Czyli agonia mainstreamu i wściekłość prawicy.
Hillary Clinton jeszcze nie wygrała wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Załóżmy jednak na chwilę, że tak będzie.
Czeka nas trzecia kadencja demokratów w Białym Domu, pierwsza kobieta na najwyższym urzędzie i ogłoszenie zwycięstwa nad niebezpiecznym demagogiem. To dość bezpieczny zakład – według analizy „New York Timesa” (stan na ostatni przedwyborczy weekend)szanse na jej zwycięstwo wynoszą 84%. Nawet najmniej przychylne z cytowanych prognoz – na portalu FiveThirtyEight.com – pokazuje ponad dwukrotnie większe prawdopodobieństwo zwycięstwa kandydatki Partii Demokratycznej. Wysokie poparcie – momentami przewyższające Clinton – jej konkurent notuje w ogólnokrajowych sondach, takich jak te publikowane przez telewizję ABC. Według nich poparcie dla obojga nigdy nie różniło się o więcej niż dziesięć punktów procentowych, a Trump przeskoczył na chwilę Clinton (46:45) po ostatniej z trzech debat. Różnica między tymi prognozami a sondażami poparcia bierze się oczywiście z elektorskiego systemu głosowania w Stanach – ostatecznie liczy się, kto „weźmie” więcej stanów z dużą ilością głosów elektorskich, bo to one przesądzają o wygranej. Dlatego też – na kilka dni przed wyborami – pospekulujmy co będzie, jeśli analityczki i analitycy mają rację i czeka nas epoka Clinton. Jaka będzie? Czy realnie odpowie na obecną w Ameryce frustrację i czy zwycięstwo nad Trumpem w jakikolwiek sposób rozwiązuje problemy, jakich Trump stał się uosobieniem?
*
Pierwsze pytanie (lub groźba), jaka towarzyszy ewentualnej wygranej Clinton, dotyczy sprawy zasadniczej – pokojowej zmiany władzy. Trumpowi skutecznie udało się wystraszyć licznych komentatorów i dziennikarki w USA sugestiami, że niekoniecznie przyjmie on nieprzychylny dla siebie wynik wyborów. Zapytany w trakcie ostatniej debaty, czy uzna wyniki za ostateczne i uszanuje tradycje pokojowego przekazywania władzy, odpowiedział zdaniem, które ma szanse przejść do historii: „może. Potrzymam was w niepewności”. Wielokrotnie też posuwał się do – nierzadko oburzających, nawet jeśli wyrażonych w bełkotliwy sposób, prowokacji. Przy jednej okazji stwierdził, że nie wiadomo, co się stanie, gdy wygra Clinton: „druga poprawka, nie wiem co”. „Druga poprawka” to prawo do broni – dla części słuchających brzmiało to jak wezwanie do sięgnięcia po broń przeciwko kontrkandydatce.
To, co udało się dzięki takim wypowiedziom osiągnąć na pewno, to wkurzenie opiniotwórczych elit. David Rothkopf, redaktor naczelny „Foreign Policy”, unosił się w niedawnym podcaście: „to jest coś, na co mamy paragraf. To jest podburzanie i można za to trafić na parę lat do więzienia federalnego”. Czy jednak nieuznanie przez Trumpa przegranych wyborów (niewykluczone) może prowadzić do faktycznej przemocy? Droga od gróźb i przechwałek do wzniecenia powstania jest jednak daleka. W niedawnej przeszłości obywatele Ameryki sięgali po broń przeciwko rządowi w odosobnionych przypadkach – wyłączając ataki terrorystyczne, ostatnim takim przykładem była próba „odebrania” władzom parku narodowego w stanie Oregon przez bojówkę farmerów. Okupacja parku Malheur National Wildlife Refuge zakończyła się zastrzeleniem jednego z uzbrojonych manifestantów przez policję – reszta poddała się. Tamta sytuacja dotyczyła jednak wąskiej, radykalnej grupy znajdującej się w stanie (faktycznego lub domniemanego) konfliktu z rządem o bezpośrednie interesy. Czy wygrana wyborów przez znienawidzoną Clinton będzie aż tak silnym impulsem do protestu? I gdzie mieliby udać się rzekomi rebelianci Trumpa – do Waszyngtonu, Nowego Jorku czy pod najbliższy budynek rządu federalnego albo stanowego? Czego się domagać?
