Świat

Czy Putin sam wie, czego właściwie chce?

Od ponad miesiąca cały świat zastanawia się: „wejdą czy nie wejdą”? Czy zgromadzone u granic Ukrainy rosyjskie wojska przekroczą je, czy nie? Czy dojdzie do kolejnej wojny, zaboru jakiejś części ukraińskiego terytorium, a może siłowej wymiany władzy w Kijowie?

Co stanie się ostatecznie, nie wie nikt. Być może nawet sama rosyjska elita na Kremlu. Wojna z Ukrainą wydaje się zdroworozsądkowo bez sensu. Rosja zapłaci za nią cenę jeszcze głębszej izolacji międzynarodowej i kolejnych sankcji. Wojna zniechęci Ukraińców do Rosjan jeszcze bardziej, niż zrobiła to aneksja Krymu i wspomagane przez Moskwę ruchy separatystyczne w Donbasie. Polityczny rachunek za okupację Ukrainy byłby słony. Rosjanom bardzo podobało się sprawne przejęcie Krymu przez „zielone ludziki”, niekoniecznie musi im się spodobać brutalny, zacięty konflikt, z którego rosyjscy żołnierze będą wracać do domu w trumnach.

Wszystkie strony konfliktu to wiedzą, a jednak prawdopodobieństwo ataku ze strony Rosji nie zmniejsza się, jeśli wręcz nie rośnie. Nie sposób nie zadać sobie pytania, czego właściwie chce Putin. Bo trudno uwierzyć, że chodzi mu faktycznie o gwarancję tego, że Ukraina nie przystąpi do NATO. Scenariusz wstąpienia Ukrainy do Paktu Północnoatlantyckiego jest – a przynajmniej był, dopóki Putin nie postawił sprawy na ostrzu noża – czysto hipotetyczny, w większości państw sojuszu nie było dla niego politycznej woli. O co więc chodzi? O to, co zawsze: o grę, którą skupiona wokół Putina elita toczy z Zachodem od ponad 20 lat.

Kryzys ukraiński: Czy czeka nas zdrada Zachodu i nowa Jałta?

Ekspansja czy obrona?

Jakie są cele tej gry? Wśród analityków i komentatorów nie ma co do tego zgody. Jedni przypisują Rosji Putina wielkie, globalne ambicje. Rosja, wspólnie z Chinami, miałaby – jak analizował to niedawno „Financial Times” – grać na rozkład całego międzynarodowego porządku, jaki wyłonił się po zimnej wojnie, opartego – przynajmniej w założeniach – na rosnącej gospodarczej współzależności, międzynarodowym prawie i instytucjach oraz prawach człowieka. Putin i skupiona wokół niego elita postrzegają ten ład jako zasłonę dymną skrywającą rzeczywistość totalnej amerykańskiej hegemonii, jednobiegunowego świata, w którym państwa takie jak Rosja i Chiny nigdy nie będą mogły zająć „należnego im” miejsca.

Jakiego porządku międzynarodowego chciałaby Moskwa? Jak można sądzić z wypowiedzi kremlowskich elit, takiego, który cofałby świat do realiów zimnej wojny albo XIX-wiecznego koncertu mocarstw. W takim porządku o podział globalnych wpływów konkurowałyby ze sobą trzy bloki: amerykański, chiński i rosyjski. Każdy z nich miałby szanować strefę „specjalnych interesów” pozostałych. W przypadku Rosji obejmowałaby ona co najmniej państwa byłego ZSRR, jeśli nie całego byłego bloku wschodniego.

Innym ambitnym, ofensywnym celem Moskwy miałoby być wypchnięcie Stanów Zjednoczonych z Europy oraz podzielenie i osłabienie integracyjnych struktur Starego Kontynentu. Adam Tooze zauważył w swoim ostatnim tekście w „New Statesman”, że o ile kryzys pandemiczny dał Europie integracyjny impuls, pokazał jej sprawczość i zdolność do uczenia się na błędach z przeszłości, o tyle kryzys w Ukrainie ponownie Unię Europejską podzielił, pokazał, że deklaracje o uzyskaniu przez Europę politycznej podmiotowości na choćby regionalną skalę okazały się przedwczesne.

