Może się jeszcze okazać, że głośno kibicując Snowdenowi – herosowi, wcale nie pomagamy Snowdenowi – whistleblowerowi.
3 stycznia na lotniskach całego świata można zobaczyć osoby czekające na przylot Edwarda Snowdena, whistleblowera, który ujawnił skalę podsłuchów prowadzonych przez amerykańską Agencję Bezpieczeństwa Narodowego (NSA). Jednak nikt ze stojących w halach przylotów i trzymających kartki z nazwiskiem informatyka raczej się na niego nie doczeka. Snowden nie ma szans wydostać się z Moskwy, gdzie przebywa w ramach udzielonego mu przez Rosję rocznego azylu politycznego. W dzisiejszej sytuacji próba wydostania się stamtąd niewiele by się zresztą różniła od próby samobójczej – rząd amerykański pokazał już, że w ściganiu whistleblowerów jest w stanie posunąć się naprawdę daleko. A sam Snowden chyba się nie pali, by ryzykować przymusowy powrót do ojczyzny, która była w stanie obiecać mu jedynie że „nie będzie go torturować i nie skaże go na karę śmierci”. Co w świetle potraktowania Chelsea Manning – raport ONZ stwierdził, że w jej sprawie Ameryka naruszyła konwencję o zakazie tortur – i tak wydaje się jedynie pustą obietnicą.
Kolejny, po wybraniu go człowiekiem roku „Guardiana”, gest solidarności ze Snowdenem – każe pomyśleć o ważnym, a przemilczanym, aspekcie jego historii. O tym, w jak trudnej roli go postawiliśmy. Snowden, cichy i nieprzyzwyczajony do publicznych wystąpień trzydziestolatek, jest dziś globalnym bohaterem. To rola, której się nie wybiera i która wiąże się z olbrzymią odpowiedzialnością. Snowden dopiero do niej dojrzewa, choć media i opinia publiczna już od kilku miesięcy pokazują niecierpliwą chęć, by wreszcie zagrał główną role w filmie akcji, którego scenariusz dla niego piszą. To podwójnie trudne, bo sam wzór bohatera, do jakiego próbują przykroić Snowdena zarówno krytycy, jak i admiratorzy jego czynu, jest jakby z innej niż jego bajki – z filmu o szpiegach właśnie, o złowrogich imperiach i globalnej konspiracji rozbijanej w pojedynkę przez pewnego siebie herosa. Niektórzy komentatorzy chyba aż za dobrze pamiętają czasy zimnej wojny.
Wbrew tym oczekiwaniom Snowden nie zabierał głosu przez większość ubiegłego roku. Od czasu ujawnienia wycieków i ucieczki z Hong-Kongu do Moskwy nie kontaktował się z mediami, pierwszy wywiad od czasu otrzymania przez niego azylu udzielił „New York Timesowi” dopiero jesienią. Bohaterowie mają twarz, anonimowość nie pasuje do większości popkulturowych obrazów bohaterstwa, jakie sobie przyswoiliśmy. Tymczasem Snowden przeciwnie – choć jego nazwisko w ciągu jednego dnia stało się znane całemu światu – pozostawał w zasadzie anonimowy. Nie ma buty i elokwencji brylującego w mediach Glena Greenwalda – odpowiedzialnego za upublicznienie w „Guardianie” zebranych przez Snowdena materiałów – a jedynie krótką odpowiedź na pytanie „Dlaczego zrobił to, co zrobił?”. „Moim jedynym motywem była chęć poinformowania ludzi, co robi się w ich imieniu i co robi się przeciwko nim […] Nie chcę zmieniać społeczeństwa, ale dać mu szansę, by zdecydowało, czy chce się zmienić” – mówił.
Coś się jednak zmieniło. Aktualne wypowiedzi Snowdena w świetle jego wielomiesięcznego milczenia pokazują go z nowej strony. Bardziej niż poprzednio pewnego siebie, skłonnego do bardziej zdecydowanych stwierdzeń, sypiącego puentami. W końcu podejmuje rękawicę rzuconą mu w dziesiątkach artykułów prasowych i programów telewizyjnych. Być może nie ma wyboru – równolegle do opowieści o heroizmie słyszymy bowiem pomówienia pod jego adresem i niekończące się oskarżenia o zdradę.
W najbardziej chyba stronniczym materiale – wyemitowanym w ramach poświęconego NSA odcinka amerykańskiego 60 minutes – oglądamy dowódcę komórki NSA odpowiedzialnej za sprawę Snowdena, który przedstawia go jako niestabilnego psychicznie nieudacznika, oszusta i niemalże zboczeńca. „Snowden pracował na komputerze w kapturze zakrywającym jego głowę, ramiona i ekran komputera, tak by jego dziewczyna nie widziała, co robi” – opowiada potakującemu prowadzącemu, Johnowi Millerowi, specjalista NSA. Jego zwierzchnik, generał Alexander, porównuje w tym samym programie Snowdena do mordercy i terrorysty.
W ostatnim wywiadzie, udzielonym „Washington Post”, Snowden odpowiada więc swoim oskarżycielom: „wygrałem”. Udało mi się wywołać debatę i niezależnie od tego, jak się ona skończy, działania NSA są wreszcie przedmiotem krytyki – mówi waszyngtońskiej gazecie. Ujawnia zakulisowe działania – rozmowy, które prowadził jeszcze jako pracownik NSA – i ocenia bezpośrednie skutki wycieków dla działania agencji. Mówi, że dopiero teraz wprowadzono zabezpieczenia, których stosowanie proponował. Sięga po wielkie historyczne paralele, przypominając, że wojna, którą amerykańskie kolonie prowadziły z Imperium Brytyjskim i która doprowadziła do podpisania Deklaracji Niepodległości, także była wojną o prywatność i niezależność od wścibskiej władzy. Swoją rolę podsumowuje: „Ja wciąż pracuje dla NSA, tylko NSA nie chce tego zauważyć”.
Doczekaliśmy się więc od Snowdena nie tylko wielkich czynów, ale i wielkich słów. Na miarę zwycięskiego bohatera, jak od samego początku chcieliśmy go widzieć. Ale czy jest to ten sam Snowden, który imponował pokorą i jak nikt inny używał przeciwko NSA anonimowości, prywatności, oszczędnie dawkowanych informacji?
To, że udało mu się wstrząsnąć amerykańskim aparatem bezpieczeństwa, skutecznie przed nim ukryć i użyć informacji nie do szantażu i współpracy z obcymi wywiadami, jak straszyło nas NSA, ale do wywołania debaty, było jego prawdziwym zwycięstwem. Odpowiadanie na niegodne tego fałszywe oskarżenia i tryumfowanie w wywiadach – jest zwycięstwem pozornym i chwiejnym. Przecież wciąż możliwe jest aresztowanie Snowdena, a pod planowanymi reformami agencji nikt się jeszcze oficjalnie nie podpisał, choć nieśmiało i z niechęcią przychyla się do nich administracja Obamy. Ale to ta sama administracja, która z usług NSA korzystała jeszcze chętniej niż którakolwiek poprzednia.
Może się jeszcze okazać, że głośno kibicując Snowdenowi – herosowi, wcale nie pomagamy Snowdenowi – whistleblowerowi. Mało medialnemu, mrukliwemu, ale autentycznemu bohaterowi 2013 roku.