Ameryka rozlicza się nie tyle z samym zamachowcem, ile raczej usobieniem społecznych lęków: „zdrajcą”, „dżihadystą”, „radykałem”.
16 mają ława przysięgłych uznała Dżohara Carnajewa winnego sześciu z siedemnastu stawianych mu zarzutów związanych z zamachem bombowym na mecie maratonu w Bostonie. Wyrok skazuje go na karę śmierci. Przypominamy tekst Jakuba Dymka o tych wydarzeniach.
Dwa lata temu, o trzeciej po południu czasu wschodniego, w trakcie bostońskiego maratonu gromadzącego tysiące biegaczek i biegaczy, w okolicach mety wybuchła skonstruowana chałupniczymi metodami bomba. Chwilę później kolejna, kilkadziesiąt metrów dalej od trasy biegu. Zginęły trzy osoby: ośmiolatek, dwudziestotrzyletnia studentka matematyki z Boston University i dwudziestodziewięcioletnia kelnerka; ranionych zostało, według pierwszych szacunków, ponad 130 osób. Liczba ta była daleko niedoszacowana, łącznie pomocy medycznej trzeba było udzielić ponaddwukrotnie większej grupie. Wszystkie ofiary były zupełnie przypadkowe, miały nieszczęście znaleźć się w zasięgu prymitywnego ładunku. Rozwiezionym po okolicznych szpitalach rannym trzeba było nierzadko amputować kończyny, wielu z nich zostało poparzonych i rannych odłamkami. Świadkowie, mimo szybkiej interwencji kilku różnych służb, opisywali sytuację w okolicach mety jako niewyobrażalny chaos, który wcześniej widzieli tylko na zdjęciach z Afganistanu i Iraku.
Nie mylili się w swoich intuicjach: najspokojniejszy być może stan Ameryki, Massachusetts, i jego historycznie dumna stolica zareagowały jak na wojnie – z całym brzemieniem odpowiedzialności i ryzykiem destrukcyjnej histerii, jakie taka decyzja niesie.
Panika
Czy inne państwa i społeczeństwa zareagowałyby inaczej? Można tylko spekulować. Pewnie nie Polska, gdzie bez choćby procentu muzułmanów islamofobia ma się świetnie; gdzie bez widocznego zagrożenia zewnętrznego skłonni jesteśmy się zbroić i wzywać do pospolitego ruszenia; gdzie fantazja wojenna jest codziennym punktem odniesienia. Może inaczej byłoby w Pakistanie, Iraku, Izraelu, gdzie zamachy bombowe mają charakter namacalnego doświadczenia politycznego, ale to przecież różnica skali, prawda? Pewne jest, że Ameryka swój stan wyjątkowy lubi wypychać na zewnątrz, tym dotkliwiej odczuwa więc, gdy jego granice znów coś wpycha na kontynent. I tak było tym razem.
Już w dzień zamachu prezydent Obama zapewnił, że „wszyscy sprawcy i wszystkie odpowiedzialne grupy odczują cieżar sprawiedliwości”. Śledztwo od razu trafiło w ręce FBI. Pierwsze komentarze podkreślały, że konstrukcja bomby z domowych materiałów, w tym przenośnej kuchenki, wskazuje na Bliski Wschód, wcześniej bowiem podobnych ładunków używano na przykład w Afganistanie. Szybko wyciekły zdjęcia podejrzanych, choć wiedziano jedynie, że mogli mieć plecaki, a jeden ze świadków zeznał, że widział śniadego mężczyznę w czapce, który plecak chwilę przed wybuchem upuścił. W internetowej nagonce wskazano na niewinnego, jak się chwilę później okazało, 17-latka. Zdjęcie Salaha Barhouna obiegło media, zanim jeszcze cokolwiek było pewne, a służby podjęły próbę potwierdzenia przypuszczeń. Na szczęście dla śledztwa, zdjęcia rzeczywiście przedstawiały zamachowców, a „internetowe sito”, które miało pomóc FBI w ich namierzeniu, okazało się niepotrzebne, bo spanikowani Dżochar i Tamerlan Carnajew, bojąc się ujęcia, sami doprowadzili do konfrontacji z udziałem broni.
Na przedmieściach Bostonu najpierw zastrzelili członka kampusowej policji Massachusetts Institute of Technology, następnie uciekli skradzionym samochodem. Policja w okolicy wysłała wszystkie możliwe siły za Carnajewami; w pościgu wystrzelono ponad dwieście kul, a bracia próbowali przebić się przez policyjną blokadę także za pomocą granatów. W nie do końca jasnych okolicznościach w trakcie obławy zginął Tamerlan, starszy z braci. Dżocharowi udało się zbiec, choć nie na długo.
