Świat

Idomeni – obóz, którego nie było

„Wstydziliśmy się, gdy dzieci pytały, czy to jest Europa”.

Tysiące ludzi utknęło w greckim Idomeni, gdy granica z Macedonią została przed nimi zamknięta. Powstał tu największy nieformalny obóz dla uchodźców, w którym przez kilka miesięcy żyło ok. 8,5 tysiąca osób.

Warszawa Modlin. Na zewnątrz para leci z ust.
Lot. Ostre światło wlewa się przez zaokrąglone okna.
Z lotniska w Salonikach widać morze, zielony statek, góry. Ludzie zdejmują kurtki.

Trzy autobusy do małej miejscowości 25 kilometrów od granicy grecko-macedońskiej. Polikastro! – woła kierowca. Wysypujemy się na chodnik przed niewielkim sklepikiem. Pytamy sprzedawcę jak trafić do Park Hotel. Radzi poczekać kilka minut na autobus. Rozsiadamy się na krawężniku, pomiędzy jedną a drugą rodziną Syryjczyków, którzy, sądząc po zniecierpliwieniu małych dzieci, koczują tu już od dłuższego czasu. Autobus podjeżdża, sprzedawca zagaduje do kierowcy i jeden przystanek przejeżdżamy za darmo.

Wygląda jak zwykły przydrożny hotel. Z tą różnicą, że stoliki przed i przestrzeń w środku, oblegają aktywiści, wolontariusze, backpackerzy. Wewnątrz obłoki dymu, ciemne drewniane meble, kilka obrazów, fortepian, bar. Siadamy przy wejściu. Obok grupka młodych Syryjczyków ćmi papierosy. Zagadują, częstują. „Welcome to Syria!” – mówi jeden z nich. Przedstawiają nam wolontariusza, który najpierw udaje Francuza, ale okazuje się być Czechem. Rozpiera go energia, po kilkunastu minutach rozmowy, zachrypniętym głosem, przedstawia nas innym z Hummus Rights Project. Jadą do piekarni przygotowywać chleb. Kiedyś w chlebie dawali hummus – stąd nazwa. Zrezygnowali, bo psuł się z powodu wysokiej temperatury. Oprócz chleba rozdają owoce, warzywa, gotowane jajka. Razem z wolontariuszami m.in. ze Szwajcarii, Niemiec, Francji, Palestyny pracują młodzi Syryjscy uchodźcy. Głośna muzyka nadaje rytm, jest wesoło. Po pakowaniu wszyscy dostają po porcji gorącej czekolady. Rozsiadają się na wystawionych na ulicę przed piekarnią krzesłach. Niektórzy zaczynają tańczyć, pokazują na co ich stać: szpagat, stanie na głowie. Te ostatnie wykonuje m. in. Ricardo, 70-latek z Hiszpanii. Kiedyś był pielęgniarzem w szpitalu, teraz podróżuje.

Wieczorem w Park Hotel jest jeszcze bardziej tłumnie. W hotelu śpi wielu wolontariuszy, ale zakwaterowani są też w namiotach na jego tyłach, albo w squotach. Jeden z nich to opuszczony budynek przy hotelu, idąc do niego przechodzi się przez małą stację benzynową. Oszklone ściany, na parterze podłoga cała zasłana porozrzucanymi ubraniami – pozostałości po sortowaniu odzieży dla uchodźców.

Na piętrze ściany popisane sprayem. Na jednej: „No one is illegal”, na drugiej: „Dead men don’t rape. Kill your rapist”.

