Karabachu nie da się pojąć rozumowo. Problem w tym, że uczuciowo też się nie da.
Thomas De Waal twierdzi, że punkt widzenia na konflikt karabaski zależy od tego, czy jest się w Baku czy Erywaniu. Nawet w Górskim Karabachu punkt widzenia zależy od tego, z czym, po co i skąd przybywamy. O pamięci po konflikcie i zacieraniu się faktów najwięcej mówi główna ulica Stepanakertu.
***
Stepanakert. Stolica separatystycznej Republiki Górskiego Karabachu. Główna arteria zaczyna się przy placu Odrodzenia i ulicy 20 lutego, obejmuje skwer Szaumiana ze śpiewającą fontanną, potem przechodzi w Azatamartikneri. Jest tam wszystko. Cały świat Górskiego Karabachu. Siedzę na ławce na skwerze, śpiewa fontanna, barwy, światła kolorowe. Ooo, Stepanakert! – tak śpiewa. Od niej zaczyna się ten świat i na niej właściwie się kończy.
Powoli się ściemnia. Z Szuszy szedłem, od Stepanakertu dziesięć kilometrów. Byłem w Szuszy z Anglikiem prosto z Newcastle poznanym w marszrutce. Jak każdy z Zachodu właściwie nie wie, dlaczego przyjechał akurat tutaj. I jak każdy chce zobaczyć, co to właściwie znaczy „nieuznawane państwo‟, a potem opowiedzieć, jakie niebezpieczeństwa czyhały na zachodniego podróżnika na Dzikim Wschodzie. Anglik wsiadł potem w marszrutkę powrotną, ja polazłem pieszo.
Jedna asfaltowa droga; jakoś górskimi szlakami przejść niby można, ale nikt nie potrafił wskazać kierunku. Na piątym kilometrze, idealnie między ormiańskim Stepanakertem i azerbejdżańską Szuszą, stoi czołg. Taki wielki, bohaterski. Usiadłem, zapaliłem ruskiego papierosa. Jesteś obrazem połowicznej pamięci mówię, jesteś świadkiem zapomnienia i narzędziem, drogi czołgu T-72 nr 442. Nie chcą już myśleć, że zabijałeś cywilów, może nawet byłeś w Chodżale, na pewno wypierałeś Azerów z Szuszy. No i co? Obroniłeś, ale zamknąłeś ich wszystkich pośród tych gór. Niepewnych, bo teraz nikt ich nie uznaje i nigdzie nie przynależą, choć sami twierdzą, że jest inaczej. W stanie zawieszenia, w zamrożeniu. Bo ty jesteś i wspomnieniem, i zapowiedzią, i to wszystko nie może się przecież tak skończyć. Czy oni o tym wiedzą? Milczysz. Czy naprawdę nie masz mi nic do powiedzenia?
Powiem ci, co mi W. w Vanklu opowiedział: – Była ciężka zima, chyba najgorsza w czasie całej wojny. Azery się zbliżali. Jeszcze tylko jedno wzgórze i są w wiosce. To mężczyźni zakładają mundury, karabiny biorą, kobiety i dzieci do szpitala gnają. Mówię, że z nimi idę, oni w śmiech. Uparty byłem. Dali wreszcie pasy z nabojami i lezą, a ja się za nimi wlokę. Śnieg mnie prawie przykrywał, krótki byłem, dalej jestem. Doszliśmy po paru godzinach. Padam pyskiem na ziemię, a oni śmiech. Następnego dnia – moje piętnaste urodziny. Odparliśmy ich. A ja dostałem kałasznikowa prawdziwego. Własnego.
Potem W. westchnął. Jak każdy przy stole, był w dresie i pikolakach, zalany tutowką, bimbrem z owoców morwy, jak każdy, ale po nim było najmocniej widać. On też sam chciał gadać, nie musiałem z niego wyciągać, jak z S. czy tym bardziej z M. Dumny był ze swojej Rzeczy. Z Rzeczy, którą wykuł sobie drogę do zamkniętego świata, do państwa wzdłuż głównej ulicy. Tak mi opowiedział, a ja czułem, że przywiązał się do Rzeczy się nie dlatego, że była narzędziem służącym do likwidacji wroga, ale obroną, kiedy świat oszalał. Bo poszedł z nimi nie dlatego, że chciał krew mieć na rękach, ale po to, żeby zostać na swoim. Zresztą ci, którzy się wtedy zbliżali, myśleli dokładnie to samo.
