Aby ocenić szanse kandydatów w wyborach, coraz częściej zamiast do sondaży, lepiej zajrzeć na listę najbogatszych „Forbesa”.
Jeden z największych funduszy inwestycyjnych świata, BlackRock, sprzedał właśnie cały swój portfel rosyjskich obligacji – państwowych i korporacyjnych. Szef działu długów rynków wschodzących funduszu, Sergio Trigo Paz, zapowiedział na łamach „Financial Times”, że wszystkie transakcje rosyjskimi papierami na rynku dłużnym „mogą być stopniowo zamrażane”. BlackRock zarządza na całym świecie aktywami o wartości 4,4 biliona (!) dolarów.
Nie wiadomo, jak na to zareagują władze Rosji. Wiadomo natomiast, że przywódcy polityczni różnych państw zazwyczaj biorą pod uwagę, jaki wpływ ich działania będą miały na relacje handlowe z innymi krajami i na podmioty prywatne, a także jakie stanowisko wobec ich polityki zajmą znaczący gracze na rynku. Zazwyczaj starają się konsultować poszczególne posunięcia z tymi największymi, często licząc na ich wsparcie i nieformalne kontakty. Nieraz korporacje i zarządzający funduszami chcą sporne kwestie uzgadniać z rządami poszczególnych państw bezpośrednio. Nie zawsze jest jasne, kto do kogo musi się dostosować – o ile w ogóle zakładamy, że interesy publiczne i prywatne nie są tożsame, pomimo szeroko stosowanej zasady „drzwi obrotowych”.
W przypadku BlackRock wydaje się, że to firma idzie po linii Waszyngtonu, z obawy przed skutkami już postanowionych przez administrację sankcji. Z kolei zachowawcze rządy Niemiec i Wielkiej Brytanii, otoczone przez rodzimy kapitał przemysłowy i finansowy, utożsamiające interesy narodowe z interesem działających globalnie niemieckich i brytyjskich spółek, niechętnie solidaryzują się z Ukraińcami, poprzestając zaledwie na deklaracjach sprzeciwu wobec rosyjskich poczynań.
Mimo całej demokratycznej retoryki towarzyszącej zabieganiu o głosy obywateli kształt przyszłej polityki w istotnych obszarach bywa często ustalony jeszcze przed wyznaczeniem daty wyborów.
Zdarzało się, że ponad głowami zwykłych obywateli i z zaskoczenia nawet dla zagranicznych partnerów handlowych zmieniano reguły na tyle ważne, że podważało to całą logikę dotychczasowego systemu – przykładem zerwanie układu z Bretton Woods 15 sierpnia 1971 roku, kiedy to prezydent Nixon zawiesił wymienialność dolarów na złoto.
Najwięksi darczyńcy polityków, szczególnie w Stanach Zjednoczonych (choć nie tylko), gwarantują sobie wsparcie rządu w prowadzeniu biznesu (odpowiednie stosunki handlowe z innymi krajami, zniesienie bądź wprowadzenie odpowiednich regulacji), a także w realizacji swych wizji czy idée fixe, nieraz wykraczających poza proste zwiększanie zysków. Zaspokajając różnego rodzaju ambicje, narzucają nieraz rozwiązania, które rozmijają się nie tylko z interesem pokoju światowego, ale nawet z interesem danego kraju. Choćby dlatego warto zatem wiedzieć, kto kogo finansuje i czego oczekuje od danego kandydata, bo prawdopodobnie te właśnie oczekiwania stanowić będą twardy trzon jego programu – reszta będzie zależeć od uwarunkowań geopolityki i od pola manewru, jakie darczyńcy pozostawią politykowi.
Gwarancją realizacji tego programu mogą być odpowiedni ludzie w administracji lub obietnica intratnych stanowisk w przyszłości. Ten problem, obecny w demokracji niemal od zawsze, nasila się w epoce bez wielkich, zorganizowanych ruchów nacisku i reprezentacji interesów społecznych, takich jak związki zawodowe. Coraz mniejsze znaczenie ma zatem dzisiaj zabieganie o zaufanie elektoratu czy zwrócenie się do obywateli – coraz większe zaś siła kapitału głównych darczyńców i ich oczekiwania. Obywateli się zazwyczaj ucisza, neutralizuje i kupuje ich spokój – o hojnych darczyńców się dba i uważnie słucha ich rad. Kandydaci nie rywalizują już sumą głosów wyborców, lecz siłą wsparcia wpływowych i majętnych uczestników rynku.
