego w polskiej prasie” – słowa te ciągle powtarzają nasi rosyjscy gospodarze. Widać w nich jakiś olbrzymi żal do Polski, przekonanie, że w sprawie Rosji i Ukrainy kłamie, zachowuje się wobec Rosji wrogo. Rozmawiam o tym z Dmitrijem Babiczem. Babicz przed każdą cerkwią, jaką mijamy, ściąga czapkę, przez co kojarzy mi się z przesądnym, zastraszonym pańszczyźnianym chłopem z czasów pierwszych Romanowów. Trochę mnie bawi to skojarzenie, trochę się wstydzę jego kolonialnego i klasowego kontekstu. Przecież uważam, że każdy może ściągać czapkę, przed czym chce. Mój rosyjski rozmówca lubi akurat przed bulwiastymi kopułami cerkwi i soborów. Ale jakoś zaprząta to moją uwagę.
Babicz też jest pełen pretensji do Polaków. Że kłamią w sprawie Ukrainy i w sprawie represji w Rosji. „Nie mógł znieść tych kłamstw” i przez to stracił większość polskich przyjaciół, pracujących w Rosji korespondentów. Poza Andrzejem Zauchą – on jedyny ma nie kłamać. Babicz narzeka głównie na „Gazetę Wyborczą”, która najbardziej „dezinformuje”. Pisywał nawet kiedyś dla niej, ale teraz „przestał im być potrzebny”. Pytam się o konkrety, o jakie kłamstwa chodzi:
– Wszyscy pisali, że w Soczi będą aresztować homoseksualistów, a czy kogoś aresztowali? Nikogo! Czy ktoś z dziennikarzy za to przeprosił!?
– Ale przyzna pan, że prawa zakazujące „propagandy homoseksualnej” istnieją i są co najmniej problematyczne…
– Ja mam wielu przyjaciół homoseksualistów – przerywa mi Babicz. – Żyją sobie szczęśliwie w Rosji, nie obnoszą się z tym i jest im dobrze. A proszę pana, są też prawa przeciw kłamstwu! A polskie media kłamią! I panu to nie przeszkadza?!
Schodzimy na temat Ukrainy. Jak się spodziewałem, zdaniem Babicza w Kijowie rządzą „faszyści” („Poroszenko był tak naprawdę kandydatem Swobody”), Rosja w ogóle nie wspiera separatystów w Doniecku i Ługańsku, a działania Zachodu skończą się „jak w Syrii”, z Prawym Sektorem w roli Państwa Islamskiego.
O Ukrainę z którymś z Polaków kłóci się też dyrektor Bondarenko:
– Nie pozwolimy na faszystowski rząd u naszych granic! Choćbyśmy mieli rozwalić ten kraj! I mówię to jako pół-Ukrainiec – unosi się.
Jesteśmy na placu Czerwonym. Dyrektor tłumaczy nam, że „krasnyj” tak naprawdę nie znaczy „czerwony”, a już na pewno nie „komunistyczny”, tylko „piękny”, i że tę nazwę na polski źle się przekłada, tworząc niepotrzebnie mylne skojarzenie z minionym systemem. Polscy dziennikarze najbardziej podekscytowani są Mauzoleum Lenina, robią sobie pod nim zdjęcia, co niezbyt podoba się Bondarence. W oświetlenie placu idzie chyba tyle prądu, ile zużywa jakieś małe afrykańskie państwo w tydzień. Stojące naprzeciw Centralne Domy Towarowe obwieszone są świecącymi lampkami jak dom rodziny Griswoldów z filmu Witaj, święty Mikołaju! Sobór Wasyla Błogosławionego wygląda z kolei jak przerośnięta krakowska szopka. Na pewno nie jest to moja estetyka.