Europa jako całość nie ma bowiem odpowiedzi na sytuację w Ukrainie. Jak pisze Tooze: „Po tym, jak Biden przywrócił normalność w Waszyngtonie, skandynawscy i wschodnioeuropejscy członkowie Unii nie widzą problemu w tym, by działać na rzecz powstrzymywania Rosji, przede wszystkim opierając się na bardziej jastrzębich siłach w NATO. Niemcy i Francja, choć niechętne twardej polityce wobec Putina, nie mają dla niej wiarygodnej alternatywy. Ani gołębie, ani jastrzębie nie mają pomysłu na to, jak w krótkim czasie wyzwolić Europę od zależności od rosyjskiego gazu”. Taka podzielona Europa, zależna energetycznie od Rosji jeszcze przez co najmniej kilka dekad, „wyzwolona” od obecności Amerykanów, byłaby dla Moskwy idealnym obszarem „asertywnej” polityki, spełnieniem snów o imperialnej potędze.

W sprawie Ukrainy powtarzamy Monachium czy 1914 rok? [Sierakowski rozmawia z Sikorskim]

Jednocześnie można spotkać analizy wskazujące, że cele Putina są o wiele bardziej skromne i defensywne. Że w jego agresywnej, nieprzewidywalnej, często nieracjonalnej w dłuższej perspektywie polityce nie chodzi o budowę nowego światowego porządku, ale o zachowanie wizerunku Rosji jako imperium oraz o zabezpieczenie władzy Putina – także „Financial Times” we wspomnianej analizie zwraca uwagę, że celem przemodelowania porządku międzynarodowego przez Putina i Xi miałoby być uczynienie go „bezpiecznym dla autokratów”.

Lęki dyktatora

W obu tych kwestiach – utrzymania pozorów imperialnego statusu Rosji i bezpieczeństwa jej elity wyrosłej wokół Putinowskiej autokracji – grupa trzymająca władzę w Moskwie pozostaje szczególnie, wręcz paranoicznie przeczulona.

Sacha Baron Cohen w swoim wcieleniu jako generał-admirał Haffaz Aladeen, dyktator fikcyjnej Republiki Wadii, wystąpił na konferencji prasowej, którą otworzył oświadczeniem: „Dziś chciałbym zwrócić uwagę na sytuację przeraźliwie zagrożonej grupy, niewinnej ofiary strasznej globalnej tragedii – dyktatorów. Ci dzielni przywódcy codziennie wystawieni są na cierpienia i akty przemocy za rzekome przestępstwa, takie jak przywłaszczanie sobie państwowych funduszy czy odrobina ludobójstwa”.

Sądząc po tym, co o prezydencie Rosji piszą dziennikarze z dobrymi źródłami na Kremlu i w okolicach, Putin wydaje się myśleć podobnie. Rosyjskiego prezydenta głęboko straumatyzowały nie tylko „kolorowe rewolucje” w państwach wokół Rosji, ale także Arabska Wiosna, a zwłaszcza los libijskiego dyktatora, pułkownika Kaddafiego, który został publicznie zabity przez wrogą milicję, w dodatku w wyjątkowo okrutny, upokarzający sposób. Putin boi się, że czekać go może podobny los.

Reżim, który zbudował w Rosji, wydaje się stabilny, ale – podobnie jak to było w wypadku ZSRR – to wrażenie może zostać brutalnie zweryfikowane z dnia na dzień. Putinowi i jego elicie nie udało się zbudować w Rosji normalnego w demokracjach liberalnych mechanizmu krążenia elit, zapewniającego chwilowo odsuniętej od władzy elicie bezpieczeństwo, własność i możliwość wyborczej konkurencji o władzę w przyszłości. Upadek Putinowskiego reżimu może skończyć się tragicznie dla jego notabli, trzymają się więc władzy tak długo, jak tylko mogą.