W nocy wieje i pada tak mocno, że drzwi na dach otwierają się pod naporem wiatru. Rano bez zmian. Przyjeżdża Hummus Team zabrać wolontariuszy, część ma pilnować kolejki, inni zgłaszają się do rozdawania jedzenia. Ustalają plan ewakuacji w razie niebezpieczeństwa, bójki czy wybuchu agresji. W drodze do Idomeni mija się dwa inne małe obozy: BP-na stacji benzynowej i, po drugiej stronie ulicy, Hara. Na moście policja zwykle zatrzymuje samochody i legitymuje wolontariuszy. Tym razem bez kontroli – są już zajęci innymi pojazdami. Parkujemy kilkadziesiąt metrów od obozu. Błotnistą drogą, później skarpą w dół, przez tory między wagonami. Na białych kamieniach torowiska porozstawiane namioty, kolorowe tkaniny łopoczą na wietrze. Wygląda to jak zbiorowisko porzuconych rzeczy, ale tutaj są prawie wszystkim, czego potrzeba do przetrwania. Przecinamy tory i asfaltową drogą docieramy do miejsca, gdzie wzdłuż muru ustawiła się kolejka. Po obu stronach samochodu dostawczego stoły do dystrybucji i dwie osobówki zaparkowane tak, aby zachować niewielką przestrzeń między kamienną ścianą a autem. Ludzie z kolejki podchodzą przez te wąskie przejście, zza samochodu, pojedynczo. Dzięki temu tłum nie napiera na dystrybuujących. Jeden wolontariusz podaje pomarańczę i pomidora, drugi chleb, trzeci ugotowane jajko. Pomagają Syryjczycy, są też niezastąpieni w rozstrzyganiu sporów po arabsku. Rozdawanie idzie szybko. Niektóre dzieci płaczą, marudzą, matki je uspokajają, inne witają się po angielsku i uśmiechają do wolontariuszy. Skrzynka za skrzynką, aż „koniec!” – krzyczy z tyłu chłopak, który je podstawiał. Powoli się zwijają, tłum się rozprasza, niektórzy zostają i rozmawiają, pomagają. Wolontariusze dostają od małej dziewczynki bukiety, gałązki z liśćmi z drzewa związane resztkami folii, w którą zapakowany był chleb. Mały chłopiec podchodzi, uśmiecha się i zaczyna grać ze mną w łapki. Nie zrozumiałabym go po arabsku, ale w tym międzynarodowym języku świetnie się dogadujemy.

Dzieci tłoczą się przy samochodzie, gdzie Alex, wolontariusz z Francji, rozdaje im jednorazowe rękawiczki i foliowe torebki. Zbierają do nich śmieci, za każdy pełen worek dostają słodycze.

Wracam vanem z wolontariuszami: Barbarą i Ricardo. Do samochodu podchodzi kilku dwudziestoparoletnich Syryjczyków.

Niosą ze sobą mikrofon z plastikowego kubka obciągniętego skarpetą i połączoną z nim sznurkiem kamerę zrobioną z pieńka. Na niej przyklejona kartka „refugees.tv”.

Zagadują Barbarę, proszą o wywiad. „Przyjeżdża tu tylu dziennikarzy, fotoreporterów, więc oni wpadli na pomysł, żeby w ten sposób poradzić sobie z tą sytuacją” – łumaczy.

Barbara jest tu od sześciu tygodni. Koordynuje Hummus Team, pracuje też przy dystrybucji herbaty. Pytam, czy uchodźcy mają jeszcze nadzieję na otwarcie granic. Coraz mniejszą. Mają być przenoszeni do obozów pod nadzorem wojskowym, gdzie będą czekać na rejestrację. Część próbuje dotrzeć do granicy, ale przejście jest zamknięte i są zawracani.

Wieczorem w Park Hotel dosiadają się do nas poznani wcześniej Mustafa z dziadkiem. Mały syryjski chłopiec o delikatnych rysach, jego mama zginęła w Syrii. Drobny, żwawy dziadek, o poczciwej twarzy i przyjaznym nastawieniu, opiekuje się malcem. Mustafa ogląda używane buciki i plecak, które dostał podczas dystrybucji ubrań. Jego dziadek częstuje nas pestkami słonecznika. To zdarza się często – ci, których spotykam, dzielą się wszystkim, co mają.

Wizyta

Obóz. Chłopiec z latawcem biegnie po drodze. Pali słońce. Dzieci noszą wodę w plastikowych prostopadłościanach i butelkach. „Hello!”, „Hi!” – chwytają za ręce.

Idziemy w stronę Cultural Centre, szkoły zorganizowanej przez wolontariuszy. Tuż przed nim, z namiotu obok wołają dwaj mężczyźni, jeden młody, drugi ok. 50-ki. Podchodzimy i witamy się. W dużym namiocie jest kilka mniejszych i wydzielone porozwieszanymi kocami „pokoje”. Na środku trochę wolnej przestrzeni, to miejsce spotkań. Najstarszy z mężczyzn przełamuje lody, pytając każdą z odwiedzających czy zostanie jego żoną. George, ten młodszy, kędzierzawy blondyn, ma rodzinę w Niemczech.

