Wieloletnie izolowanie islamistów w religijnych krajach Północnej Afryki daje skutek odwrotny od zamierzonego. Kiedy ludzie już mogą, wybierają „oswojonych” polityków muzułmańskich, a nie nowych kandydatów.
Trwające w Egipcie wybory, niezależnie od wyniku, mają znaczenie symboliczne. Nowy prezydent przejmie rządy od Najwyższej Rady Wojskowej – junty, która jest u steru od obalenia Mubaraka. Tak naprawdę dopiero teraz, półtora roku od rewolucji, władzę obejmie nowa, demokratycznie wyłoniona ekipa, która zdecyduje o przyszłości kraju.
Do drugiej tury przeszedł kandydat Bractwa Muzułmańskiego – Muhammad Mursi, i człowiek dawnego reżimu – Ahmed Szafik. Dla młodych ludzi o liberalnych poglądach to najgorszy możliwy wybór. Dlatego podczas dogrywki najpewniej zostaną w domach. Pozostali, jak zauważył komentator Al-Jazeery, wskażą na tego, kogo mniej nie lubią.
O ile wykształceni liberałowie byli twarzą zeszłorocznej rebelii, jej owoce zbiera zupełnie kto inny. To już zresztą reguła w krajach „Arabskiej Wiosny”, a dla wielu młodych powód do frustracji. Ahmed Khairy, rzecznik świeckiej Partii Wolnych Egipcjan, nazwał nadchodzącą drugą turę wyborem między faszyzmem religijnym a faszyzmem wojskowym. Trochę na wyrost, ale jego wypowiedź dobrze oddaje nastroje wśród „weteranów” placu Tahrir.
Nie było zdecydowanego faworyta ani kandydata ponad podziałami. Mógłby nim być np. Mohamed El Baradei, były szef Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, ale wycofał się z wyścigu.
Dzisiejszy Egipt jest za to coraz bardziej skłócony. Siedziby sztabów przypominają kwatery wrogich armii. Według nieoficjalnych jeszcze wyników, zwycięzcy pierwszej tury: pierwszy – Mursi i drugi – Szafik (oraz dwaj kolejni na liście) uzyskali po nieco ponad 20 % głosów. Najbliższe trzy tygodnie przed dogrywką będą więc, po ostrych bojach, festiwalem uśmiechów i zabiegów o poparcie rywali. I ulicznych protestów tych wszystkich, którzy uznali, że kraj właśnie zrobił krok wstecz.
Większe szanse na dopływ elektoratu ma Mursi, który miał być tylko „zapasowym” kandydatem Bractwa Muzułmańskiego. Ugrupowanie, którego partia (Partia Wolności i Sprawiedliwości) zdominowała już parlament, najpierw w ogóle nie chciało walczyć o prezydenturę – trochę dlatego, żeby zachować pluralizm, ale bardziej po to, żeby nie prowokować armii (ciągle jeszcze u władzy). Apetyt rośnie jednak w miarę jedzenia i dziś Bractwo gra o wszystko. Mursiego wystawiło do wyścigu taktycznie, na wypadek gdyby władze nie dopuściły do startu charyzmatycznego Khairata al-Shatera, jednego z liderów ruchu. Tak się też stało – i pierwszą turę niespodziewanie wygrał mało błyskotliwy i niesamodzielny islamski konserwatysta. Mimo całej nijakości Mursi będzie teraz zbierać głosy wszystkich, którzy chcą zwiększenia roli religii w państwie. A tych jest dużo – czy to w przyjaznej wersji light, jak wyborcy Abdula Moneima Aboula Fotouha (ok 20% głosów), który kiedyś był w Bractwie, a potem stanął na barykadach razem z młodymi liberałami; czy w wydaniu extreme, jak zwolennicy radykalnego salafity Hazema Abu Ismaila, niedopuszczonego do wyborów fana Iranu i ostrej segregacji płci (widząc jego rosnące wpływy, USA stwierdziło, że Bractwo, do niedawna porównywane z talibami, jest jednak ok).
