Portret krętacza z czasów młodości.
„Nie robię tego dla pieniędzy. Mam ich pod dostatkiem, dużo więcej, niż kiedykolwiek będę potrzebował. Robię to dla samego robienia. Deal to moja forma sztuki. Inni pięknie malują obrazy albo piszą wspaniałą poezję. A ja lubię robić deale, najlepiej duże. To mi daje kopa” – tak zaczyna się Art of the deal [„Sztuka dobijania targu”] Donalda Trumpa. Oczywiście, wiemy już, że tak naprawdę słowa te napisał za niego Tony Schwartz – co wyjawił w rozmowie z „New Yorkerem” – bo Trump nie bardzo byłby w stanie.
Wątpliwe talenty literackie Trumpa nie przekreślają jednak ideologicznego znaczenia tej książki dla wizerunku, jaki tworzy wokół siebie ten magnat rynku nieruchomości. Schwartz został posadzony przy maszynie do pisania, ale to Trump zainspirował pisane przez niego słowa. Schwartz stworzył monstrum, ale jego opowieść tylko wyraża to, czego Trump wyrazić nie był w stanie: samoświadomość najbardziej odrażających cech amerykańskiego kapitalizmu.
Schwartz dziś żałuje podjęcia się pisania za Trumpa – „pomagałem uszminkować świnię”, mówi. Szminka okazała się jednak równie ohydna, co świnia.
Trump przechwala się na swoich wiecach, że Art of the Deal jest jedną z najważniejszych książek w historii, drugą po Biblii. Sprzedaje się to jako poradnik typu „pomoż sobie sam”, który ma nauczyć czytelniczki i czytelników, jak urzeczywistnić amerykański sen (o ile mają do tego odpowiednie „geny”). To podręcznik manipulacji i dominacji w interesach.
Gdy jednak z książką zapoznał się ekonomista John Kenneth Gailbraith, stwierdził, że więcej w tym samousprawiedliwień niż samopomocy. Zamiast podać przepis na sukces w interesach, książka Trumpa oferuje wgląd w wulgarność, [żądzę] władzy i agresję jej bohatera.
Zaczyna się od typowego tygodnia z życia magnata nieruchomości, którego opis przeplatają różne poboczne przemyślenia o dealach, jakie zawarł; o celebrytach i żonie Ivanie. Trump przechwala się swoim sukcesem i nadaje mu wymiar mitologiczny: to dar, z którym można się urodzić lub nie. Przedstawia się jako idealne wcielenie kapitalistycznej samodyscypliny – nie marnuje choćby minuty na coś, co nie zwiększy strumienia jego pieniędzy. Wyskok z biura na szybką przekąskę to strata czasu, przekonuje.
Czas jest dla Trumpa wszystkim, a on utożsamia się z kontrolą, jaką czas sprawuje nad jego życiem. W praktyce zaś tylko uwewnętrznia swoje wyobcowanie – to, że biznes i jego zamienił w trybik maszyny, przedstawia jako swój osobisty triumf wygraną nad całą konkurencją. W efekcie Trump jawi się jako uosobienie wszystkiego, co w amerykańskim kapitalizmie nieludzkie i chore: kłamie, oszukuje, manipuluje i uwodzi. Trump romantyzuje prymitywizm i niegodziwość swojej działalności. Swoje porady na temat biznesu sprzedaje jako odkrywanie „żywiołów dealu”. Zdolność dobicia targu zostaje uwznioślona, pokazana jako dar, rzekomo zapisany w genach – Trump ostrzega, że styl życia, taki jak jego, wymaga „obsesyjnego”, „skupionego na jednym”, „zawziętego”, „wręcz maniakalnego” przywiązania do pracy. Nazywa to rodzajem „kontrolowanej neurozy”, która być może nie prowadzi do „szczęśliwszego życia, lepszego życia, ale jest dobra, dopóki daje ci to, czego chcesz”.