Dyrektor znów opowiada, że wkrótce na Kremlu ruszy odbudowa dwóch klasztorów zniszczonych przez bolszewików. Zabiera nas pod pomnik upamiętniający zwycięstwo nad Napoleonem, odbudowany staraniem jego fundacji Powrót. Wkrótce niedaleko ma ponownie stanąć monument „zwycięzcy Napoleona”, cara Aleksandra I. Nie jest to przynajmniej najgorszy rosyjski car, któremu można by stawiać pomniki, pocieszam się. W końcu poniekąd liberał, dał autonomię Królestwu Polskiemu. Staram się czegoś zaczepić, szukać jakiś pozytywów. Ktoś pyta o gwiazdy czerwone na iglicach wież Kremla.
– Chcieliśmy je usunąć – mówi dyrektor – ale na razie nie jest to dobry pomysł. Zrobiliśmy kilka sondaży i większość ludzi jest przeciw. Wiedzą państwo, poza Moskwą i Petersburgiem większość ludzi w Rosji to homo sovieticus. My ich dopiero musimy zrusyfikować. Ale to nie może iść zbyt szybko, bo się naród wtedy w drugą stronę odwinie. Tu trzeba pomału, step by step. Władimir Władimirowicz popiera moje poglądy, ale wie, że musi być prezydentem wszystkich Rosjan. Dlatego na razie nie ruszamy tych gwiazd. Nie otwarcie. Wkrótce będzie remont jednej z iglic, może wtedy zmienimy jedną z gwiazd na carskie orły.
Ten monolog ciekawi mnie i jeszcze bardziej przeraża. Pokazuje bowiem, że prezes Bondarenko – w przeciwieństwie do naszych rodzimych zawodowych dekomunizatorów przestrzeni publicznej – nie jest groteskową, niegroźną postacią. Nie, on myśli, kalkuluje, planuje kilka ruchów do przodu. Nie obraża się na rzeczywistość, tylko ją kształtuje. Ma swój szerszy polityczny plan i z konsekwencją go realizuje. Jaki to plan? Pytany przeze mnie o pozytywną treść swojego światopoglądu, dyrektor odpowiada tylko: „państwowiec”. Nie jest to może najgorsze, z piłsudczykami się kojarzy, państwo ma swoją racjonalność – próbuję w myślach znaleźć z moim gospodarzem jakąś wspólną płaszczyznę. Ale mam wrażenie, że w reprezentowanym przez dyrektora projekcie państwo staje się formą czystego panowania. Dyrektor dalej snuje swoją narrację, opowiada o „męczeństwie rodziny carskiej” i o słusznej decyzji moskiewskiej Cerkwi, która zaliczyła ostatnich Romanowów w poczet świętych. Zastanawiam się, czy popsuć nastrój uwagą, jak twardogłowym reakcjonistą był Mikołaj II i jak groteskowy jest dziś jego kult, ale milczę.
Przechodzimy koło Soboru Chrystusa Zbawiciela, gdzie miał miejsce słynny występ Pussy Riot.
– Dobrze, że mnie wtedy w Moskwie nie było, bo łby bym im pourywał – mówi dyrektor. – Gdyby ktoś coś takiego zrobił w Częstochowie, to każdy Polak…
– Wie pan, nie każdy Polak jest katolikiem – przerywam mu. – I uważam, że jest coś takiego jak prawo do bluźnierstwa.
Przytaczam anegdotkę o słynnym happeningu lettrystów w Paryżu, którzy podczas wielkanocnej mszy rezurekcyjnej w 1950 roku w katedrze Notre Dame związali księdza mającego wygłosić kazanie. Jeden z nich przebrał się w jego szaty, wyszedł na ambonę i wygłosił bluźnierczą antyhomilię, kończącą się słowami: „Ogłaszam śmierć Boga-Chrystusa, by człowiek mógł w końcu zacząć żyć”. Mimo nacisku Kościoła katolickiego i policji, a dzięki poparciu wielu luminarzy kultury, nikt ich za to do więzienia nie wsadził.
– We Francji mogą być takie prawa, u nas są inne – odpowiada dyrektor Bondarenko.
– Ale takie prawa zrażają świat do Rosji, tworzą wrażenie zamordyzmu.