Obława
Kolejnego ranka szukały go już zmilitaryzowane oddziały policji, z ciężkim sprzętem i transporterami opancerzonymi. W całym mieście ogłoszono lockdown, zakaz wychodzenia z domu. W godzinach popołudniowych jeden z mieszkańców przedmieść Watertown doniósł policji, że widzi ślady krwi i mężczyznę kręcącego się koło jego zaparkowanej na tyłach domu łodzi. Helikopter policyjny zlokalizował za pomocą kamery termowizyjnej ciało mężczyzny, ale wysłani na miejsce policyjni negocjatorzy nie mogli nawiązać z nim kontaktu. Później, wiele na to wskazuje, policjanci wielokrotnie wystrzelili w stronę nieuzbrojonego mężczyzny, a z miejsca aresztowania odwieźli półżywego do szpitala. Wieczór niepokoju zakończył tryumfalny tweet bostońskiej policji: „ZŁAPANY!!! Koniec obławy. Koniec poszukiwań. Koniec terroru. Wygrała sprawiedliwość. Podejrzany jest w areszcie”.
Carnajew usłyszał zarzuty cztery dni później, w szpitalu. Łącznie trzydzieści, w tym użycie broni masowego rażenia i homegrown terrorism, czyli „terroryzm miejscowy”, bo Dżohar był od ponad roku naturalizowanym obywatelem USA. Siedemnaście z trzydziestu paragrafów jest karane śmiercią.
Ze szpitala Carnajew trafił do zamkniętego wojskowego szpitala w Fort Devens, w którym przetrzymywani są więźniowie federalni wymagający długotrwałej rekonwalescencji lub nadzoru psychiatrycznego. Objęto go najsurowszym z możliwych reżimem więziennym: 23 godziny na dobę spędza w zamknięciu, w jednoosobowej celi, bez kontaktu z kimkolwiek. Jest to praktyka powszechnie stosowana wobec „rodzimych terrorystów” i choć spotyka się z coraz głośniejszą krytyką ze względu na psychiczne skutki izolacji i tak już groźnych osób, dalej stosuje się ją w federalnych więzieniach zwanych Supermax. Proces Carnajewa miał zacząć się szybko, jak tylko FBI zbierze wystarczającą liczbę dowodów, zakończą się wewnętrzne śledztwa innych agencji oraz procedury wywiadowcze, a świadkowie będą w stanie zabrać głos na sali sądowej. Trwało to blisko dwa lata.
Bezpośrednio po zamachach stan wyjątkowy miał się unaocznić w jeszcze jednym krwawym szczególe. Nikt nie chciał ciała Tamerlana. Zwłoki odebrał z kostnicy jego wuj, który najpierw przez pomyłkę zawiózł je do złego domu pogrzebowego, bo tylko jeden w całym stanie zgodził się je przyjąć. Gdy trafiły do właściwego, właściciel przez sześć dni bezskutecznie szukał cmentarza, który zgodziłby się urządzić choćby najskromniejszy pogrzeb za pieniądze podatników. Próbowano w Cambridge, gdzie mieszkała rodzina zamachowca, również bezskutecznie. Pod domem pogrzebowym zabrał się tłum protestujących, którzy grozili m.in. wykopaniem zwłok z jakiegokolwiek cmentarza, gdyby ktoś postanowił pogrzebać Tamerlana w ich stanie. Do interwencji wzywano nawet ówczesnego szefa dyplomacji Johna Kerry’ego, uważając, że może on z mocy władzy federalnej jakoś przyczynić się tak do życzenia rodziny, jak mieszkańców, i odesłać ciało do Rosji.
Jedni przedstawiciele władzy mówili, że ciało to sprawa rodziny, i niech robią z nim, co chcą, byle nie w USA. Inny podkreślali, że ciałem powinien zająć się rząd, bo to i dowód w sprawie, i „własność” Waszyngtonu. Rosjanie natomiast – co powinno być nam skądinąd znane – również grali trumną, nie obiecując wcale pochówku na swojej ziemi, a najważniejsze nawet organy państwa amerykańskiego traktowali w tej sprawie, mówiąc delikatnie, protekcjonalnie. Moskwa sugerowała własnych „ekspertów” i figurantów, wśród których znalazł się nawet Steven Seagal. Tak, ten Steven Seagal, aktor filmów akcji, którego Kreml uznał za pośrednika i nieoficjalnego łącznika między delegacją Kongresu USA a władzami Czeczenii. W pewnym momencie planowano nawet spotkanie trójstronne Kongres – Kadyrow – Seagal. USA jednak wciąż zbyt żywo przeżywały tragedię, by zauważyć tragikomizm posunięć własnych władz, którym nie udało się ustalić zbyt wiele.
Pytań bez odpowiedzi jest niemało: z kim współpracowali bracia? Gdzie zbudowali bombę? Jak to możliwe, że cała rodzina Carnajewów była na „liście terrorystów”, ale gdy przyszło CIA dowiedzieć się czegoś o nich, zapadła głucha cisza?
Czemu nie udało się przekonać Rosjan do choćby minimalnej współpracy? Dlaczego, skoro Carnajewowie już figurowali w aktach służb, nie udało się ich profili skojarzyć ze zdjęciami? Po co bezskuteczny monitoring NSA i „internetowe sito”, jeśli Carnajewowie używali popularnych mediów internetowych – Facebooka i Twittera – a także rzekomo czytali instrukcje budowy bomby i radykalne strony przed zamachem?