Trump promuje formę konkurencji dużo bardziej drapieżną, niż zakłada to tradycyjna protestancka etyka pracy. Nie wystarczy ciężko pracować – trzeba twardym być i jeszcze wykiwać innych. „Prawdziwe hiperbole” – czyli, mówiąc wprost, manipulacje – Trumpa pozwalają mu dobijać targu i promować nowe projekty:
Przemawiam do marzeń. Ludzie nie zawsze mierzą wysoko, ale wciąż są w stanie znaleźć entuzjazm dla tych, którzy mierzą. Ludzie chcą wierzyć w coś, co jest wielkie, jest najlepsze i widowiskowe. Nazywam to «prawdziwą hiperbolą».
Strategia zastraszania
Donald J. Trump urodził się w nowojorskiej dzielnicy Queens. Jest synem Freda i Mary Anne Trumpów. Fred był deweloperem, konkretnym facetem, który zastraszał większość ludzi, z jakimi miał kontakt, włącznie z najemcami jego budynków. „W biznesie mojego ojca – w wynajmie czynszowych budynków – można było zrobić karierę, będąc bardzo twardym i upartym”. Z kolei Mary Anne była zainteresowana piękniejszą stroną życia.
Z perspektywy czasu myślę, że mój zmysł do popisywania się zdobyłem dzięki matce. Zawsze miała upodobanie do tego, co teatralne i na pokaz. Była bardzo tradycyjną gospodynią domową, ale miała wyczucie otaczającego świata… Była po prostu oczarowana pompą, dostojeństwem i blichtrem.
Charakter Donalda to synteza brutalnej skuteczności ojca i ostentacji matki. Z czwórki rodzeństwa to Donald miał najbardziej agresywne usposobienie. W swojej książce podkreśla to za pomocą przykładu z dzieciństwa: pewnego razu zabrał bratu wszystkie klocki, żeby wznieść większą budowlę, ignorując umowę między nimi, że potem je odda.
Agresja lat młodzieńczych nie skończyła się wraz z tym jednym incydentem. Trump tłumaczy, że drugi z braci, Fred Jr. nie był w stanie znieść konkurencyjności i drapieżnej natury biznesu, w jakim pracował ojciec, czym być może próbuje tłumaczyć późniejszy alkoholizm i samobójstwo rzekomo zbyt mało agresywnego brata.
Trump podaje całą masę przykładów na swoje agresywne skłonności w dzieciństwie:
Nawet w podstawówce byłem bardzo asertywnym, agresywnym dzieckiem. W drugiej klasie podbiłem nauczycielowi oko – walnąłem nauczyciela muzyki, bo sądziłem, że nie ma o niej pojęcia. O mało co mnie nie wyrzucili.
Młody Trump chciał pokazać się jako dominujący przywódca, więc nauczył się zastraszać i pokonywać innych ludzi podobnego typu. Jeden, o którym mowa, to Theodore Dobias, nauczyciel w New York Military Academy, gdzie Trump się uczył: „nauczyłem się, jak go rozgrywać. […] Szanowałem jego władzę, dlatego nie pastwił się nade mną”. Instynkty Trumpa podpowiedziały Trumpowi, że należy podporządkować się władzy Dobiasa, żeby zdobyć szacunek:
Jeśli czuł siłę, a ty nie chciałeś podważyć jego autorytetu, traktował cię jak mężczyznę. Od kiedy to złapałem – a był to bardziej instynkt niż świadoma myśl – dogadywaliśmy się świetnie.
Trump używa tych historyjek o okradaniu rodzeństwa i zastraszających uczniów nauczycielach, aby pokazać, że agresja oznacza najlepsze zdolności przywódcze i biznesowe. Strategia Trumpa zakłada też przechwalanie się wykształceniem – on sam ma jednak tylko licencjat z Wharton School of Business w Pensylwanii. „Wielu ludzi, z którymi robię interesy, traktuje to [dyplom] bardzo poważnie i uważa na prestiżowe. Uważam więc, że to dobrze, że skończyłem Wharton”.
Zarabianie na katastrofie
Trump za swój pierwszy „duży deal” uznaje osiedle Swifton Village w Cincinnati. Skorzystał wówczas na dotacjach z Federal Housing Administration (Federalnego Zarządu Budownictwa), aby nabyć nieruchomości za niższą cenę. Opisuje lokatorów jako ludzi „bardzo biednych” i, przynajmniej według jego wersji, „każda rodzina miała tam siódemkę albo ósemkę dzieci”. Trump stopniowo wywalał te wielodzietne rodziny i remontował budynki, aby zamienić lokatorów na „lepszy element”.
Trump skompletował tam swój zespół menadżerów, którego częścią stała się dość podła postać, w książce przedstawiona jako Irving. Choć Irving podobno był kobieciarzem, kłamcą i złodziejem – miał kraść nawet w Swifton Village – Trump wyraża swoje uznanie dla jego zdolności jako „ściemniacza”. Mimo wszystkich swoich wad Irving przysłużył się Trumpowi jako „poskramiacz lwów” – czyli niespokojnych najemców. Można powiedzieć, że Irving jest projekcją samego Trumpa, tylko w nieco bardziej wulgarnym wydaniu: to właśnie ta wspomniana przez Schwartza świnia jeszcze bez nałożonej szminki.
Trump chciał przebić osiągnięcia swojego ojca na Brooklynie i Queens, celował więc w coś większego i bardziej luksusowego, najlepiej na Manhattanie. Zanim jednak mógł się na poważnie wziąć za realizację tych pomysłów, musiał wyrobić sobie niezbędne polityczne znajomości. Dołączył do „Le Club”, ekskluzywnego towarzystwa ludzi władzy i pieniędzy, gdzie ocierał się o miejską śmietankę – tam poznał Roya Cohna, niesławnego prawnika, który dał się poznać jako prawa ręka szefa FBI McCarthy’ego w czasach tzw. czerwonej paniki lat 50. Trump podziwiał Cohna i zatrudnił go do swojego zespołu prawników, kiedy Departament Sprawiedliwości sądził się z nim w sprawie dyskryminacji rasowej lokatorów.
W połowie lat 70. Nowy Jork stał na krawędzi bankructwa. Miasto musiało się zapożyczać, a Trump postanowił na tym fakcie zarobić – zmieniając złą sytuację miasta w „swoją największą broń”. Przejął Commodore, „upadający hotel”, i przekonał banki oraz miasto, że muszą mu dać pieniądze i ulgi podatkowe, używając do tego „ich poczucia winy i moralnych zobowiązań” [wobec niegdyś ikonicznego dla Nowego Jorku budynku hotelu]. Jak to sprzedał inwestorom?
Miasto ma kłopoty, ale to jest nasze miasto, a jeśli w nie nie wierzysz, jeśli nie chcesz tu zainwestować, to jak masz oczekiwać, że coś się odmieni? Jeśli pożyczacie miliony krajom trzeciego świata i podmiejskim budowniczym domów handlowych, jak możecie nie czuć się w obowiązku dać czegoś na własne miasto?
Kiedy później dziennikarz zapytał Trumpa, dlaczego dostał czterdzieści procent ulgi od podatku, ten odpowiedział: „bo nie prosiłem o pięćdziesiąt”. Jak stwierdza, to „najgorsze czasy tworzą czasem najlepsze okazje”.
Film dokumentalny Leonarda Sterna What’s the Deal, słusznie podkreśla, że jeśli hotel Commodore był dla Trumpa jak magisterka, to Trump Tower było doktoratem. „Od początku chodziło o rozmiar. Przy takiej lokalizacji, w samym centrum Manhattanu, im więcej mogłem zbudować apartamentów, tym lepiej”. Krytycy podkreślali, że budowle w rodzaju Trump Tower to wyłącznie maszynki do robienia pieniędzy, ale on wziął to za komplement.
Wieżowiec miał symbolizować karierę Trumpa, samca alfa kapitalizmu. Budynek to pięćdziesiąt osiem pięter penetrującej niebo fallicznej konstrukcji z Trumpem na samym jej szczycie.
Trump uzyskał na budowę wieżowca o dwadzieścia pięter wyższego, niż zakładał pierwotny plan, dlatego że zgodził się udostępnić atrium dla zwiedzających. Ten akt hojności miał przykryć inny niewygodny fakt: aby postawić budynek, Trump zatrudnił opłacanych poniżej stawki minimalnej i przebywających w Stanach nielegalnie polskich robotników – to im kazano zburzyć dom handlowy, który znajdował się na posesji, żeby zrobić miejsce dla wieżowca.
Trump obiecał, że rzeźby zdobiące fasadę domu handlowego zostaną zdemontowane i przekazane do Metropolitan Museum of Art. Ponieważ jednak mogło się to wiązać z dodatkowymi kosztami i dziesięciodniową obsuwą w harmonogramie budowy, kazał je po prostu zniszczyć. Trump mówi, że nie chciał wyjść na „tego złego”, choć czasem „zła renoma jest lepsza niż żadna. Kontrowersje się sprzedają”. Do atrium zamówił specjalny włoski marmur, który wedle jego słów „nakręca ludzi do zakupów”.
Jeszcze większy niż Trump Tower wieżowiec chciał postawić dla telewizji NBC w okolicy Riverside Park South. Budynek – jak obiecywano „najwyższy na świecie” – nigdy nie został zbudowany, bo inwestycję anulowano wobec protestów lokalnej społeczności.
Almanach bogatego Donalda
Atlantic City ma równie duży, choć nieco inny, powab jak Manhattan. Hazard w tym mieście gwarantuje właściwie nieustanny dopływ gotówki. „Ludzie myślą, że jestem hazardzistą. Nigdy w życiu nie zajmowałem się hazardem. Dla mnie hazardzista to ktoś, kto wrzuca pieniądze do maszyny. Ja wolę mieć te maszyny. To bardzo dobry biznes być kasynem”. Trump jednak bardziej dba o to, by być postrzeganym jako człowiek sukcesu, niż aby faktycznie ten sukces osiągnąć – jego kasyna zbankrutowały.
Schwartz przedstawia Trumpa jako przebiegłego krętacza, który sięga po wszystkie sztuczki, żeby wytworzyć wokół siebie aurę sukcesu.
Na przykład udało mu się „zgromadzić w jednym miejscu wszystkie buldożery i wywrotki”, aby pokazać, że pracuje nad budynkiem, który wcale nie powstawał. Chciał zmylić potencjalnych inwestorów, przekonując że to „najbardziej pracowity plac budowy w historii świata”.
Sztuczki Trumpa nie były przeznaczone wyłącznie na użytek potencjalnych inwestorów, ale także jego własnych najemców. Budynki przy Central Park South pokazały, że faktycznie jest właścicielem rodem z najgorszych koszmarów, ale w Art of the Deal i tak próbuje przedstawić to jako swój sukces – „to była żyła złota“, więc po prostu musiał wyburzyć domy, by postawić lepsze. Niestety najemcy wcale tego nie chcieli.
Co ciekawe, Trump, który nie miał oporów, żeby wyrzucać na bruk imigranckie rodziny w Cincinnati albo przeganiać sklepikarzy handlujących przed Trump Tower, przedstawia siebie samego jako dobroczyńcę. Dlaczego? Bo zatrudnił bezdomnych – aby nachodzili i uprzykrzali życie mieszkańcom, których chciał wykurzyć.
Nos do biznesu Trumpa faktycznie jest nosem do kryzysu – on po prostu rozumie, jak wykorzystać cudze bankructwa do własnych celów. Art of the Deal jest wciskana jako poradnik, ale faktycznie jest manifestem politycznym klasy rządzącej w jej najbardziej dekadenckim wcieleniu.
Almanach biednego Richarda Benjamina Franklina był pierwszym literackim ucieleśnieniem amerykańskiego snu, który realizuje się poprzez ciężką prace, przyzwoitość i cnotę. Jeśli Franklin wymyślił ideologię snu, to Trump opycha tylko ideologię, która skrywać ma koszmar. Muszelka sukcesu kryje cyniczne i przegniłe wnętrze: wyzysk.
To poradnik, jak zrujnować życie innym.
Przełożył Jakub Dymek
Tekst ukazał się na stronie pisma „Jacobin”.
**Dziennik Opinii nr 301/2016 (1501)