By się przy niej utrzymać, pchają rosyjski ustrój w coraz bardziej autorytarną stronę. W książce The Code of Putinism (2018) Brian M. Taylor z Uniwersytetu w Syracuse zauważa, że ustrojowa ewolucja, jaka wydarzyła się w Rosji między końcówką lat 90. a końcem dwóch pierwszych kadencji Putina, droga od ograniczonej, skorumpowanej, ale mimo wszystko jakoś konkurencyjnej demokracji do skonsolidowanej autokracji jest ewenementem, anomalią we współczesnym porządku międzynarodowym.

Putin wydaje się głęboko przekonany, że Zachód chce go zniszczyć, organizując w Rosji kolejny Majdan. W słowniku Putina nie ma bowiem czegoś takiego jak spontaniczne, oddolne, obywatelskie protesty. Każdy protest jest częścią gry na globalnej szachownicy i ktoś przesuwa pionki. Putin musi zapewnić Rosji jej sferę wpływów, wymusić na Zachodzie jej respektowanie, bo jak wierzy, tylko w ten sposób ochroni zbudowany przez siebie system przed inspirowaną z zewnątrz wywrotową działalnością.

Pomerantsev: Pamięć w czasach bezkarności

czytaj także

Upokorzony judoka szuka szacunku

W walce Putina o zachowanie wizerunku Rosji jako wielkiego imperium jest przy tym jeszcze jeden element. Jak zwraca uwagę Taylor, podstawową emocją putinizmu, z której wypływają wszystkie składające się na tę praktykę władzy poglądy, odruchy, zwyczaje, sposoby działania, jest poczucie upokorzenia rządzącej dziś państwem elity. Jego źródłem był rozpad ZSRR, klęska tego państwa w zimnej wojnie, a przede wszystkim to, jak Rosja została potraktowana w nowym, pozimnowojennym porządku. „Kod putinizmu” opiera się na przeświadczeniu, że Zachód bezwzględnie wykorzystał chwilową słabość Rosji, zaczął traktować ją nie jak partnera, ale jak ucznia z problemami w nauce, który musi się teraz nauczyć, jak być „normalnym państwem”, odmawiał jej szacunku, który Rosji z definicji się należy, bo Rosja jest wielkim mocarstwem i nie może być niczym innym.

Można się spierać, jak dalece ta emocja jest reakcją na realne, a na ile na wydumane krzywdy. Część analityków i polityków na Zachodzie zastanawia się dziś, czy rozszerzenie NATO – zwłaszcza o kraje bałtyckie – nie było błędem, czy Zachód brał dostatecznie pod uwagę słuszne strategiczne interesy Rosji. Z drugiej strony można wskazać, że Zachód na różne sposoby próbował wciągnąć Rosję w międzynarodowy porządek, że chodząc na palcach wokół wszystkich imperialnych pretensji Rosji – państwa z gospodarką wielkości włoskiej, które nie są w stanie poradzić sobie z własnymi podstawowymi problemami wewnętrznymi – wytworzył w rosyjskiej elicie przekonanie, że grając odpowiednio agresywnie, uzyska niemal wszystko.

Cała polityka zagraniczna Putina wydaje się próbą odreagowania upokorzenia z lat 90. Jak pisze Taylor, mało co tak zirytowało rosyjskiego prezydenta, jak słowa Baracka Obamy, że Rosja jest dziś najwyżej „regionalnym mocarstwem”. To te słowa były jednym z czynników, które pchnęły Putina do interwencji w Syrii. Także obecny konflikt – jak mówi w rozmowie z „New Yorkerem” Mary Elise Sarotte, politolożka z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa w Baltimore – jest dla Putina próbą wyrównania rachunków z lat 90.

Putin i jego krąg wydają się myśleć: Gorbaczow był słabym przywódcą i negocjatorem, zgodził się na zjednoczenie Niemiec, nie wymagając od Zachodu twardych gwarancji, że NATO nie rozszerzy się na wschód. Jeszcze słabszy był Jelcyn, niezdolny zablokować pierwszej ekspansji paktu. Ja to naprawię, bo jestem silnym przywódcą i pod moim panowaniem świat musi się liczyć z Rosją.

Arabska Wiosna po 10 latach: ten bunt wybuchnie na nowo

Na Zachodzie Putinowska polityka „odbudowywania szacunku” porównywana bywa do rozgrywanej na zimno partii szachów, w której Moskwa zawsze jest kilka ruchów do przodu przed Zachodem. Niekoniecznie musi to być jednak celna metafora. Brytyjski ekspert do spraw bezpieczeństwa Mark Galeotti w swojej książce We Need to Talk about Putin (2019) przekonuje, że Putin nigdy nie był szachistą, tylko judoką. To fundamentalna różnica. Szachy są grą o bardzo określonych regułach. Nie można nagle zacząć poruszać się gońcem jak wieżą albo królową jak koniem. Nie można powiedzieć, że nie uznaje się zbicia bierki przez przeciwnika. To nie jest gra, która mogłaby się podobać Putinowi – w ostatnich 10 latach gra przecież globalnie, nieustannie zmieniając reguły w trakcie gry. Judo z kolei, jak pisze Galeotti, jest głęboko oportunistyczną sztuką walki. Wymaga czekania, cierpliwości, zasadza się na wykorzystaniu siły przeciwnika przeciw niemu samemu. To właśnie robi Putin z Zachodem. Raczej – zdaniem Galeottiego – reagując na wydarzenia niż realizując jakiś rozpisany w szczegółach wielki plan.

Ciągnąc tę metaforę, można powiedzieć, że Rosja Putina jest dziś trochę jak gangster, który swoje dni chwały ma dawno za sobą, jest jednak przeczulony na punkcie tego, by inni postrzegali go jako kogoś, z kim lepiej nie zadzierać. Od czasu do czasu musi więc pobić jakiegoś bogu ducha winnego sklepikarza, który „nie okazał mu właściwego szacunku”, odmawiając obsłużenia poza kolejką albo nie oferując zakupów jako „prezentu”.

Kluczowa kwestia Ukrainy

W obu tych obszarach – utrzymania statusu Rosji jako mocarstwa i zapewnienie reżimowi Putina warunków do przetrwania – kluczowa jest Ukraina. Rosja nie będzie nigdy imperium, jeśli Ukraina wyrwie się z jej strefy wpływów i skutecznie zintegruje z Zachodem.

Znaczenie, jakie Putin przypisuje Ukrainie, pokazuje esej, który w lipcu 2021 roku rosyjski lider opublikował pod swoim nazwiskiem. Jest to przedziwna lektura. Zapewnienia o braterstwie narodów mieszają się w niej z groźbami. Słowa podziwu dla wkładu Ukraińców w budowę rosyjskiej wspólnoty kulturowej z atakami na współczesne ukraińskie państwo. Putin z jednej strony odmawia Ukrainie narodowej odrębności, z drugiej dziwi się, czemu Rosji i Ukrainy nie łączą takie stosunki jak Austrię i Niemcy albo Stany Zjednoczone i Kanadę.

Jak uniknąć najgorszego w Ukrainie i na Tajwanie

Centrum eseju stanowi bardzo osobliwa historyczna narracja, dość swobodnie dobierająca fakty pod tezę. Według niej mamy początkową jedność ziem ruskich, od Nowogrodu po Kijów, jedną przestrzeń wspólnego języka, kultury i religii. Według Putina, gdy ta przestrzeń pozostawała zjednoczona wokół jednego, silnego ośrodka władzy politycznej, kwitła. Gdy się dzieliła, wpadała w tarapaty. Dzielić próbowało ją wiele sił: Rzeczpospolita Obojga Narodów, papiestwo, Habsburgowie i Austro-Węgry. A jednak lud rosyjski dążył do jedności wszystkich swoich ziem, czego najlepszym przykładem dla Putina jest powstanie Chmielnickiego, w efekcie którego ostatecznie Rosja przejmuje od Rzeczpospolitej prawobrzeżną Ukrainę z Kijowem.

Putin zaznacza co prawda, że jeśli Ukraińcy naprawdę chcą tworzyć osobne państwo, to droga wolna. Jednocześnie zakłada, że prawdziwie niepodległa Ukraina musi być skazana na los państwa upadłego: korupcję, złe rządy, dysfunkcję. Zaznacza też, że zanim pójdzie na swoje, Ukraina musi oddać tereny, które „z nie wiadomo jakiego powodu” Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka dostała od komunistów. Nie tylko Krym, ale też „Noworosję”, tereny południowo-wschodniej Ukrainy.