Trudniej będzie poszerzać bazę poparcia Ahmedowi Szafikowi, ostatniemu premierowi za czasów tonącego Mubaraka. Chociaż dziś sam przez wszystkie przypadki odmienia słowo „rewolucja”, jasne jest, że to człowiek starego reżimu. Jego dobry wynik pokazał, że coraz więcej Egipcjan jest zmęczonych niepewnością i chaosem. Od zeszłego roku w kraju bardzo wzrosła przestępczość i Szafik chciałby wyglądać jak dobry szeryf. Teraz dołoży maskę obrońcy przed islamistami, co może przyciągnąć np. chrześcijan (ok 10% społeczeństwa). Ma jednak ogromny elektorat negatywny. Dla większości (?) jego wybór byłby zupełną porażką kursu obranego na placu Tahrir. Za to bardzo chętnie oddadzą mu pałeczkę ustępujący wojskowi.
Największym przegranym pierwszej tury jest zawsze ten trzeci – dziś to socjalista Hamdin Sabahi. Kiedyś lewicowy aktywista studencki, całe życie w opozycji, spędził wiele lat w więzieniach. Był przy tym najbardziej „swój”, z małego miasteczka w Delcie Nilu, z którym można spotkać się w kawiarni i pożartować. Jego wiece nie były – jak u konkurentów – starannie wyreżyserowanymi show, ale forami rozmowy. To na niego postawili młodzi rewolucjoniści. Basem Kamel, jeden z najgłośniejszych mówców z planu Tahrir (dziś poseł socjaldemokratów), pisał na Twitterze, że jedynie głos na Sabahiego nie będzie zmarnowany.
W ostatnich tygodniach Sabahi piął się w górę w sondażach, a zwolennicy widzieli w nim nowego Nassera, ojca opatrznościowego. Do wejścia do dogrywki zabrakło niewiele, właśnie dlatego „trzeci” nie chce pogodzić się z przegraną i oskarża władze o fałszerstwa. Sabahi pojawił się późno, ale ma duży potencjał i może jeszcze sporo zamieszać. Jeśli się nie zniechęci, może być liderem lewicowo-liberalnej opozycji, która będzie patrzeć na ręce nowej władzy. A ktokolwiek wygra drugą turę, nie zaspokoi wyśrubowanych oczekiwań społecznych i najpewniej odejdzie za cztery lata.
Sukces „rezerwowego” islamisty w pierwszej turze, tak jak wcześniej Bractwa w wyborach do parlamentu, potwierdza pewną prawidłowość (znaną z Tunezji, Maroka, niedługo pewnie też Libii). Wieloletnie izolowanie islamistów w religijnych co do zasady krajach Północnej Afryki daje skutek odwrotny od zamierzonego. Kiedy ludzie już mogą, wybierają znanych sobie (także z działań charytatywnych), „oswojonych” polityków muzułmańskich, a nie kandydatów nowych, „sezonowych” partii. Pierwsze wolne wybory są dla większości okazją do odreagowania na starych reżimach. Ciekawiej zrobi się dopiero w kolejnym rozdaniu, kiedy z islamistów spadnie czar nieskalanych, a demokraci zbudują mocniejsze struktury i dadzą się lepiej poznać.
Tymczasem w Egipcie nadal nie wiadomo, jaką właściwie władzę będzie mieć prezydent. Kraj nie ma jeszcze konstytucji, która by to określiła. Ta zostanie skrojona dopiero po wyborze nowego lidera.
Jędrzej Czerep – publicysta, ekspert Fundacji im. K. Pułaskiego. Absolwent Master In Euro Mediterranean Affairs (MEMA), międzynarodowego projektu akademickiego łączącego nauki polityczne, ekonomię i studia kulturoznawcze, organizowanego przez 16 uniwersytetów z 7 krajów basenu Morza Śródziemnego. Współpracował z brukselską organizacją lobbyingową Culture Action Europe, Amnesty International i telewizją Al-Jazeera English.