Jest jeszcze jedna Rzecz. Trzeba odbić w bok za domem weselnym, kilkadziesiąt metrów zaledwie od placu, przy ulicy Dawida Sasuntsi [1]. Muzeum Historii w Stepanakercie, a w środku wielka Pamięć, ogromne pominięcia i nikogo zainteresowanego. Muzeum równie wiarygodne, jak istnienie bohatera, którego imię nosi ulica. Ładna Ormianka patrzy na mnie jak na intruza między jej krzyżówkami. To dziwne, że jeszcze tu jest. Jedyne, co zatrzymuje młodych w Karabachu, to głęboki patriotyzm. Muszę nazwać to powodem irracjonalnym, bo logicznych powodów do pozostania w separatystycznej republice nie znajduję.
A więc patriotycznie (nacjonalistycznie? turkofobicznie? – tak się przecież tu znajduje patriotyzm) wpuszcza mnie do darmowego muzeum z wyżartymi dywanami na ścianach. Trzeba pokazać należycie, jak wszystko się zaczęło. Biała Armenia pośrodku, po lewicy czarna Turcja i 1,5 miliona ofiar ludobójstwa. Po prawicy czarny Azerbejdżan i 32 ofiary masakry w Sumgaicie. Starli się wtedy w Sumgaicie, w Askeranie i w Kirowabadzie. Pod Baku i w Karabachu. Zawsze zaczynało się niewinnie – plotką, niedopowiedzeniem – a kończyło masakrami. Zawsze tych będących akurat w mniejszości. Wina zdaje się być pośrodku. Później już wspomnienie i pamięć zostają zmitologizowane w państwowych politykach historycznych. Powstają piękne i szlachetne opowieści o pięknych, niewinnych i szlachetnych.
I mamy gotowy materiał do rekonstrukcji pamięci. W końcu kto ma zasoby i narzędzia, ten rządzi pamięcią, prawda? Zmienia ją na własny użytek i w ten sposób władzę umacnia.
Tak zderzają się opowieści w Armenii i w Azerbejdżanie. Tutaj pamięć o Sumgaicie, tam wyparcie. Tutaj ani słowa o Chodżale, tam martyrologia i gloryfikacja. Tutaj czołg T-72 to bohater, który Szuszę zdobył, tam złe wspomnienie straconego. Pełna wybiórczość. Potem od pamięci najnowszej, która ma jeszcze swoich nosicieli, cofamy się coraz głębiej w przeszłość, w końcu odmawiając przeciwnikom prawa do uczczenia ofiar.
S., A., i I. z Baku opowiadają o ludobójstwie Ormian w 1915 roku: – Musieliśmy się bronić. Musieliśmy się bronić, na ziemi, która jest nasza od ZAWSZE. Zresztą nie ma żadnych dowodów, żadnych. Jeśli ktoś umarł, nie było to jakkolwiek planowane. Półtora miliona? Kilka tysięcy, co najwyżej. Ludobójstwo? Jeśli jesteś obywatelem jakiegoś państwa i zaczynasz występować przeciw niemu, to się trzeba liczyć z konsekwencjami.
H. z Erywania opowiada o wojnie z 1905 roku: – Rzezie Azerów? Coś takiego jak Azerbejdżan to nawet nie istnieje, to wymysł. Nie ma narodu, jest kreacja. Masakry cywilów? Obrona własna.
Co widac z placu Odrodzenia
Tak wspominałem rozmowę z czołgiem, podróż do Vanklu i wizytę w muzeum, siedząc na skwerze przy placu Odrodzenia. To najlepsze miejsce na wyciąganie wniosków, bo można czynność tę połączyć z obserwacją wieczornej rewii mody i bywania. Szczyt karabaskiej klasy – kilka kółek wieczornych: od skweru, mija się Park Zakochanych i izbę pamięci ofiar wojny, potem budynek parlamentu, wzdłuż ulicy Tumanjana i z powrotem, obok pałacu prezydenckiego na skwer. Wszyscy, którzy chcą być widoczni, wylegają na plac i robią kółka. Chodzą w kółko, bo nie mają właściwie gdzie usiąść na piwo czy kawę. Dwie kawiarnie mocno skryte, więc nie ma szansy na bycie widocznym.