Kara
W procesie, którego pierwszy etap zakończył się przed tygodniem, Dżochar Carnajew został uznany winnym wszystkich stawianych mu zarzutów. Oskrażycielem był rząd federalny. Obrończyni Carnajewa mówiła, że był pod wpływem brata, że starszy był pomysłodawcą i szefem w tej parze, a przy młodszym nawet nie znaleziono broni. Adwokatka powoływała się na czeczeńską tradycję, która nakazuje młodszemu rodzeństwu bezwzględne posłuszeństwo, i wskazywała, że Dżochar Carnajew nie miał innego wyjścia, jak pokornie pójść za bratem, gdy ten kazał mu zanieść plecak z bombą na metę maratonu. Rodzina zamachowca sugeruje cały czas, że bracia zostali wrobieni przez kogoś innego, bo sami – nawet jeśli przeszli na stronę radykalnego islamu – nie byliby w stanie przeprowadzić zamachu i jeszcze mieć nadzieję, że uda im się zbiec. Ich chaotyczne postępowanie wskazywało na ludzi bez nadziei i planu, jak gdyby działali na czyjeś zlecenie. Obrona nie twierdzi, że Dżochar jest niewinny, wnosi jednak o niestosowanie kary śmierci. Mało kto w ogóle ma wątpliwości co do jego winy. Ale czym ta wina właściwie jest – czy czymś więcej niż krawym morderstwem niewinnych, jakich w historii USA wiele – pozostaje kwestią sporną. I to rozstrzyganą w wyjątkowych okolicznościach.
Oskarżyciel przedstawia Dżohara jako dżihadystę, fundamentalistę islamskiego, który jest przykładem na „samoradykalizację” młodych ludzi. Kluczowym argumentem jest to, że bracia Carnajewowie byli zdrajcami, ludźmi o podwójnej lojalności: z jednej strony Ameryka dała im szansę, a oni chcieli zdobyć tu edukację i zawód, z drugiej jednak bardziej kusząca wydała im się ideologia religijnej zemsty nie american dream. Rząd Federalny chce także pokazać sprawę Carnajewów jako element globalnej „wojny z terroryzmem”, jako motyw ich działania podając – w czym pomogli zresztą sami bracia kilkoma wypowiedziami w internecie – odwet za działania zbrojne USA oraz stricte religijny kontekst. Rzekomo nie liczyli się ze śmiercią, bo czekała ich nagroda w niebie.
Jak jednak ma się do tego wszystkiego fakt, że Carnajewowie od dziecka mieszkali w Massachusetts, a Czeczenia jest z „wojną z terroryzmem” związana co najwyżej pośrednio? Oskarżyciel utrzymuje, że celem zamachowców było „wysłanie sygnału” i „sterroryzowanie Ameryki”.
Jeśli, a to prawdopodobne, żaden z argumentów obrony się nie utrzyma i ława przysięgłych zdecyduje się skazać Dżohara Carnajewa na śmierć, nie skończy to prawnego i politycznego dramatu. Ostatnią egzekucję wykonano w Massachusetts w 1947 roku, a od ponad 30 lat kara śmierci nie obowiązuje w tym stanie. Dżohara trzeba będzie przewieźć do Utah czy Teksasu – i tam wykonać wyrok. Ameryka uzyska wtedy być może tak długo oczekiwane zadośćuczynienie i poczucie sprawiedliwości, bo presja społeczna na aparat sprawiedliwości jest dziś wielka. Ale nie uzyska odpowiedzi na najważniejsze pytania. Na przykład na to, jak to możliwe, że „islamski terroryzm” to coś, co dzieje się w Ameryce i rękoma Amerykanów, choćby i naturalizowanych?
Epilog
W relacji BBC z procesu uparcie powracało zdanie „Ameryka zdecyduje o losie Carnajewa”. Jest coś w tej frazie, w której pobrzmiewa przednowoczesne pojęcie o sprawiedliwości, co każe myśleć, że Carnajew będzie kimś więcej niż oskarżonym. Raczej kimś z późnośredniowiecznej egzekucji, która miała, poza zwyczajowym wymierzeniem kary, także wymiar mocno symboliczny: skazany był jednocześnie symbolem przekroczenia wobec władzy królewskiej w ogóle. Ameryka wobec Carnajewa jest dziś bowiem suwerenem, który zaspokoić musi własne poczucie mocy i społeczną żądzę zemsty, by znów zapanowała sprawiedliwość. Dlatego rozlicza się nie tyle z samym zamachowcem, ile raczej usobieniem społecznych lęków: „zdrajcą”, „dżihadystą”, „radykałem”. Nie uznając choćby na moment, że tenże może być zwyczajnym wariatem lub kryminalistą.
Wariaci i zwykli przestępcy nie są w stanie pogwałcić majestatu. Carnajewowie byli. Teraz Ameryka chce zamknąć i, całkiem dosłownie, pogrzebać ten wyjątek, który uruchomił stan wyjątkowy.
Terroryzm musi pozostać na zewnątrz, sprawiedliwość musi powrócić.
** Dziennik Opinii nr 105/2015 (889)