Ukraina, która wyłamuje się z dylematu: część świata skupionego w Moskwie albo państwo upadłe, byłaby wyzwaniem dla rządzącej dziś Rosją elity. Nie tylko dla jej pretensji do roli wielkiego mocarstwa, ale także dla jej władzy w samej Rosji. Skutecznie zintegrowana z Zachodem Ukraina, z jakąś minimalnie funkcjonalną demokracją liberalną, pokazywałaby, że także Rosja nie musi być koniecznie skazana na złowieszczą alternatywę: autokracja w stylu putinowskim albo chaos jak z lat 90.

Alain Frachon spekuluje na łamach „Le Monde”, że Putin wcale nie obawia się ataku sił NATO na Rosję ani wstąpienia Ukrainy w struktury sojuszu. Do tego drugiego nikt tak naprawdę w NATO się nie pali, a siły paktu w Europie są zbyt małe, by stwarzać realne militarne zagrożenie dla Rosji. Putin, zdaniem Frachona, boi się czegoś innego: tego, że Ukrainie uda się zbudować zintegrowaną z Zachodem funkcjonalną demokrację.

W obecnej awanturze może chodzić przede wszystkim o powstrzymanie tego scenariusza. Jeśli nie przez wymuszenia na Zachodzie uznania „rosyjskiej strefy wpływów” w Ukrainie, to przez podsycanie chaosu w tym państwie, tak by słowa Putina o Ukrainie jako „państwie upadłym” stały się samospełniającą się przepowiednią.

Tusk: Nie zgadzam się na samounicestwienie [Sierakowski rozmawia z Tuskiem i Applebaum]

Przekleństwo nieprzewidywalnego sąsiedztwa

Wszystko to, o czym pisałem powyżej, sprawia, że odpowiedź na pytanie, czego właściwie chce Putin, jest bardzo trudna. Być może sam rosyjski prezydent i otaczająca go elita tego nie wiedzą: poza tym, że instynktownie czują, że muszą utrzymać trwanie zbudowanego przez siebie reżimu i jego wielkomocarstwowy wizerunek na zewnątrz.

Putinowska elita władzy może w ciągu najbliższych tygodni zachować się w sposób zaskakujący nieracjonalnością. Tak było przecież z aneksją Krymu. Taylor, powołując się na źródła zorientowane w realiach Kremla, pisze, że decyzję o aneksji podjął osobiście Putin w gronie kilku bliskich współpracowników. Decyzji nie skonsultowano z Ministerstwem Finansów, z żadną rządową agendą, która potrafiłaby oszacować, ile to właściwie będzie kosztowało. Aneksja dała Putinowi wzrost poparcia w Rosji, ale jej koszty okazały się zupełnie nieproporcjonalne do korzyści. Efektem były sankcje, pogłębiająca się izolacja międzynarodowa Rosji oraz problem z półwyspem bez połączenia lądowego z Rosją.

Problem nieprzewidywalnego sąsiedztwa Rosji nie zniknie, nawet jeśli obecne napięcie rozwiąże się bez nowej fazy zbrojnych działań w Ukrainie. Rosja jest zbyt słaba, by wymusić na Zachodzie „szacunek”, jakiego pragnie, Zachód nie może spełnić „godnościowych” pretensji Rosji, bo wymagałoby to zakwestionowania podstaw współczesnego porządku międzynarodowego i powrót do polityki stref wpływów, której nikt na Zachodzie nie chce. Jest bardzo wątpliwe, by doszło do jakiejś wewnętrznej mutacji „kodu putinizmu”, która umożliwiłaby rosyjskiej elicie inne, bardziej pragmatyczne, mniej imperialne zdefiniowanie tego, co realnie jest rosyjską racją stanu. A elita Putinowska potrzyma Rosję w swoim uścisku jeszcze jakiś czas. Pozostaje tylko przeczekać ten okres, maksymalnie podnosząc dla Rosjan cenę za najbardziej agresywne działania.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij