– Dlaczego tak nachalnie zachęca się ludzi do głosowania? – pytam. – Przecież wynik jest jasny. – Tak, ale władzom zależy na frekwencji. W końcu o wiele lepiej brzmi, że prezydenta wybrało 60% z 70 milionów głosujących niż 60% z 30. Wiktoria Bieliaszyn relacjonuje przebieg wyborów w Rosji. Ponieważ znamy wynik, na nim skupiamy się najmniej.
W niedzielę 18 marca w Moskwie jest -6 stopni, słońce i błękitne niebo. Czekając na zielone światło na przejściu dla pieszych w okolicach placu Komsomolskiego, obserwuję ludzi zmierzających w stronę 57 lokalu wyborczego albo już z niego wychodzących. Przed bramą stoi grupa roześmianych policjantów. Drugą mijałam chwilę wcześniej, przechodząc obok lokalnej szaszłykarni, a trzecia stoi po przeciwnej stronie ulicy. Później dowiaduję się, że ich zadaniem jest nie tylko pilnowanie porządku, radzenie sobie z ewentualnymi prowokacjami, ale również oddziaływanie psychiczne na Rosjan. Tutaj policjant budzi strach i lęk, więc wszelkie niepokorne myśli czy niecne plany na widok mundurowego najczęściej znikają.
Kiedy zapala się zielone światło, tłum rusza. Przechodzący obok mnie mężczyzna krzyczy do telefonu:
– Witaj, bracie! Nie no, co ty. Jesteśmy w mieście, nigdzie nie pojechaliśmy. Przecież dzisiaj wybory!
Przyspieszam kroku i schodzę do metra. Jestem już spóźniona. Choć znam miasto bardzo dobrze, wyciągam z kieszeni telefon i dokładnie studiuję mapkę. Centrum monitoringu „Gołos – za cziestnyje wybowy” („Głos – za uczciwe wybory”) znajduje się w tym roku na terenie fabryki czekolady Krasnyj Oktiabr’ (Czerwony październik). Dokładny adres przesłano mi dzień wcześniej z prośbą, by nikomu go nie udostępniać. Grigorij, jeden z obserwatorów i członków ruchu Gołos, dzięki któremu udało mi się uzyskać tutaj akredytację, wyjaśnia:
– Sam nie wiedziałem, gdzie w tym roku będziemy obserwować. Zmieniamy miejscówki, bo gliniarze lubią nam poprzeszkadzać.
Adres niby był zastrzeżony do ostatniej chwili, ale przed drzwiami stoi kilka samochodów: karetka pogotowia, bus rosyjskiej redakcji „Wiesti” („Wiadomości”) i kilka czarnych luksusowych fur z przyciemnionymi szybami i włączonymi silnikami. Mijam je i wchodzę na trzecie piętro. Zastaję zamknięte drzwi i ciszę, więc zaniepokojona dzwonię do Griszy:
– Już do ciebie wychodzę, poczekaj chwilę.
Po kilku minutach drzwi otwierają się. Wchodzę do wielkiego korytarza. Na jego końcu widzę kilka osób. Po okazaniu legitymacji dziennikarskiej mogę wejść do środka. Po prawej stronie wielki pokój pełen ludzi. Wszyscy są zajęci, rozmawiają zciszonymi głosami przez słuchawki, z którymi nie rozstają się od 6 rano, tworzą raporty, pomagają wypełniać wnioski, prowadzą statystyki. To tutaj spływają wszelkie skargi i zażalenia wyborców, obserwatorów oraz członków komisji wyborczych. W chwili, kiedy piszę ten tekst, o godzinie 16:30 czasu moskiewskiego do Centrum wpłynęło 2336 skarg z terenu całego kraju.
Gołos to największa w Rosji organizacja prowadząca społeczną obserwację wyborów. Działają od 2000 r. Główny działacz, Roman Udot podkreśla, że są apolityczni. Nie współpracują z żadną partią i wszystko im jedno, kto wygra. Byleby wygrał sprawiedliwie i uczciwie.
Przy największym stole słyszę głos jednego z wolontariuszy:
– Tak, rozumiem. Oczywiście, jest to naruszenie. Zaraz wypełnię wniosek. Proszę podać mi imię, nazwisko, otczestwo. Halo? Halo?!
Chłopak wzdycha i mówi do sąsiada przy stoliku:
– Kolejny tchórz.