Ale nie tylko o to chodzi w tych kółkach. Kółka robią też za alegorię. Kółka opowiadają wielką Historię, przez duże „H‟, teraz zawieszoną w bezcelowym spacerze, który nie będzie trwał wiecznie. Kółko się skończy, znowu pojawi się zgrzyt na linii Erywań – Baku. Zaczną się kolejne podchody, zadrażnienia, załagodzenia, podtrzymywanie zawieszenia. Ale kiedyś liczba możliwych do wykonania kółek się zamknie, trzeba będzie wyjść poza plac, a że to gra o sumie zerowej, skończy się kolejną wojną. O znacznie bardziej dramatycznym przebiegu niż poprzednia.
Wstaję i robię kółko. Nie pasuję: idę sam, oglądam się na boki, wszyscy patrzą na mnie, bo przecież zupełnie nie o to w tym chodzi. Przystaję, łamiąc dobry zwyczaj krążenia. Drzwi do pałacu prezydenckiego stoją otworem. Bez żadnego strażnika. W oknach na piętrze ciągle pali się światło. Dobry pasterz Bako Sahakjan czeka na swoją trzódkę. Za jakiś czas republika okaże się za mała, Bako wybierze wielką politykę w Erywaniu. Wyjedzie i zapomni o Karabachu. Tak jak zapomniał Robert Koczarjan i jak zapomniał Serż Sarkisjan. Bo osiągnięcie szczytu w Górskim Karabachu nie jest przecież żadnym prestiżem. Osiągnięcie szczytu wynosi na piedestał tylko wśród 140 tysięcy mieszkańców republiki.
Trudno nie oprzeć się pokusie, trudno nie próbować przeskoczyć do wyższej ligi. A kiedy już się przeskoczy, zapomina się o tym, jak w górskiej republice jest w środku, zaczyna się ją traktować jedynie jako kartę przetargową w negocjacjach. A skoro od środka nie myśli się o Karabachu poważnie – bo jak ten miniaturowy eksperyment polityczno-ustrojowym traktować serio – nie ma chyba nic dziwnego w tym, że na zewnątrz Górski Karabach odbierany jest jak kolejna zabawna fanaberia na postsowieckiej mapie, a nie realny problem polityczny.
Parę dni temu stałem przed pałacem z Palestyńczykiem, który ma plan. Robimy kółko po deptaku, znowu tylko pozorne, nie takie prawdziwe, karabaskie. Zwierza mi się z planu.
– Objadę wszystkie nieuznawane państwa na świecie. Mam zaliczone Naddniestrze i teraz Karabach. Polecę do Abchazji, Osetii Południowej, potem Somaliland i na koniec Sahara Zachodnia.
– Nieźle. Ale po co?
– Nie wiem. To chyba dobry plan tak po prostu, nie?
– Jeszcze Cypr Północny, Kosowo, Tajwan, jak się zaweźmiesz, to w Somalii masz jeszcze Galmudug.
– No.
Łuska słonecznik, pluje wokół siebie na plac Odrodzenia. Palestyńczyk – wydawałoby się – powinien rozumieć lepiej, czuć bardziej, ale dla niego również Karabach jest żartem. Potrafi zrozumieć tylko „swój‟ konflikt, czyli arabsko-żydowski, ten, który wygnał go do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Jakie znaczenie strategiczne czy geopolityczne może mieć maleńka republika pośród gór bez jakichkolwiek zasobów? Nieuznana nawet przez Armenię? Bez tego staje się tylko atrakcją turystyczną. A dla Ormian z Erywania i Azerów z Baku pozostaje kością niezgody, o którą toczy się wojna polityk historycznych i pojedynczych wystrzałów na granicy, od których przez dwadzieścia lat zginęło ponad 3 tys. osób.
Dla tych, którzy są w środku, ale też tych, którzy teraz muszą poszukiwać nowego miejsca w Azerbejdżanie, jest domem na kurzej łapce, wydmuszką, ale jednak własną, przepełnioną głęboką pamięcią o przeszłości. To zupełnie inna pamięć niż ta, która wypełnia dyskurs oficjalny. Nie ma w niej sztucznych tworów, jest szczerość i ból. Rzadko pojawia się awersja narodowa, znacznie częściej żal za straconym czasem pokoju. Dzisiejszy stan wyjątkowy jest wynikiem wojny, która tworzyła narody polityczne lub budziła je z sowieckiego snu. Sztucznym tworem jest za to polityzacja pamięci o tym, co się w rzeczywistości wydarzyło. Ci, którzy najmocniej przyczynili się do polityzacji kwestii Karabachu, i ci, którzy najbardziej podgrzewają konflikt, z Karabachem nie mają wiele wspólnego. Najbardziej o codzienności republiki zapominają ci, którzy zdolni są podejmować decyzje z ciepłych posad w Erywaniu i Baku.