Obama na uwięzi
Wygraną Obamy w wyborach prezydenckich 2012 roku niektórzy uznali za dowód, że kapitał Wall Street przegrywa z zaangażowaniem obywateli. Faktycznie, nie zawsze jeszcze odnosi zwycięstwo kandydat, za którym stoją większe pieniądze, ale przeważnie już tak się dzieje. Skąd zatem wygrana demokraty przeciw otwarcie prokorporacyjnemu Mittowi Romneyowi? Można przypuszczać, że świat finansów i biznesu uznał, że tak będzie bezpieczniej. Republikanin byłby oczywistym celem ataków, a ruch Occupy Wall Street zyskałby jasno zdefiniowanego wroga, co ułatwiłoby konsolidację i ukształtowanie krytycznego wobec establishmentu przekazu.
Napływające masowo drobne datki od obywateli były niewątpliwie wielkim sukcesem Obamy. Problem w tym, że w kolejnych wyborach nawet takie „spontaniczne” poparcie zostanie zaprojektowane przez sztaby kandydatów, którzy już dziś zatrudniają firmy identyfikujące potencjalnych darczyńców. Docierają do nich dzięki przetwarzaniu informacji z kosztownych baz danych: o historii zakupów, wyznawanej religii, poziomie zamożności, zaciągniętych kredytach… Benjamin Barber jeszcze przed wyborami w USA mówił: „Zwycięstwo Obamy nie sprawi, że wszystko będzie wspaniale. Sprawi tylko, że będzie mniej strasznie”.
I tak Obama rozszerzył dostęp do ubezpieczenia zdrowotnego dla większości Amerykanów (choć wedle projektu Heritage Foundation, sprzyjającego wielkim korporacjom), poprawił wizerunek USA za granicą, zliberalizował prawo dotyczące legalizacji marihuany, pozostawiając decyzję w tej sprawie poszczególnym stanom; podobnie postąpił w kwestii legalizacji małżeństw homoseksualnych. Nie należy tych zmian ignorować, bo odmieniły życie wielu ludzi. Nie są to jednak zmiany godne człowieka, którego główne hasło wyborcze brzmiało change.
Obama dał się bowiem przekonać republikanom, że to deficyt budżetowy jest najważniejszym problemem kraju; powołał w 2010 roku Krajową Komisją ds. Odpowiedzialności Fiskalnej i Reformy. Był rozgoryczony krytyką decyzji o udzieleniu sektorowi bankowemu pomocy w wysokości 700 miliardów dolarów. Na swych doradców oraz ministra skarbu powołał ludzi, których można obwinić za rozregulowanie systemu finansowego pod koniec prezydentury Billa Clintona. Na doradcę ds. bezrobocia powołał z kolei szefa koncernu General Electric, który nie płaci podatków.
Tymi wszystkimi nominacjami dał sygnał Wall Street, że nic jej nie grozi – i faktycznie, wysokość kar dla sprawców nadużyć okazała się symboliczna w stosunku do ich możliwości, nie pociągając za sobą choćby zobowiązania do poprawy.
Obama raczej nie jest cynikiem, ale postacią tragiczną, która gra według reguł, na które nie ma wpływu. Sam o sobie mówił: „Nie jestem idealnym człowiekiem i nie jestem idealnym prezydentem, ale wciąż wierzę w ten kraj i wierzę, że jesteśmy na właściwej ścieżce”. Podkreślał, że zdecydował się kontynuować program rozpoczęty przez administrację George’a W. Busha, aby zapobiec załamaniu się systemu finansowego, które miałoby katastrofalne konsekwencje dla całej gospodarki.
I na tym też polega problem wielu ludzi ze świata polityki – część z nich naprawdę wierzy, że „ratowanie bankierów ratuje świat”. Wśród elit nastąpiła powszechna internalizacja reguł sfinansjeryzowanego kapitalizmu, wraz z jego etyką pracy i „zapobiegliwości”. To samo dotyczy zresztą części technokratów UE czy szefów banków centralnych, którzy naprawdę wierzą, że inflacja na poziomie 4 procent grozi hiperinflacją, która wszystkich pogrąży.