*
Dużo bardziej prawdopodobnym efektem może być (raczej pokojowa, choć niekoniecznie elegancka) rebelia w łonie amerykańskiej prawicy. O co chodzi, najlepiej wyłożył w niedawnym wywiadzie dla portalu Vox.com Steven Schmidt, doradca Partii Republikańskiej. „To, co nas czeka, to Steve Bannon [szef kampanii Trumpa i były redaktor naczelny skrajnego portalu „alternatywnej prawicy” Breitbart News] spieniężający trzydzieści procent elektoratu w postaci ruchu w stylu brytyjskiego UKIPU i wartego miliony nowego przedsięwzięcia medialnego. I myślę jeszcze, że Partia Republikańska może się z wielkim prawdopodobieństwem rozpaść. Będzie partia alt-prawicy i centroprawicowa partia konserwatywna, która będzie miała szanse sięgnąć nieco dalej, naprawić szkody i odbudować markę po jakimś czasie. […] Mamy dziś coś, przed czym ostrzegał George Washington w swojej mowie pożegnalnej, mówiąc o wojnie frakcyjnej. Tak naprawdę mamy już dwa zwaśnione plemiona, które podporządkowały interes kraju swoim interesom plemiennym”.
Upokarzające dla umiarkowanych (Jeb Bush) i nawet radykalnych republikanów (Ted Cruz) prawybory pokazały, że kierownictwo partii straciło kontrolę nad emocjami wyborców, które samo przez lata rozniecało. W konkursie na największego paranoika, bigota i gospodarczego fundamentalistę zakiwali się sami. Dziś nie wystarczy powiedzieć, że Hillary jest skorumpowana, trzeba – jak medialny skandalista Alex Jones – upierać się, że jest „demonicznym watażką z piekła”. Nie wystarczy reforma imigracji, trzeba postawić mur. Nie wystarczy sprzeciwić się aborcji albo maleństwom jednopłciowym – należy grzmieć o trzeciej wojnie, eugenice, reptilianach i zagładzie amerykańskiej cywilizacji. Jeśli jednak idzie się tak daleko, trudno później przedstawić rozsądny i wiarygodny dla większości wyborców program – Trump dlatego więc wygrał i upokorzył swoich przeciwników, że zanegował w ogóle konwencjonalny pomysł na kampanię i idee liberalno-demokratycznej polityki. Niemożliwość powiedzenia czegokolwiek na poważnie potraktował jako szansę, nie ograniczenie.
30% wyborców jest, owszem, zachwyconych – Trump ryzykuje, że nie wygra, ale za to wytworzy nowy ruch, który przez kolejne lata nie zgodzi się na żaden zgniły kompromis (czyli normalną politykę) w wydaniu Republikanów. Nie jest przypadkiem, że otwarcie powtarzający teorie spiskowe i z zasady nie ufający Waszyngtonowi w ogóle medialni celebryci radykalnych mediów w rodzaju Jonesa i Bannona nie tylko poparli, ale wprost zaangażowali się w kampanię Trumpa. To przedsięwzięcie, które – nawet jeśli skończy się wyborczą porażką – wcale nie musi ograniczać się do wyborów. Wybory mogą być zaledwie początkiem ruchu dążącego do rozbicia monopolu dwóch partii.
*
Wybór Clinton da wszystkim przekonanym o spisku elit impet – nie ma chyba lepszej kandydatki do atakowania za wszystkie patologie amerykańskiego systemu niż sama Clinton. Jej wygrana dostarczy „dowodów” na zmowę, a zaprzysiężenie i objęcie sterów będzie zaś argumentem za tym, że krajem faktycznie rządzą wciąż ci sami ludzie. Zadaniem graniczącym z cudem będzie obłaskawienie emocji kilkunastu do aż kilkudziesięciu procent ludzi – ich frustracji nie wyleczy nawet najlepsza polityka gospodarcza i zagraniczna. Niedawne (olbrzymie, 87 tys. przebadanych) badania Gallupa nad elektoratem Trumpa przynoszą dowody:
wyborcy Trumpa nie są ani biedniejsi, ani bardziej zagrożeni utratą miejsc pracy niż wyborcy Clinton. Są zaś przede wszystkim dużo bardziej biali i dużo częściej są mężczyznami.