– Proszę pana, zamordyzm to jest we Francji! Policja masakruje przeciwników małżeństw dla pedałów. Pół miliona ludzi wyszło na ulicę protestować, ale władza ich nie posłuchała.
Chyba trochę wytrąciłem prezesa z równowagi. Rzuca „pedałami”, opowiada o odbieraniu dzieci rodzinom, które „nie godzą się na homopropagandę”. To już jakiś nowy poziom absurdu, nawet „Fronda” nie opowiada u nas takich historii. Nie wiem, jak mam z tym polemizować, mówię więc tylko: – W demokracji nie wystarczy wyprowadzić ludzi na ulicę, nawet dwóch milionów. Trzeba wygrać wybory. Przeciwnicy małżeństw dla wszystkich ich nie wygrali.
– Mam nadzieję, że teraz wygra je Marine Le Pen! – stwierdza prezes.
– Piękną ma pan sojuszniczkę!
– Tak, to piękna kobieta, mądra, ona zrobi we Francji porządek.
– Wie pan co – dodaję już nieuprzejmie – niech się pan nie dziwi, że Rosja ma złą prasę na świecie, jak się w pierwszym dniu wizyty studyjnej mówi takie rzeczy zagranicznym dziennikarzom, którzy wcale nie muszą darzyć Marine Le Pen sympatią.
– Proszę pana, we Włoszech mamy dobrą prasę. A na Węgrzech? Tam rządzi Fidesz premiera Orbana, to wielki człowiek. Druga jest partia o tak miłej dla rosyjskiego ucha nazwie Jobbik. Razem to jest sześćdziesiąt procent narodu. I oni nas bardzo popierają.
Nie chce mi się już kłócić, że Jobbik to akurat podręcznikowi faszyści, jakby żywcem przeniesieni z międzywojnia. Już rozumiem, że dla moich gospodarzy faszyści z definicji są wyłącznie w Kijowie.
Wracamy do hotelu. Moskwa bardzo ładna i bardzo ludna. W mieście trwa festiwal „Krąg świateł”, na historyczne budynki rzucane są projekcje. Dość kiczowate, ale jest tłum, jest radośnie. Na deptakach w okolicy placu Czerwonego stolica Rosji okazuje się zaskakująco kameralna, nawet przytulna. Kawiarnie pełne, dużo świetnie wyglądających młodych ludzi. Wszędzie też pełno policji. Niektóre deptaki zamknięte przez policyjne bramki, trzeba poddać się kontroli przy wejściu. Będzie się to ciągle powtarzało w wielu miejscach Moskwy i Petersburga.
Do hotelu wracam skonfundowany. Nie mogę skupić się na robocie, którą zabrałem tu ze sobą z Polski. Trawię to, co zobaczyłem. Czy oni widzą, jak strzelili sobie od razu na początku w stopę? A wystarczyło przecież wysłać na wycieczkę z nami parę dobrze wyglądających, sympatycznych, komunikatywnych młodych ludzi, niefiksujących się na „banderowcach” czy „męczeńskiej śmierci rodziny carskiej”. Takich, którzy pokazaliby nam, że w Moskwie po prostu jest fajnie. Na razie pokazali tylko, jak dużo tu wobec Polski żalu – i kompleksów: to ciągłe podkreślanie, że Moskwa się buduje na trzy zmiany, że oddawane są kolejne linie metra…
Ale z drugiej strony czego właściwie oczekiwałem? Że Rosjanie będą się przede mną kajać, tłumaczyć?
Czy nie zachowuję się jak Polak z powieści Dostojewskiego, który przyjeżdża do Rosji i od progu szuka potwierdzenia własnej moralnej wyższości? A na toast gospodarzy „za Polskę i Rosję” zdolny jest jedynie odpowiedzieć: „Za Polskę w granicach sprzed 1772 roku”.
***
Już w poniedziałek kolejna część „Dziennika z Rosji” Jakuba Majmurka.