Na skwerze pod Szaumianem ponownie
Ciemno już. Jest wieczór, ciepły, letni. Zanim pójdę oglądać państwo na Azatamrtikneri, siadam jeszcze na chwilę pod fontanną, która ciągle śpiewa. Pręży się przed nią pomnikowy Stepan Szaumian. Zwali go kaukaskim Leninem. Od prawdziwego dostał zadanie sowietyzacji Kaukazu Południowego. Etniczny Ormianin, urodzony w Tbilisi, działający w Baku, a więc materiał idealny. A do tego jeszcze dostał swoje miasto w Górskim Karabachu. Można powiedzieć: komunistyczna wersja Sayata-Novy [2]. Ale tylko z wewnątrz można tak patrzeć na Szaumiana, bo przecież walka o nomenklaturę to jeden z najważniejszych ideologicznych bojów Azerbejdżan i Ormian. Nikt w Azerbejdżanie nie powiedziałby „Stepanakert”. Gdyby wojna skończyła się inaczej, dziś fontanna śpiewałaby: Ooo, Chankendi!
Może gdyby wojny nie było, zdekomunizowaliby nazwy, odeszli od Szaumiana, znaleźli coś pośrodku, razem. Różnie to bywa, Kirowa z Azerbejdżanu wyrzucili, Lenina z Armenii też. Szaumian w Karabachu pozostał, przypomina, to, co każdy chce zapamiętać. Dla jednych to nostalgia posowiecka, dla innych Szaumian stoi, bo Ormianin. Wątpliwe, by miejscowi patrzyli na Szaumiana „holistycznie‟: jako ponadnarodowego przywódcę, który zjednoczył w Komunie Bakijskiej eserowców, mienszewików, nacjonalistów ormiańskich i azerskich, bolszewików, Ormian, Rosjan, Azerów, Gruzinów…
Mam już iść, gdy przysiada się starszy pan.
– Co tam piszesz?
– A, zbieram myśli…
– O mnie napisz! Zobacz!
Generał S. pokazuje mi wojskową książeczkę. CCCP.
– W Wietnamie byłem. Amerykańce spieprzali jak króliki. Stary, dobry Sojusz.
Chłopiec nie pyta, chłopiec się gapi.
– Daj zapalić.
– Nie.
– No daj.
– Ile masz lat?
– Dziesięć.
– Wiesz, kto to, tu, na pomniku?
– Nie.
Azatamartikneri
Skwer i plac Odrodzenia z ulicą 20 lutego to miejsca odświętne. Nie można przyjść tam tak po prostu. Trzeba przyjść w dobrych butach i wyprasowanym ubraniu, całą rodziną albo z najlepszymi znajomymi. Na skwerze należy się witać, całując w policzek, podczas kółek – tylko skinieniem głową, bo zatrzymywanie się nie jest w dobrym tonie. W zasadzie już wchodząc w aleję Azatamrtikneri, najważniejsze instytucje ma się za sobą, ale co z tego. Na samym początku po lewej stronie mijam Narodowy Urząd Statystyczny Republiki Górskiego Karabachu. To w nim powstają wyliczenia dotyczące struktury ludnościowej republiki.
Spis powszechny udało się przeprowadzić raz – w 2005 roku. Wyszło z niego, że w Karabachu żyje w tej chwili sześciu obywateli określających swoją narodowość jako azerską.
Ale to, co pisze się w oficjalnych dokumentach, to jedno, a istnienie przez nieobecność to drugie.
Na przykład Szusza. Kiedyś kwitnące miasto, centrum południowego Kaukazu, konkurujące z Erywaniem, a nawet Baku, a dziś wioska, gdzie najbardziej rzuca się w oczy połowiczność. Bo połowa domów stoi – ta ormiańska – a połowa to ruiny, które służą do przypominania. Czego? Dawnych i obecnych animozji, oczywiście, zresztą tak jak meczety i cmentarze. Ci nieobecni istnieją i przypominają o sobie w świadomości braku. Aż nazbyt mocno.