Dlczego ilość nie przejdzie w jakość
Skoro jednak w USA najbogatsze 10 procent obywateli posiada 90 procent wszystkich aktywów finansowych – i to mimo że państwo pośrednio zmusiło wielu obywateli do uczestnictwa w systemach ubezpieczeń emerytalnych czy zdrowotnych, które działają na rynkach finansowych – niekoniecznie jest to klasa reprezentująca najbardziej ogólny interes społeczny, a dbałość wyłącznie o indeksy giełdowe nie przekłada się na poziom życia większości Amerykanów.
W takim właśnie kontekście ruchy społeczne ambitnie walczą o prawa pracowników i mniejszości seksualnych, o prawa reprodukcyjne, ograniczenie represyjności prawa narkotykowego, lepszą politykę społeczną, prawa zwierząt, ochronę środowiska i mnóstwo innych ważnych spraw. Odnoszą nieraz częściowe sukcesy, a władza oczekuje, że to im wystarczy – one same natomiast wierzą, że ilość automatycznie przejdzie w jakość, więc często rezygnują z domagania się realizacji swoich postulatów w sposób systemowy. Jednocześnie te symboliczne 99 czy 90 procent obywateli jest nie tylko rozproszonych, i na poziomie narodowym, i na poziomie globalnym, ale także często realizuje interes kapitału lepiej niż on sam – czego przykładem Tea Party, pozornie reprezentująca małych i średnich przedsiębiorców.
Szczególnie w krajach peryferyjnych łatwo ulega się prawicowym fantazmatom „suwerenności”. Oburzając się szczerze na swoich potencjalnych sprzymierzeńców – na przykład „roszczeniowych” górników – łatwo przechodzi się do porządku dziennego nad wysokością płac i premii prezesów banków, bo przecież tego rzekomo wymaga „gospodarka oparta na wiedzy”. Tym samym „wielość” sama się nieraz rozbraja, poddając różnorakim szantażom (np. „konkurencyjności”). Zarazem prawicowi demagodzy, tworzący opowieści o elicie eurokratów „ulegającej homolobby i zagranicznemu kapitałowi”, gdy dochodzą do władzy, zazwyczaj starają się dbać o swych „dobrych” oligarchów, sfrustrowanym masom pozostawiając już tylko opowieści o agentach i masonach.
Rzecz jasna międzynarodowy kapitał, tak samo jak aktywni politycznie obywatele z prawa i lewa, również nie jest jednolity – jednak poprzez koncentrację i małą liczebność jego reprezentantów, a także ogromną mobilność przestrzenną i przewagę w dostępie do informacji świadomie realizuje swój klasowy interes.
Czego uczy nas Ukraina?
Na tym właśnie tle warto podkreślić, dlaczego tak ważne są protesty na Ukrainie. Po pierwsze, pokazały one, że nie można już tak ostentacyjnie, ponad głowami większości odrzucać czy przyjmować ustaleń, które będą dotyczyć całego społeczeństwa. Że nie można żerować na kapitale wypracowanym przez wszystkich obywateli, budując choćby pełne kiczowatego przepychu rezydencje. Niektórzy analitycy przypisują powstanie ruchu sprzeciwu ukraińskich obywateli Ameryce, Unii Europejskiej, Polsce bądź konkretnym oligarchom – odmawiając tym samym Ukraińcom wszelkiej sprawczości i zakładając łatwość zewnętrznego sterowania ich gniewem.
Niezależnie jednak od zaangażowania różnych grup interesu w różnych fazach protestów, erupcja buntu była jak najbardziej autentyczna; stanowiła reakcję na bezczelność sojuszu władzy i kapitału.
Po drugie, masowe protesty Ukraińców otworzyły pewną przestrzeń do samokrytyki świata zachodniego kapitalizmu. Świata „estetycznego”, w odróżnieniu do wschodniej przaśności, świata obudowanego szeregiem pośredniczących ciał, które dają obywatelom poczucie mniej czy bardziej iluzorycznej podmiotowości. I zarazem świata, w którym redystrybucja władzy ekonomicznej i politycznej odbywa się na podobnych zasadach jak w kapitalizmie oligarchicznym na Ukrainie – tylko że za zasłoną „wspierania innowacyjności”, merytokracji czy racjonalizacji wyzysku.
Wszystko to nie oznacza rzecz jasna, że Putinowska Rosja może być dla modelu zachodniego dobrą alternatywą. Bo tak jak Skołkowo chce być „lepszą” Doliną Krzemową, tak samo polityka gospodarcza Putina ma być tylko „lepszym” neoliberalizmem. Ustrojem rządzonym przez silnych macho, pełnych pogardy dla słabych – bez zachodniej „hipokryzji” czy wygładzenia kantów. Nacjonalistyczna propaganda, ostra polityka państwa wobec imigrantów, mniejszości seksualnych oraz krytyków władzy, całkowicie zinstrumentalizowana religia – to wszystko ma wskazywać społeczeństwu wroga, na przykład zdemoralizowanego europejskiego geja-dekadenta, i w ten sposób kanalizować napięcia, które rodzi system.