Głos na Trumpa to głos za utraconym statusem uprzywilejowanej – nawet względem wyłącznie tych, którzy są na samym dnie – klasy. Mimo, że statystycznie wyborcy Trumpa zarabiają częstokroć przyzwoicie i nie stanowią wyłącznie społecznych dołów, to w ich własnej subiektywnej ocenie ich sytuacja jest dramatyczna i będzie się pogarszać. Ciekawa korelacja jest też taka, że najbardziej popierają Trumpa ws. migracji i ponadgranicznych umów handlowych ci, którzy mieszkają daleko od granicy i nie mają u siebie miejsc pracy zależnych od handlu międzynarodowego. To dość klasyczny przypadek nadidentyfikacji z zagrożeniem, jakie się aktualnie pojawia na horyzoncie, bo jest najnowsze. Ci sami ludzie uważają jednak, że ich problemy i życie codzienne nie stanowią pola zainteresowania Waszyngtonu. Waszyngton w ich oczach zajmuje się bzdurami w rodzaju demokracji w Libii albo praw człowieka w Tybecie, zamiast pochylić się nad tym, co w Tennessee i Missouri.
Tego rodzaju lęki z trudem załagodzi nawet wymarzony start dla Clinton: gdy zmaterializuje się wzrost płac, przestaną rosnąć koszty opieki medycznej, ulgę odczują ci z kredytem studenckim, a nawet powstaną miejsca pracy. Za Obamy też powstawały miejsca pracy, a wskaźniki ekonomiczne nie wyglądały źle, co jednak z tego tym, których trapi „ekologizm”, „feminazistki”, „terror politycznej poprawności” oraz „zalew imigrantów”? Wielu wyborców głosuje dziś nie za taką czy inną polityką, ale raczej za radykalnym zerwaniem z dotychczasową kulturą polityczną. A kulturowa przepaść jest dziś historycznie olbrzymia.
Epoka Clinton niekoniecznie będzie więc etapem „liberalnej fali, która zmiecie populistów” – o jakiej pisała niedawno Anne Applebaum – będzie raczej przedłużeniem polityki „mniejszego zła”. Trudno bowiem oczekiwać, że powrót do business as usual uspokoi morze agresji i niechęci do polityki. Nadzieją Clinton na odebranie demagogom argumentów może być próba przechwycenia ich spektaklu – ludzie domagają się wyraźnych gestów i „działania, nie gadania”, więc tego trzeba spróbować. Clinton zdradziła, jak może chcieć to osiągnąć – powiedziała wprost, że jej celem jest „dopaść al-Baghdadiego”, przywódcę bojówkarzy z tzw. Państwa Islamskiego. Zdaje się więc, że marzy się jej operacja na kształt zabicia Bin-Ladena – jednoznaczna, wzbudzająca patriotyczną emocję i dumę oraz przywracająca wiarę w przywództwo. No i stanowiąca świetną okazję do ikonicznych fotografii w pokoju dowodzenia: „pani prezydent wydaje rozkaz zabicia terrorystów”. W epoce, gdy oburzeni na polityków wciąż jednak chcą silnego lidera, to się może nawet udać. A tym, którzy piętnują „słabość”, Clinton wytrąca argument z ręki.
*
A co poza tym? Zwyczajny trud mozolnej reformy – w kolejce jest i płaca minimalna, i szkolnictwo, i podatki, a w jakieś perspektywie może i regulacja rynków finansowych oraz finansowania partii. Clinton czekają batalie o prawa kobiet, bo wiele stanów w minionych latach skrajnie ograniczyło możliwość legalnej aborcji; przed Ameryką też dalsze spory o przemoc na ulicach, pracę policji, prawo do posiadania broni. Na polu zagranicznym zaś wraca perspektywa ponownego zaostrzenia sporu z Iranem, talibowie w Afganistanie oraz Syria. Saudowie bombardują Jemen, a Ameryka jest blisko tego konfliktu, nawet jeśli o tym się nie mówi. Clinton chce być silniejszym niż Obama „jastrzębiem” na arenie międzynarodowej. Także stosunki z Rosją są naprawdę niedobre – nie zapowiada się na spokój. To będzie epoka, w której choć zewsząd płyną głosy o konieczności redefinicji polityki, ta będzie tylko bardziej okopana i defensywna. Raczej bolesne przeciąganie status quo niż tryumf nad demagogią.
O ile, oczywiście, wygra Clinton.
**Dziennik Opinii nr 313/2016 (1513)