Kilkadziesiąt metrów za statystykami swoje miejsce na ulicy pamięci mają dyplomaci. To u nich, w gmachu MSZ, należy wypełnić wizę. Na wizie jest miejsce na wpisanie miejscowości, które chce się w Karabachu odwiedzić. Należy wystrzegać się Agdamu i wszystkiego blisko frontu. Ale jak się wystrzegać, skoro te opowieści, narracje, polityki historyczne, wszystko to dopiero tam zyskuje realny wymiar?
Było ciemno, bardziej niż teraz. Przyjechałem do Vanklu, bo to jedna z najdalej wysuniętych na wschód miejscowości, gdzie turyści mogą dotrzeć legalnie. Dalej też można, ale trzeba zapłacić wziątkę. Hotel w kształcie statku to atrakcja, pod warunkiem że do wsi trafią zwolennicy posowieckiego kiczu połączonego z blichtrem Kaukazu i całkowicie uniwersalnym bezguściem. Pustka, na ulicach szwenda się dresowa młodzież w adibasach [3]. Chciałem się gdzieś przespać, a rano znaleźć kogoś, kto podrzuci mnie do Agdamu, opuszczonego miasta. Zamiast tego chłopak zaprowadził mnie przed sklep, najważniejszego miejsca w miejscowościach, które przy odrobinie złej woli trzeba by było nazwać dziurami w stanie wyjątkowym. Siedzimy. I nic się dzieje, błogość górskiej ciszy. M. podsuwa mi pod nos stakan filtrowanej w mleku rosyjskiej wódki. W. zdążył już opowiedzieć o prezencie na piętnaste urodziny. Od kiedy się dołączyłem, chłopaki wydobywają z czeluści nadwyrężonej pamięci resztki rosyjskiego zapamiętanego z wojska albo, co mniej prawdopodobne, ze szkoły. S. praktycznie cały czas milczy, W. próbuje się zaprzyjaźnić, a M. wzdycha, co jakiś czas powtarzając oooj bladź. Chłystki wymieniają się, nie każdego starsi dopuszczają do plastikowego stołu.
Potem przyjechał A.: – Wypijmy za naszych braci, co polegli na wojnie o naszą ziemię! Zaczął po rosyjsku, ale kolejne kilka minut opowiadał po ormiańsku. Nic nie rozumiem, ale wiem, że mówi rzeczy poważne i wzniosłe, bo wszyscy milczą, a S. karci wzrokiem gówniarzy, którzy szurają butami za sklepem. M. tłumaczy mi pokrótce, co powiedział A. Drugi toast. Teraz zapłakany M.: – Tysiące ich było, samoloty, czołgi. A my, partyzanci, przegoniliśmy ich. Jak znowu przylezą, to ich znowu pogonimy. M. jest już poważnie pijany, a ja mam spać w jego domu. Zbiera się i kuleje na dziurawej drodze. Dom to ruina. Jest w nim tylko jedno miejsce, które przypomina dom. W rogu pokoju na stoliku stoi zdjęcie jego żony, wokół kwiaty i świeczki. M. milczy. Przez noc nie mogę zasnąć, bo M. musi spać przy rosyjskiej telewizji. Dopiero rano, ciężko skacowany M. przy kawie mówi jedno zdanie: – Jak poszliśmy w góry, wtedy, jak W. dostał kałasznikowa, Azerowie zbombardowali szpital. Była tam moja żona. Był styczeń 1991 roku. Nie pojechałem na front.
Za ministerstwem jest Uniwersytet Rolniczy. Obok gmach komendy głównej milicji. Patrzę na komendę i przypominam sobie o Angliku i Belgu.
Siedzimy w restauracji przy placu. Belg jest zadowolony. Naleśniki, pomidory, piwo. Niewiele chłopakom potrzeba, więc po godzince wstawiony Belg zaczyna się drzeć.
– Kurwa, to jest burdel! Ledwo wysiadłem i już mnie czterech otoczyło.
– Ale co, na migi rozmawiałeś?
– Nie wiem, chyba. Przyszliśmy tu. Mówią: kieszenie puste. Mówię: ok, ja mam. Piwo pierwsze, drugie, siódme. Coś zjadłem. Ogólnie ok.
– Wyjąłeś z bankomatu?
– Tak, z trzysta euro w dramach. Jakoś tak. Ok, poczułem to piwo, lekko się wstawiłem, idę do kibla. I zostawiłem plecak z portfelem. Wracam, ci poruszeni: dobra, dobra, fenkju, fenkju i już ich nie ma. No to ok. Otwieram, a tam tyle, żeby rachunek zapłacić. Idiota. Idę na policję, jeden mówi po angielsku. Opisuję mu.