Wydarzenia ostatnich miesięcy na Ukrainie przypomniały nam problem oligarchizacji polityki – zjawiska obecnego w różnych systemach, choć pod różnymi postaciami. Bunt Ukraińców na Majdanie dał nam nadzieję, że demokracja i obywatele w starciu z sojuszem wielkich pieniędzy i wielkiej polityki mogą mieć jakieś szanse. Zarazem zmusił nas do refleksji nad przyszłością demokracji na Zachodzie. Jakie – w kontekście rozproszenia ruchów społecznych – pole manewru ma jeszcze demokracja? Czy ma znaczenie układ sił wewnątrz wielkiego biznesu? I czy lewica może tę kwestię pominąć?
Wielka gra
W tym systemie nikt nie jest bez grzechu, a już zwłaszcza wielcy inwestorzy. Mogą oni jednak wyznawać różne filozofie i wykorzystywać swoją władzę na różny sposób. Rywalizowac ze sobą, ale też zawierać nieoczekiwane sojusze. Przed 2016 rokiem do zasadniczej rozgrywki dojdzie w USA, z istotnymi implikacjami dla całego świata, nie tylko obywateli amerykańskich. Otóż George Soros i John Paulson zamierzają właśnie ograć światowego mistrza hazardu Sheldona Adelsona.
Stawką są nie tylko gigantyczne pieniądze z kasyn internetowych, ale też to, jakim kapitałem będą dysponowali główni darczyńcy kandydatów w kolejnych wyborach prezydenckich.
W 2013 roku Adelson zarobił najwięcej, zaraz po Gatesie – jego majątek powiększył się o 14,3 miliarda dolarów i zajmuje on ósmą pozycję na liście najbogatszych ludzi w 2014 roku magazynu „Forbes”.
Adelson traktuje filantropię jako sposób na unikanie podatków. Uważa, że jakakolwiek redystrybucja, a także Obamacare, to przejawy „socjalizmu w radzieckim stylu” i że Stany Zjednoczone powinny zrzucić na Iran bombę atomową. Adelson jest m.in. głównym donatorem Freedom’s Watch, do którego celów należy zwalczanie think-tanków i różnych inicjatyw Sorosa – na przykład New Economic Thinking, który stara się wypracowywać nowe reguły gry, a także progresywnych przedsięwzięć w rodzaju Moveon.org czy tych kojarzonych z DemocracyNow!. Adelson podkreśla, że jest skłonny wydać każde pieniądze, aby to jego kandydat wygrał wybory w 2016. I faktycznie, aby ocenić szanse wygranej potencjalnych kandydatów, zamiast analizy sondaży wyborczych, warto zestawić np. takich graczy jak bracia Charles i David Koch (na liście najbogatszych ludzi świata w 2014 odpowiednio na szóstym i siódmym miejscu) z finansującymi demokratów Warrenem E. Buffettem (4 miejsce) czy właśnie Sorosem (miejsce 26) bądź Carlem Icahnem (miejsce 25).
Oczywiście, nie ma gwarancji, że hojny darczyńca nie zmieni preferencji; tym bardziej wcale nie jest pewne, że zwycięscy demokraci będą prowadzić politykę, która skutecznie odpowie na powszechny dziś apel o zmniejszanie nierówności majątkowych i dochodów.
Tymczasem Paul Krugman opisuje na swoim blogu, w jaki sposób Adelson kupuje sobie wpływy i zabezpiecza interesy. Przywołuje scenę niczym z serialu House of Cards: w marcu 2014 roku pretendenci do wygranej w wyborach 2016 roku, Jeb Bush, Chris Christie, Scott Walker i John Kasich, pielgrzymowali do luksusowego kasyna Venetian w Las Vegas. Zgodzili się na rozmowy jeden na jednego po to, aby potentat mógł dokonać wyboru – kogo zaprowadzi do Białego Domu.
Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by zrozumieć, że jeśli mu się uda, o ideach w rodzaju zmniejszenia nierówności globalnym podatkiem majątkowym już na pewno będziemy mogli tylko pomarzyć…