Kiedy pytam go, co się przed chwilą stało, odpowiada:
– Ludzie dzwonią i piszą z przeróżnymi sprawami. Niektórzy po to, żeby nas opieprzyć, że w lokalach wyborczych jest brudno. Zupełnie, jak byśmy byli za to odpowiedzialni. Inni zgłaszają mniejsze i większe nieprawidłowości. Tylko że często, kiedy przychodzi co do czego i chcę zapisać dokładnie ich skargę, spisać dane – rozłączają się.
– Boją się?
– Tak, na pewno.
czytaj także
W Centrum Monitoringu wrze. Ogromna sala podzielona jest na kilka sekcji. W jednej siedzą prawnicy, w innej obsługa techniczna, na środku – wolontariusze odpowiadający na telefony. A telefony dzwonią bez przerwy.
– Kto dzwonił? W jakiej sprawie? – dopytuję, kiedy któryś z wolontariuszy akurat skończył rozmowę.
– Teraz akurat nic poważnego, ale chwilę wcześniej odebrałem telefon od mężczyzny, który przyszedł do lokalu wyborczego, pokazał dokumenty i usłyszał, że przecież już dzisiaj głosował.
– Jak zareagował?
– Był w szoku. Dociekał: „Jak mogłem głosować, skoro dopiero przyszedłem?”.
– I jak to się skończyło?
– Złożeniem skargi. To poważna nieprawidłowość…
Z boku wtrąca się sąsiad mojego rozmówcy:
– U mnie przed chwilą dzwonili z podejrzeniem karuzeli.
– Karuzeli?
– To taki ewenement. Zbierają ludzi do autobusu albo do busa i zawożą do lokalu wyborczego. Dwadzieścia osób. Trzydzieści. Pięćdziesiąt. Obserwatorzy od razu kumają, że coś jest nie tak, jeśli do lokalu wchodzi nagle grupa kilkudziesięciu osób. Najczęściej wystarczy wtedy wyjść na ulicę i się rozejrzeć. Autobus jest często zaparkowany w kilkudziesiąt metrów od budynku.
– Co to za ludzie?
– Przekupni. Dostają kasę za zagłosowanie na konkretnego kandydata.
– A czym są tzw. „wrzuty”?
– Wrzuty zdarzają się przed otwarciem lokali wyborczych albo już po ich zamknięciu. Przed jest trochę trudniej, bo teoretycznie obowiązuje przepis, że urny muszą być przezroczyste, ale nie wszystkie lokale tego przestrzegają. Komisja wrzuca do urn wypełnione karty.
– A kamery?
– Z kamerami jest tak, że najczęściej albo wcale urn nie obejmują, bo są tuż nad nimi, albo są w przeciwległym końcu sali.
Wolontariusze są w różnym wieku. Niektórzy musieli całkiem niedawno obchodzić osiemnaste urodziny, inni od dawna są pewnie na emeryturze. Z dziennikarzami rozmawiają chętnie i życzliwie. Jeden z nich, kiedy słyszy, że jestem z Polski, uśmiecha się i mówi:
– Ach, Polska! Byłem kiedyś obserwatorem na wyborach w Warszawie. I wiesz co? Tam u was można oszukiwać jeszcze bardziej niż tutaj. Zupełny brak odpowiedzialności ze strony organizatorów. Ale ludzie w ogóle z tych „możliwości” nie korzystali.
– Głosowałeś dzisiaj?
– Tak, o ósmej rano.
– A zdradzisz mi na kogo?
– Hmm… no cóż…
– Okej, nie naciskam.
– Nie, nie. Chodzi o to, że oddałem głos nieważny. Każdy taki głos ma wpływ na statystyki. Na informację o frekwencji.
Mój telefon zaczyna ostrzegawczo pikać, a ja oczywiście nie mam ładowarki, więc idę do centrum technicznego. Opowiadają mi tam o specjalnej aplikacji, którą stworzono na potrzeby obserwatorów wyborów. Dzięki niej można błyskawicznie wypełnić wniosek/zażalenie, skontaktować się z call-center, zapoznać się z przepisami dotyczącymi prawa wyborczego. Kiedy pytam, dlaczego w sieci krąży tyle zdjęć osób robiących sobie zdjęcia przy urnach wyborczych, Paweł wybucha śmiechem:
– Niektórzy pewnie chcą zamanifestować, że wypełnili swój obywatelski obowiązek. Inni biorą udział w jakichś durnych konkursach na najlepsze selfie z lokalu wyborczego. Jeszcze inni chcą mieć dowód, który będą mogli przedstawić swojemu pracodawcy.
– Dowód, że głosowali?
– Tak. Niektórzy są u nas do głosowania zmuszani.
– Jak można kogoś zmusić do głosowania?
– Och, bardzo łatwo – Paweł wzrusza ramionami. – Można mu np. powiedzieć, że jeśli nie zagłosuje, to straci pracę.
Słyszę pikanie messengera. Wiadomość od znajomej aktywistki: „Wpisz sobie hasztag #явбольнице (#jestemwszpitalu). Zainteresuje cię”. Odpalam przeglądarkę i nie wierzę własnym oczom. Wyświetlają mi się posty i zdjęcia z rosyjskich szpitali. Czytam historię jednej z pacjentek: „Podczas obchodu podszedł do mnie ordynator oddziału. Byłam przekonana, że będę odpowiadać na pytania dotyczące mojego samopoczucia, ale usłyszałam:
– Jutro głosowanie. Potrzebujemy pani danych.
– Przepraszam, ale to niepotrzebne. Ja nie głosuję.
– Jak to? Jest pani w szpitalu, wszyscy muszą zagłosować.
– Bojkotuję wybory, więc moje dane nie będą panu potrzebne.
– Oddanie głosu jest pani obowiązkiem.
– Ale…
– Nie rozumie pani? My, lekarze, podlegamy innym. Wyświadczyliśmy pani przysługę, przyjmując na oddział. Proszę się nam zrewanżować i zagłosować. Powinna pani zagłosować. To nie jest trudne. Nam to naprawdę potrzebne.
– Doskonale pana rozumiem, ale bojkotowanie wyborów jest zamanifestowaniem mojej postawy obywatelskiej. Nie zamierzam jej zmieniać.
– Potrzebuje pani zwolnienia lekarskiego?
– Tak.
– No, to znaczy, że pani zagłosuje”.
W kolejnym poście ktoś inny pisze o obietnicy złożonej studentom: jeśli pójdą na wybory będą mogli zrobić sobie jeden dzień wolnego na uczelni. W następnym córka nauczycieli opisuje sytuację swojej matki, która dostała wiadomość, że jej obowiązkiem jest wpłynięcie na rodziców swoich uczniów, by 18 marca oddali głos w wyborach. Kolejne posty przeglądam coraz bardziej zdenerwowana. Zagaduje mnie stojąca obok dziewczyna:
– Nie przejmuj się. Pomyśl, że do mnie na komórkę zadzwoniła dzisiaj szamanka Wegana z obietnicą, że może sprawić, że wygra kandydat, na którego oddałam głos. Powiedziałam jej, że nie głosowałam.
– I jaka była jej reakcja?
– Powiedziała, że to komplikuje całą sprawę, ale że spróbuje sobie z tym poradzić.
czytaj także
Dostaję smsa od koleżanki pracującej w organizacji Za prawa cziełowieka („W obronie praw człowieka”): „Hej, masz teraz czas? Może pójdziemy na kawę? Wyproszono mnie z lokalu wyborczego. Czekam na dole”. Łapię szybko kurtkę i zbiegam po schodach.
– Dlaczego tak nachalnie zachęca się ludzi do głosowania? – pytam. – Przecież wynik jest jasny.
– Tak, ale władzom zależy na frekwencji. W końcu o wiele lepiej brzmi, że prezydenta wybrało 60% z 70 milionów głosujących niż 60% z 30.
– Skoro wszyscy uważacie, że to wszystko nie ma sensu, to po co to?
Ira zatrzymuje się. Chwilę milczy i odpowiada mi:
– Bo wiesz, mam wrażenie, że prawdziwa walka nie jest wcale wtedy, kiedy ma się szansę na wygraną. Naprawdę walczy się wtedy, kiedy się wie, że się przegra. Ale i tak się walczy. Ja i wiele innych osób… wszyscy wiemy, że jesteśmy w tej grze wielkimi przegranymi, ale nie poddajemy się. Będziemy walczyć do końca.
Ps. Wybory w Rosji wygrał Władimir Putin, ale to wiedzieliśmy zanim te wybory się zaczęły.