– Ale jak?
– Prawdziwie. Niscy, czarnowłosi, zrośnięte krzaczaste brwi, krępi, w dresach i lakierkach. On mówi ok, zostaw numer, znajdziemy i zadzwonimy. Ok, ja bez nadziei, że nic z tego nie będzie, no bo jak ma być? Słabo opisałem. Po godzinie dzwonią, mówią: mamy ich. Ok! To ja biegnę.
– I?
– No oni. Pieniądze są, na stole leżą, ok? Już chcę brać, iść, a policjant: a co ze złodziejami zrobić?
– Ciebie zapytał?
– No. A ja: jak „co z nimi”? No macie prawo przecież, ok? Jakbym powiedział: za komisariat powywieszać, toby poszli powywieszali. No burdel, burdel.
Anglik się śmieje, potem się rozchodzimy, ale to wcale nie jest zabawne. Tak się realizuje tutejszy stan wyjątkowy. Resorty siłowe są widoczne na ulicach: żołnierze pieszo w parach, w czwórkach, pojedynczo i w ósemkach, w łazikach i wozach opancerzonych. Milicjanci w samochodach i na spacerze patrolowym, gdy nie ma innego wyjścia. Ich obecność nie ma nic wspólnego z państwem prawa, jak to rozumiemy. Ich obecność jest wyrazem ciągłego zawieszenia, które daje się odczuć jako zagrożenie. Nie wiadomo, co właściwie istnieje tu de facto, a co de iure. To, co zwykle jawiłoby się jako znak stabilności, tu tylko podkreśla niestabilność i tymczasowość.
Chcemy spokoju – powtarza się w każdej rozmowie. Ale przecież, poza rejonami przygranicznymi, spokój właściwie jest, wszystko działa jak w tak zwanym „normalnym państwie‟. To jednak pozór.
Bo nie trzeba byłoby pić za pokój, domagać się pokoju i bronić pokoju, gdyby rzeczywiście istniał. W efekcie, gdy fontanna już nie śpiewa, bo państwo poszło spać, ma się wrażenie pełnej militaryzacji i gotowości bojowej. I to w stolicy, a co dopiero dalej!
Taki na przykład korytarz laczyński. Marszrutka stoi na ostatniej stacji benzynowej w Armenii. Kilkanaście kilometrów w prawo prowadzi droga do monastyru Tatev. Wojsko w stylu sowieckim, z bronią sprzed potopu. Chłopaki przed marszrutką patrzą z podziwem. – Będzie dzień, kiedy i ja będę bronił Karabachu – mówią, na zmianę zaciągając się dymem i spluwając na pobocze. Miłość i oddanie dla ojczyzny. Ojczyzny w wersji zmilitaryzowanej, bo przecież ciągle zawieszonej pomiędzy.
Odwracam się i patrzę na uniwersytet, jedną z pięciu uczelni wyższych w Stepanakercie. Tynk sypie się ze ścian, a trawnik wcale nie wygląda jak przed uczelnią, która się roślinami wiechlinowatymi powinna zajmować. Wtedy łapie mnie I.:
– Anglia, Niemcy, Francja? Nieważne, jestem I. Mieszkam w Stepanakercie, mówię w czterech językach, mam domek na wsi, jestem jedynym użytkownikiem couchsurfingu w Karabachu. Śpisz za darmo, śniadanie też, jak chcesz, żebym zorganizował wycieczkę, musisz dopłacić. Jeden Francuz jedzie ze mną na wieś za godzinę. Dołączasz się?
Owszem. I., mistrz autopromocji i marketingu szeptanego, spotyka się z nami pod uniwersytetem. Francuz powtarza słowa Palestyńczyka, konesera nieuznawanych państw: – A tak sobie jeżdżę po świecie. Były tanie bilety, to poleciałem do Erywania, Aznavour w końcu Ormianin (koło placu Odrodzenia jest centrum kultury jego imienia), jutro wracam, taki tam szybki wypad w egzotykę.
Taksówką dojeżdżamy na wieś, kilka kilometrów za stolicą. Jest sielsko. Żadnego asfaltu, prądu, bieżącej wody. Cisza, a wokół góry. Francuzowi nie smakuje ser, pluje winem, pochłania tylko serdelki z keczupem. Mówię I., jakie to mądre rzeczy lubimy sobie o ich nieuznaniu opowiadać. Mistrz autopromocji tylko się uśmiecha.
– Wiesz, jaki jest wasz problem? Wy chcecie wszystko zrozumieć racjonalnie, tak jak to jest w Europie. Czarne albo białe. Uznane albo nieuznane. Jak coś wam się ze schematem nie zgadza, to się całkowicie gubicie, a potem to już tylko wam zostaje dobra mina do złej gry. A powiedz mi proszę, jak ten posowiecki burdel rozumowo ogarnąć? Tu jest sowka chłopie, kumasz?
Nie odzywam się.
– Posłuchacie się Ormian i Azerów, to wam powiedzą, że to wojna była o ich etniczną ziemię. Diaspora jeszcze bardziej. To durnie z kacapską mentalnością. Złapali to wasze jednowymiarowe rozumowanie. Albo my albo oni. Ja – obcy. A my tu mamy gdzieś jednych i drugich. Chcemy spokojnie żyć i niczego nam więcej nie potrzeba. Jak Azerowie chcą wrócić, niech wrócą, ale musi być tak samo.
– Ale ty przecież jesteś Ormianinem?
– Gówno. Ja jestem człowiek karabaski. Nikt nas nie uznaje? I co z tego? Mamy wszystko, czego potrzeba. MSZ jest? Jest. MSW jest? Jest. Policja, wojsko, uniwersytet, banki, prezydent, zgromadzenie narodowe, sąd najwyższy, urzędy są? Są. I to wszystko przy jednej ulicy. Za 150 euro w miesiącu da się przeżyć, jak się nie podoba, można jechać do Erywania albo Moskwy.
I. przeżył dopiero ćwierć wieku, więc o wojnie mogli mu tylko opowiadać. Wracamy do Stepanakertu. Spod fontanny, która nie śpiewa, wracam do mieszkania.
Zakończenie, czyli zmiana perspektywy
To nie do końca prawda, że nie da się Karabachu pojąć rozumowo. Nie da się, używając europejskich kategorii opisowych, wedle zachodnich teorii polityki i kultury. Tyle że uczuciowo też nie da się Karabachu pojąć, a właśnie tak tworzy się politykę i język, i w Baku, i Erywaniu.
Ci, którzy są tu nadal, oraz ci, którzy przez to, co polityczne, musieli opuścić swoje miejsce, patrzą zwykle przez pryzmat własnej pamięci oraz niepewności kolejnego dnia. Doświadczenie podpowiada Ormianom karabaskim, że nie ma żadnej gwarancji, że któregoś dnia nie znajdą się na miejscu swoich dawnych azerskich sąsiadów, w obozach tymczasowych dla osób przesiedlonych wewnętrznie [4]. Nikt w Azerbejdżanie – nawet jeśli ułożył sobie życie od nowa – nie powie, że jego dom jest w Baku, Gandży czy Lenkoranie. Dom zawsze, starym kaukaskim zwyczajem przywiązania do ziemi, jest w Karabachu. A sąsiad pozostaje Ormianinem, którego zna się od dziecka, a nie Azerem, który urodził się w jakiejś innej wiosce.
Pamięć się zaciera, a jej polityczna wybiórcza wersja każdego dnia infekuje kolejne pokolenia, podkręcając antagonizmy. Karabaski stan wyjątkowy – stan tymczasowy, stan zawieszony, państwo jednej arterii i jej fontann – musi się skończyć. A gdy się skończy, każda literka alfabetu po obu stronach złapie broń i ruszy na front. Za wykreowaną ideę narodową, za „nasze‟, za „ZAWSZE‟.
[1] Dawid z Sasun jest jednym z głównych bohaterów ormiańskiego poematu epickiego Śmiałkowie z Sasun, opowiadającego o walecznych obrońcach ziem ormiańskich podczas najazdów arabskich między VIII i X wiekiem.
[2] Sayat-Nova był XVIII-wiecznym ormiańskim muzykiem i poetą. Tworzył na dworze gruzińskiego króla Irakliego II, pisząc głównie po azerbejdżańsku.
[3] To zupełnie inne adibasy niż te opisane przez Zazę Burczuladzego w obrazoburczej powieści o współczesnym Tbilisi Adibas. To adibasy nawet nie udają oryginałów.
[4] IDP – internally displaced persons