Oprócz nich jest tam mały chłopiec, jak się okazuje już 14-letni, i kobieta w średnim wieku w czarnym hidżabie i ciemnym płaszczu. Proponują herbatę. Siadamy w kręgu i rozmawiamy po pół-arabsku, na migi, a dużo tłumaczy na angielski ten chłopiec – Muhamand. Jest tu z mamą już miesiąc. Tato i brat są w Niemczech. Matka z synem podróżowali dziesięć dni z Syrii do Turcji. Mały Muhamand najbardziej w szkole lubił języki. Teraz pomaga w tutejszej, jest tłumaczem.

Kobieta w płaszczu jest wdową, mąż zginął w Syrii. Potem dołącza do nas jej syn. Jest też 17-letnia piegowata, śliczna dziewczyna w ciąży i jej mąż.

Pytają, czy jesteśmy chrześcijanami. Oni tak, o czym mamy okazję się przekonać, gdy odwiedza ich przyjaciółka Greczynka w średnim wieku. Wyjmuje z torby ubrania. Spodnie, sukienki, koszulki są po kolei oglądane, przykładane, mierzone „na oko”. Przyniosła też zrobione z czarno-białych koralików naszyjniki z krzyżykami. Dostają je dwaj mężczyźni, którzy zaprosili nas do namiotu.

Refugees.tv

Próbuję zrobić zdjęcie grupie siedzących na torach mężczyzn. Machają, więc domyślam się, że sobie tego nie życzą. Ale okazuje się, że zapraszają nas, żebyśmy się przysiadły. Zaczynają śpiewać. Jest tu chłopak z ekipy refugees.tv mówiący po angielsku, więc pytam go, o czym. To opowieść o sytuacji Syryjczyków, ich wędrówce i cierpieniu. O tym, że każdy z nich miał dom i chce spotkać się z krewnymi w Niemczech, w Holandii. Jak rozpadają się rodziny. Część z nich jest w Syrii albo Turcji, część w Europie.

Refugees.tv zabiera nas do swojego „studia” pośród drzew i krzewów. Siadamy w kółku na kocach. Rozmawiamy z ekipą: prawnik, reżyser, farmaceuta, student biznesu międzynarodowego. Musieli przerwać studia. „Idziemy do Europy nie po to, żeby nic nie robić” – mówi jeden z nich. „Może teraz potrzebujemy pomocy, ale to z powodu sytuacji, a nie dlatego, że tacy jesteśmy. Wojna pozbawiła nas wszystkiego.”

Refugees.tv zaczynali z niby kamerą z pieńka. Potem, gdy telewizja, która zainteresowała się tym, co robią, nakręciła o nich materiał, dostali w prezencie już prawdziwą. Ale tę starą, połączoną z niby mikrofonem kablem, na którym wisi skarpeta, zatrzymali, żeby pośmiać się z niektórych dziennikarzy.

„Pokazują tylko jak walczymy w kolejce… nic nie pokazują” – tłumaczą. „My nagrywamy nasze życie, problemy. Wszyscy mówią o pieniądzach i kwotach, nikt o naszej sytuacji, rodzinach.”

Porównują swoją sytuację tutaj do doświadczeń w Syrii: „Nic nie zmieniło się dla tych wszystkich ludzi, ani policja, ani to jak nas traktują. Uciekamy przed przemocą, szukamy pokoju, ale wydaje się, że tu go nie ma. Próbują zmusić nas, żebyśmy stąd odeszli, ale nikt się stąd nie ruszy, dopóki granica nie zostanie otwarta, dopóki nie znajdzie się rozwiązanie.”

Boją się, że do obozów wojskowych dziennikarze i wolontariusze nie będą mieli wstępu. Tego, że będą tam jeszcze bardziej bezbronni, bo stracą możliwość opowiedzenia o tym, co się z nimi dzieje.

Jeden z dziennikarzy refugees.tv opowiada, jak po studiach w Malezji i dwóch miesiącach w Turcji, wrócił do Syrii spotkać się z rodziną. Gdy przyjechał do Aleppo, pierwsza bomba wybuchła 100 m dalej. Wbiegł do domu, obrazy spadały ze ścian. Ocknął się i wyszedł na zewnątrz, było bardzo ciemno. Nic nie widział. Kurz. Wszyscy krzyczeli, jego siostra, matka: „Żyjesz, nikt nie jest ranny?” Tej nocy opuścili dom. Tydzień po bombardowaniu wyjechał z rodziną do Turcji. Chce dotrzeć do Holandii, ma tam trzech braci. Wydali bardzo dużo na przemytników. Przypływasz łodzią, to nie jest łatwe… zabrać rodziny, dzieci… Opowiada o kuzynie, który jest tu z żoną i trójką dzieci. Kiedyś wynajmował dom w Turcji. Sprzedał meble, motor. Wydał wszystko na przemytników. „Jeśli każą mu wracać, nie ma domu, pracy, musiałby chyba spać na ulicy” – mówi. „To tylko jeden przykład, a takich ludzi jest bardzo dużo. Nikt nie opuszcza Turcji, czy Syrii dla zabawy, żeby podróżować.”

Co powiedziałby tym, którzy wierzą, że wśród uchodźców są ludzie ISIS?

„Gdy cię tu spotykam, nie wiem, kim jesteś, może zrobiłaś coś złego. Mimo to, nie mogę powiedzieć, że wszyscy Polacy są źli. Nas jest 1,5 miliona, z różnych miast, różnych rodzin, różnie myślących, wszyscy są inni.”

Jeden z mężczyzn, ćwiczy śpiew przed nagraniem. Już ta próba brzmi pięknie. Dźwięki przepełnione bólem i smutkiem, historia wije się jak powtarzana melodia. To pieśń o Syrii. Wplata tam własną historię, o tym jak doszedł do Macedonii i został odesłany. O rozłące z rodziną i nadziei na pomoc od Unii Europejskiej. Cały czas kręci się tu chińska dziennikarka z kamerzystą, wszystko nagrywają, a potem robią wywiad z członkiem ekipy refugees.tv.

Dzieci

Zaczepia nas pracownica Lekarzy Bez Granic, Greczynka. Potrzebuje pomocy w przeniesieniu namiotu; w miejscu, gdzie teraz stoi, chcą zrobić instalację elektryczną. Nie udaje się jej przekonać właścicieli namiotu do przeprowadzki, dzwoni po współpracownika znającego arabski. Czekamy na niego. Mieszkańcy namiotu zapraszają do środka. Siedzimy z kobietą ok. 50-ki, dołączają do nas trzy małe dziewczynki, jedna z nich jest jej córką. Nagle jakiś mężczyzna zagląda do namiotu, częstuje nas czekoladkami z płynnej od słońca bombonierki, właśnie urodziło mu się dziecko. Radość na jego twarzy. Gratulujemy, a on pędzi z wieściami do następnego sąsiada.

Po przenosinach, w które angażują się przechodzący mieszkańcy obozu, zaczepiają nas dziewczynki z namiotu, zbiegają się też inne, z sąsiedztwa. Mały chłopiec wpada na mnie, śmiejąc się, a potem straszy, chowając się i wyskakując z kartonu. Ciemnowłosa, drobna Shidin rysuje nas na kartonie różowym mazakiem.

Nastoletni Syryjczycy pracują jako wolontariusze. Fateh udziela się w Międzynarodowym Ruchu Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca, a podczas pracy w piekarni dla Hummus Rights Project, cierpliwie uczy innych arabskich słów. Pracuje też 18-letni Obada. Jest w Idomeni od dwóch miesięcy, jedzie do brata i siostry w Szwecji. Rodzice zostali w Syrii. Bardzo tęskni. Nie podróżuje z nikim, kogo wcześniej znał. Był jedną z 40 osób na łodzi, którą dopłynęli do Lesbos. Pokazuje mi zdjęcie swojej dziewczyny. Na ekranie telefonu widać pół twarzy w hidżabie. Zginęła w Syrii – mówi Obada. Śpiewa później o tym, jak go opuściła.

Hot Food Idomeni

Rano pada. Szaro. Schronieni przed deszczem w ciężarówce siedzą nad miednicami trzej faceci i myją druciakami ziemniaki. „Czyż to nie piękny obrazek? Jak rybacy z obrazów malarzy flamandzkich.” – śmieje się chłopak, który mnie tu przyprowadził. Towarzysze od ziemniaków to niemieccy studenci. Wolontariusze Hot Food Idomeni, które dostarcza do obozu ciepłe posiłki. Brytyjczycy, którzy założyli projekt, najpierw pracowali w Calais. Mają swoją polową kuchnię na tyłach hotelu. Kroją, obierają i gotują w wielkich kotłach pod namiotem. O 13.00 wyjazd na dystrybucję. Wsiadam do vana z kierownicą po prawej, za nią Brytyjczyk. Gdy wjeżdżamy do Idomeni, nadal pada. Ludzie snują się w foliowych płaszczach. Głębokie szare błoto. Dzieci w kolorowych pelerynach idące po drodze przed nami, podnoszą ręce – jak nietoperze. „They’re dancing in the rain” – komentuję, a kierowca zaczyna podśpiewywać “singing in the rain”.

Podczas dystrybucji, stojący w długiej kolejce ludzie uśmiechają się, witają, pytają skąd jestem. Mokną. Dzieci w plastikowych workach na śmieci, foliowych torbach na butach. Tylko czasem zdarza się jakiś parasol.

Po pierwszej dystrybucji podjeżdżamy na drugą. Wolontariusze przygotowują miejsce, wycierają blat, zamiatają w blaszanej budzie. Zaczynam rozmawiać z dzieckiem, które podbiegło. Co chwilę dołącza inne i po jakimś czasie jestem otoczona opierającymi się o poręcz dzieciakami. Grają ze mną w łapki, Zadają pytania po angielsku, przytulają. Jeden z malców, korpulentny, w czapce z daszkiem, odważny, wygadany, jest Kurdem. Zaczynają wspólnymi siłami opowiadać o Syrii.

„Asad” pojawia się pomiędzy dźwiękonaśladowczymi pogwizdywaniami, które udają bombardowanie. Mówią „Daesh”, przebiegając palcem po szyi, pokazując podcinanie gardła. Mówią „Macedonia closed”, a wymawiając „police”, strzelają z dłoni jak z broni i przebiegają palcami od oczu w dół po policzkach, pokazując gaz łzawiący.

Mówią jeden przez drugiego, kończąc opowieść zaczętą przez poprzednika, wykrzykując co chwila „my friend!”, żeby zwrócić jakoś moją na siebie uwagę.

Zaczyna się dystrybucja. Rozdający stoją przed blaszaną budką, a reszta wolontariuszy w środku. Ktoś nalewa zupę, inni z tyłu, przy wielkich dymiących garnkach, nakładają ryż. Po jakimś czasie idzie to już niemal mechanicznie. Te same twarze przewijają się w kolejce po kilka razy. Niektórzy rozpoznają się z wcześniejszych spotkań, uśmiechają się, witają słyszanym tu zewsząd: „my friend!”.

Po wszystkim zbieranie, pakowanie, odczepianie siatek wytyczających kolejki. Dzieci zbiegają się, żeby razem czyścić blat, wszystkie chcą pomóc.

Solidaritea

W namiocie Solidaritea herbatę nalewa Emil, dwudziestoparoletni Szwed. Student psychologii, pracownik socjalny, pomaga „trudnym” rodzinom.

Później jego miejsce zajmuje młoda Hiszpanka. Zręcznie podmienia kubki pod kranikiem zbiornika na herbatę; tak, aby nie poparzyć rąk i nic nie uronić.

Kolejki są dwie: dla kobiet i dzieci oraz dla mężczyzn, obie kończą się przy ladzie na środku namiotu. Wolni w tej chwili wolontariusze z Syrii siadają na beczkach i chwytają za instrumenty – jest flet i gitara, zaczynają grać. W zapadającym zmroku dzieciaki grają w nogę na torowisku. Powietrze zasnuwa dym z ognisk.

Wychodzimy z obozu i łapiemy stopa. Zabierają nas hiszpańscy wolontariusze. Z przodu dwóch chłopaków, z tyłu dziewczyna. Studiuje medycynę, chciała współpracować z Lekarzami bez Granic, ale mieli już wystarczająco dużo wolontariuszy. I dobrze – cieszy się. Przyjechała sama, a Hiszpanów z samochodu poznała tutaj. Wynajmują razem mieszkanie w Polikastro. Na początku rzucała się na wszystkie możliwe projekty; organizowała m.in. szkołę w obozie na stacji BP. Czasami wracała do domu o 2.00 w nocy. Po jakimś czasie opadła z sił, musiała zwolnić. Ale gdy wracamy, jest przed 22.00. Ciemno. Z tyłu coś klekocze. Dziewczyna się odwraca, przytrzymuje ręką na półce, to helikopter z metalowych, cienkich rurek, zrobiony przez uchodźców. Precyzyjna konstrukcja. Kupiła go dla siostrzeńca. Sprzedawali też samochody, które naprawdę jeżdżą. Są świetne. Podziwia Syryjczyków za przedsiębiorczość i zaradność.

Modele maszyn to nie jedyny ich dowód. W obozie, niedaleko torów, dwóch uśmiechniętych Syryjczyków robi falafele. Zapraszają przechodniów na degustację. Są pyszne, z dużą ilością warzyw i niedrogie. Dla wielu wolontariuszy to podstawa wyżywienia. Sprzedawcy zawijają je w zostawione przez policję ulotki, zawiadomienia o planowanym zamknięciu Idomeni i konieczności przesiedlenia do obozów wojskowych.

Przy stoisku obok Syryjczyk sprzedaje lemoniadę. Idzie z blenderem pełnym owoców do źródła elektryczności. Gdy wraca, przez chustę odcedza sok do częściowo wypełnionego wodą naczynia,wyciska do końca miąższ i gotowe.

Nauczycielki

Tory, przed namiotami siedzą Syryjki. Na kocach-ścianach pozawieszane kartony z napisami i rysunkami o tym, jak Europa przyjmuje uchodźców, o sytuacji w Syrii.

Na jednym: „Ile jeszcze będziemy czekać?” Na innym rysunek: Syria, na niej łzawiące oko, wybuchające bomby, najeżdżające na nią czołgi i naloty bombowe. Morze, przez które płynie łódź z ludźmi, zamknięta Europa.

Obok wisi inne dzieło, na nim ludzie tonący w morzu, na brzegu wielki człowiek z opaską na ramieniu z symbolami Unii Europejskiej. Trzyma linę, której mogliby się chwycić tonący, ale drugą ręką ją przecina.

Jest jeszcze wiele napisów: „Teraz myślimy, że lepiej było utonąć w morzu, zanim dopłynęliśmy do Europy.” Albo: „Mówiliśmy dzieciom w szkołach, że Europa to cywilizacja humanitarna. Gdy tu przybyliśmy, wstydziliśmy się przed nimi, gdy pytały, czy to jest Europa”.

Autorami są mężowie dwóch siedzących pod namiotami kobiet. Ta, która tłumaczy koleżanki, jest nauczycielką angielskiego, dwie inne rysunku. Wszystkie pracują teraz w obozowej szkole, Cultural Centre. Jest ciężko – mówią. Ubrania dostają, ale nie wszystkie pasują, często chodzi się w tych samych. Woda pod prysznicem jest bardzo zimna, ciepłą muszą donosić do kabin w pojemnikach. I życie w namiotach…

Namioty

Namioty i kontenery MSF, Międzynarodowego Ruchu Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca, Save the Children, the International Rescue, UNHCR… Dalej miejsce modlitwy chrześcijan – ogrodzony płotkiem krzyż. A tylko kilkanaście metrów od niego, też z drewna i na drewnianym palu tak samo wysokim, widoczny stąd symbol Islamu – półksiężyc. Z naprzeciwka dzieci pędzą wózkiem, skrzynką na kółkach. Pcha dziewczynka, siedzi dwóch małych chłopców, szaleją, śmieją się.

W namiocie informacyjnym na powywieszanych kartkach można przeczytać najnowsze wiadomości dotyczące sytuacji uchodźców, dowiedzieć się o możliwościach otrzymania azylu, o tym, co dzieje się w obozie, albo skorzystać z Internetu.

Wieczorem w Park Hotel przysłuchuję się koordynatorce prowadzącej spotkanie organizacyjne dla nowych wolontariuszy: „Uchodźcy mogą ubiegać się o azyl w Grecji, łączenie rodzin lub, jeśli są z Syrii, Iraku, czy Afganistanu, relokację.” Każda z tych opcji wymaga umówienia się na rozmowę przez Skype’a.

Czas przewidziany na te wywiady został ograniczony do 1 godziny tygodniowo. W Grecji są 52 tysiące uchodźców, resztę policzcie sami.

Teoretycznie są możliwości, w praktyce, ten system nie działa.

Kolejki

Jak opowiada chłopak z refugees.tv, życie w obozie to ciągłe czekanie w kolejkach. Na śniadanie – półtorej godziny. Na prysznic – dwie godziny. Na obiad – 2-3 godziny. I dzień dobiega końca.

Co jakiś czas z kolejki dobiega „my friend, no line!”. Tak reagują uczciwie czekający, gdy ktoś się wepchnie. Wtedy wolontarisze muszą interweniować, prosić o pójście na koniec, nalegać albo dać spokój, gdy nic nie skutkuje.

Czekający uśmiechają się, witają, zagadują. Jakieś dziecko krząta się smętnie w koszulce z napisem „clothes can totally transform your mood”. Inne rozpiera energia. Kilkulatek wchodzi na rusztowania od zadaszenia nad kolejką i przeskakuje na drugą stronę ogrodzenia. Ktoś biega w tę i z powrotem, chce prześlizgnąć się, zanim pilnujący porządku go dogonią.

Ostatniego dnia w obozie pilnuję porządku w kolejce, dzieci dotrzymują mi towarzystwa. Jestem celem samolotu z papieru, gram w łapki. Podchodzi dziewczynka dmuchająca balon i podaje mi, żebym go zawiązała. Mały, czarnowłosy chłopiec, który podbiegał już kilka razy, teraz przynosi opakowanie dużych, mieniących się cekinów w różnych kolorach i kształtach: kwiatów, motyli, muszli, listków, gwiazdek. Uważnie wybiera z foliowego worka i wręcza mi w prezencie po kilka z każdego wzoru. Dziewczynka wybiega z kolejki z maskotką w wyciągniętej ręce i podstawia mi ją pod ucho – gra jak pozytywka, delikatną, uspokajającą melodię. Pozdrawia mnie przechodząca z posiłkiem starsza kobieta. Dobry angielski, nauczyła się w szkole. Podróż z Turcji zajęła jej pięć dni. Jest tu z żoną syna już od dwóch miesięcy i 13 dni. Jej mąż oślepł od bomb Bashara. Niemieccy lekarze nie pomogli mu odzyskać wzroku. Kobieta chce jechać do Niemiec, tam gdzie są już jej mąż i syn. Czy jest coś, co mogłabym zrobić?

Na polu dzieci puszczają latawce zrobione ze strzępów namiotów.

Lotnisko

Po przejściu przez kontrolę, idę pod bramkę. Powoli przybywa ludzi. Oglądam się za siebie. Przy kolumnie, prawie za moimi plecami, stoi chłopak. Na głowie ma czarną opaskę z plastikowym czarnym sześcianem tuż nad czołem. W pierwszej chwili myślę, że to latarka. Odwracam już prawie wzrok, ale zauważam coś jeszcze na jego ręce: od ramienia w dół skóra owinięta jest czarną taśmą izolacyjną. Na przedramieniu przymocowany nią kolejny czary sześcian. Podchodzę do krzątającego się tu właśnie pracownika lotniska. „Czy widzi pan tego mężczyznę stojącego za panem? Wygląda podejrzanie.”

Odwraca się i woła inną pracownicę, brunetkę w garsonce, która właśnie tędy przechodzi. Jej też pokazuję. Mówi, że zaraz zawoła policję. „Może to szaleniec. Dziękuję pani.” Po jakimś czasie zabiera go policjant, chłopak jest już w kurtce i czapeczce. Potem wraca, zerka w moją stronę. Leci do Paryża, trochę dłużej sprawdzają go na odprawie. Musieliśmy się pomylić.

18 maja na stronie refugees.tv ukazują się materiały pokazujące grecką policję rozpylającą gaz łzawiący w obozie. Tydzień później zaczyna się ewakuacja. Policja nakazuje opuścić Idomeni. Rządowe autobusy przewożą ludzi do obozów pod nadzorem wojskowym na północ od Salonik. Stare magazyny i porzucone fabryki, w nich wojskowe namioty, złe warunki sanitarne, niektóre z nich bez bieżącej wody – tak opisują je wolontariusze.

Los wielu osób z Idomeni jest niejasny. Żyją na ulicach greckich miast, w lasach niedaleko granicy z Macedonią, albo skorzystali z usług przemytników by dotrzeć do północnej Europy.

DLACZEGO-MILOSC-RANI-Eva-Illouz

 

**Dziennik Opinii nr 241/2016 (1441)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij