Przy białorusko-polskiej granicy utknęły setki zdesperowanych uchodźców z Czeczenii, którzy próbują przedostać się do Unii Europejskiej. Wielu miejscowych podchodzi do przybyszów z niechęcią – choć część decyduje się pomagać.
W Brześciu zapadła noc. O tej porze ulice niewielkiego białoruskiego miasteczka położonego kilka kilometrów od polskiej granicy są wyludnione. Wieje silny wiatr. Dwóch mężczyzn wymienia milcząco spojrzenia i przechodzi pieszą kładką nad torami. Z dołu, z perspektywy ogromnego dworca z czasów stalinowskich, wyglądają jak dwie czarne kropki.
Zatrzymują się w hali dworca. Na pierwszy rzut oka wydaje się pusta, ale wystarczy chwilę zaczekać i pośród smukłych rzędów ławek w poczekalni można dostrzec sylwetki kobiet w hidżabach, otoczone gromadą dzieci. Próbują spać, ale co kilka godzin budzi ich ochroniarz. To będzie długa noc.
W Europie zainteresowanie kryzysem migracyjnym skupia się na regionie Morza Śródziemnego. Rzadko mówi się o sytuacji na wschodniej granicy Unii. Tymczasem każdego dnia około stu osób uciekających z Czeczenii przed represyjnym reżimem Ramzana Kadyrowa próbuje tu szczęścia, licząc, że uda im się dostać do Unii Europejskiej tak zwaną wschodnią trasą migracyjną przez Białoruś. Większość z nich jest zawracana przez polskich pograniczników i musi pozostać w Białorusi.
Z nadejściem świtu około sześćdziesięcioletnia kobieta podchodzi do jednej z rodzin, wręcza im bilety z Brześcia do położonego na polskiej granicy Terespola i tłumaczy, jak zachowywać się na przejściu granicznym. Dzieci słuchają z uwagą. Wczesnym rankiem ruszą znów w stronę Polski z nadzieją, że nigdy już nie wrócą do Czeczenii. Nie jest to ich pierwsza próba i zapewne nie będzie też ostatnia.
Anioł stróż Czeczenów
Ilekroć Wiaczesław Panasiuk wchodzi do budynku brzeskiego dworca, budzi poruszenie. Obrońca praw człowieka jest tu dobrze znany, niektórzy Czeczeni ciągle go wyglądają.
Dwudziestodwuletni Panasiuk jest koordynatorem sekcji prawnej Misji Pomocy Uchodźcom w Brześciu. Jest w mieście bez przerwy od swojego przyjazdu we wrześniu 2016 roku. Najpierw nie był wtedy pewien, czy podoła zdaniu. Dziś można nazwać go aniołem stróżem Czeczenów.
Siedzimy w kawiarni niedaleko stacji. Wiaczesław wskazuje na kelnerkę i mówi – Widzisz ją? Kiedyś, kiedy dworzec był wypełniony po brzegi, uchodźcy poprosili ją o wrzątek, ale odmówiła. Spędziłem całą noc nosząc im termosy.
– Natomiast ochroniarze – dodaje – zwykle są w porządku wobec uchodźców. Przynajmniej ich nie wyrzucają. W każdym razie nie zawsze. Kiedyś jeden z Czeczenów modlił się na samym środku dworca. Musiałem wtedy odwracać ich uwagę.
Wiaczesław przyznaje, że kiedy tu przyjechał, nic nie wiedział o Czeczenach. Dwa lata temu był studentem trzeciego roku na Uniwersytecie w Mińsku. Nie skończył jednak licencjatu: został wydalony z uczelni z powodów politycznych. Nie dziwi więc, że sam będąc „politycznie niepożądanym”, Wiaczesław znalazł wspólny język z Czeczenami.
Zagustował w utworach Timura Mucurajewa, czeczeńskiego barda bojownika, który zdobył ogromną popularność w trakcie wojny. Wiaczesław śpiewa do wtóru piosenki Witamy w piekle i mówi mi, że sam już trochę stał się Czeczenem.
Dlaczego Panasiuk postanowił pomagać Czeczenom?
– Siedemdziesiąt lat temu bronili Brześcia przed nazistami – odpowiada. – Miasto ma wobec nich dług wdzięczności. Ale ponieważ miasto dziś ich nie chroni, my robimy to zamiast niego.
Niewidzialni uchodźcy
Panasiuk kupuje bilet na pierwszy pociąg z Brześcia do Terespola. To właśnie z tego podmiejskiego połączenia korzystają Czeczeńcy, by wjechać do UE i ubiegać się o status uchodźcy. Około 8 rano brodaci mężczyźni, kobiety w chustach i małe dzieci zbierają się na peronie. Żadne z nich nie ma wizy Schengen.
Choć dwa wagony wydzielono specjalnie dla uchodźców, kasjerzy na stacji odmawiają sprzedaży biletów. Próbują tłumaczyć: „Nie! To dla waszego własnego dobra. Dlaczego, na Boga, chcecie z nimi jechać?”.
Human Constanta szacuje, że tylko w listopadzie około 100 osób każdego dnia próbowało przekroczyć granicę Polski w poszukiwaniu azylu. Panasiuk dodaje, że choć jeszcze pół roku temu udawało się dwóm do czterech rodzin, obecnie pogranicznicy przepuszczają tylko jedną.
Z próby na próbę kurczą się środki. Większość uchodźców w Brześciu mieszka w wynajętych mieszkaniach, jednak w miarę jak zaczyna brakować pieniędzy, przenoszą się na dworzec.
Komentując sytuację na granicy, szef MSWiA Mariusz Błaszczak powiedział, że nie dopuści do napływu muzułmanów, a Polska nie podda się tym, którzy dążą do wywołania kryzysu migracyjnego.
Wielu uchodźców mówiło nam, że na granicy strażnicy zwracali uwagę, że są muzułmanami (co przy dzisiejszej atmosferze politycznej w Polsce oznacza, że są postrzegani jako zagrożenie). Inni opowiadali, że strażnicy narysowali parę rogów w czyimś paszporcie.
– Pomagaliśmy na przykład uchodźcy, któremu straż graniczna oznajmiła, że po jego twarzy widać, że jest złym człowiekiem – wzdycha Panasiuk.
W czerwcu 2017 roku polscy i białoruscy prawnicy i aktywiści złożyli skargi do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka na zachowanie polskich funkcjonariuszy straży granicznej w stosunku do osób ubiegających się o azyl.
Po tej interwencji Trybunał orzekł, że Polska nie może nie wpuszczać na granicy uchodźcy chcącego złożyć wniosek o ochronę międzynarodową. Polskie władze zignorowały jednak wiążące tymczasowe orzeczenie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka i odesłały uchodźcę z powrotem pociągiem do Białorusi.
W styczniu tego roku Mariusz Błaszczak zaproponował poprawki do ustawy o cudzoziemcach, które zezwalałyby na deportowanie ubiegających się o azyl bez możliwości odwoływania się od decyzji deportacyjnej.
Projekt Błaszczaka zakładał również możliwość stworzenia przez rząd listy bezpiecznych krajów pochodzenia i bezpiecznych krajów trzecich. Organizacja Human Rights Watch w raporcie na temat sytuacji w Polsce skrytykowała klasyfikowanie jako bezpiecznych Białorusi, Ukrainy i Rosji. „Takie podejście może doprowadzić do tego, że władze będą z automatu odrzucać wszystkie wnioski o azyl, bez rozpatrzenia ich treści” – przestrzega HRW w wydanym przez siebie dokumencie.
Tymczasem sąd w Warszawie orzekł, że polscy funkcjonariusze straży granicznej muszą umożliwić wszystkim osobom znajdującym się położeniu Czeczenów pełny dostęp do procedury azylowej. Jest to niewielka pociecha, mając na uwadze, przed czym uciekają Czeczeni.
Odległa dyktatura
Rosyjska telewizja przedstawia Grozny, stolicę Czeczenii, jako dobrze rozwinięte miasto mogące pochwalić się piękną aleją imienia Putina, jednym z największych meczetów w Europie i wyrafinowanym miejskim stylem życia. Nie wspomina się tam, że ludzie w Czeczenii żyją w ciągłym strachu.
– Podziemie terrorystyczne w Czeczenii praktycznie nie istnieje. Jednak system praw człowieka wprowadzany obecnie w republice ma na celu wyhodowanie terrorystów – wyjaśnia Oleg Chabibrachmanow, członek Komitetu Przeciwko Torturom. – Na Północnym Kaukazie jest w tej chwili na swój sposób spokojnie, ale ma to miejsce na skutek bezwzględnej polityki antyterrorystycznej.
Dwa lata temu czeczeńska siedziba komitetu w Groznym została podpalona i dziś obrońcy praw człowieka obawiają się dłużej w niej przebywać. Przywódca Czeczenii, Ramzan Kadyrow, oskarżył organizację o „podsycanie strachu i usiłowanie wywołania niepokojów społecznych w Groznym”.
Obecnie Rosja znajduje się w pierwszej dziesiątce krajów pod względem liczby osób, które ubiegają się o status uchodźcy w Europie, a 80% rosyjskich aplikantów o azyl pochodzi z Czeczenii. Według Europejskiego Urzędu Wsparcia w dziedzinie Azylu (EASO) w ciągu pierwszych dziewięciu miesięcy 2017 roku wnioski o ochronę międzynarodową w Unii złożyło 16 455 obywateli rosyjskich.
– Czeczeni kochają swoją ojczyznę bardziej niż jakikolwiek inny naród – wyjaśnia Swietłana Gannuszkina, przewodnicząca Komitetu Pomocy Obywatelskiej, organizacji pozarządowej pomagającej imigrantom. – Jeśli ją opuszczają, to muszą mieć poważne powody. Robią to, ponieważ wszędzie jest korupcja. Ponieważ trzeba oddawać część pensji przełożonym. Ponieważ strach w Czeczenii jest dziś podobny jak w okresie stalinizmu – mówi.
Miasto miłości i nienawiści
Wiele osób nazywa Białoruś „ostatnim zakątkiem Związku Radzieckiego”. Rządy prezydenta Aleksandra Łukaszenki z pewnością przywodzą na myśl późną sowiecką „stabilizację”, a on sam celowo romantyzuje w ten sposób sowiecką przeszłość.
Podobni robią dwie starsze kobiety, które zabijają czas na dworcu, rozmawiając o dobrych ludziach i dobrych uczynkach. Uważnie wsłuchuję się w rozmowę, myśląc o Wiaczesławie. Inni mieszkańcy Brześcia także pomagają uchodźcom: udzielają im schronienia, dają ciepłe ubrania i jedzenie. Panasiuk opowiadał mi nawet o brzeskim księdzu, który wspiera czeczeńskich uchodźców i jest krytykowany za pomoc niechrześcijanom.
Dwie kobiety też są sceptyczne. – Nie rozumiem ludzi, którzy pomagają Czeczenom. Gdyby naprawdę byli uchodźcami, znaleźliby na Białorusi pracę – mówi do mnie jedna z nich. – Mamy tu wiele podupadłych wiosek na Białorusi, niech tu chodzą do pracy i wiążą koniec z końcem. Wyjeżdżają do Europy nie po to, żeby pracować, ale żeby dostać lepszy socjal. Cwane aleki! Poza tym ich kraj i religia są bardzo niebezpieczne – zniża głos.
– Wiem, że wielu z nich próbowało żyć na Białorusi, a nawet w Chinach i Kazachstanie, ale ludzie Kadyrowa dotarli do nich i tam – odpowiadam.
– Tak, tak, a Trockiego dopadli z siekierą w Meksyku – wykrzykuje kobieta. – Wiem. Nikt nie jest poza ich zasięgiem!
– Czyli lepiej byłoby im zostać w Czeczenii i czekać, aż pewnego dnia kolejna matka zastanie syna zabitego w wyniku tortur? – pytam, ale kobieta mi przerywa.
– Może ja też mogłabym wyjechać za granicę. Ale nie chcę zostawić ojczyzny. Kiedyś w ZSRR wszyscy byliśmy biedni, ale wszyscy byliśmy przyjaciółmi. Teraz każdy myśli o pieniądzach – mówi, machając rękami w powietrzu, dając mi do zrozumienia, że chce skończyć tę nieprzyjemną wymianę zdań. Nieopodal na dworcu śpią ludzie, a ona wciąż spogląda w przeszłość, za minionymi czasami.
Tymczasem marmurowa poczekalnia brzeskiego dworca budzi się do życia. Za kilka godzin rozpoczną się zajęcia tak zwanej szkoły demokratycznej. W weekendy do czeczeńskich dzieci z torbą prezentów i nową porcją wiedzy przyjeżdża Marina Hulia, nauczycielka z Polski.
– Każdego ranka zaczynam od modlitwy. Otwieram Koran, dzieci stoją ze mną w kręgu i modlimy się. Śpiewamy po czeczeńsku nieoficjalny hymn Czeczenii, potem uczymy się języka rosyjskiego i polskiego. Uczę dzieci, żeby nie wstydziły się radości. Nieważne, w jakim miejscu odbywają się lekcje – jeśli jest to dworzec, to w porządku, zrobimy co się da, żeby go ożywić – mówi Hulia.
czytaj także
– W odróżnieniu od innych dzieci, te czeczeńskie chcą chodzić do szkoły. Chcą jechać do Polski, żeby ich mamy przestały płakać, żeby ich ojcowie przestali czuć się bezsilni, żeby jeść coś innego niż tylko owsiankę i ziemniaki.
Z biegiem czasu dzieci na lekcjach jest coraz mniej. W miarę jak służby graniczne coraz częściej zawracają z powrotem uchodźców, coraz więcej zrozpaczonych rodzin wraca do Czeczenii. Jednak Marina jest zdecydowana, żeby kontynuować lekcje na przekór wszystkiemu.
Naród jak ul
Nieopodal rynku w Groznym stoją minibusy z napisami reklamującymi kursy do Brześcia. Obok siedzą cztery kobiety z ogromnymi torbami. Nie chcą odpowiadać na pytania. Nieco dalej stoi tak zwana „taksówka do Europy”. Aby zobaczyć Paryż, Czeczen musi zapłacić 400 euro.
Nawet po opuszczeniu Czeczenii uchodźcy dalej żyją w strachu. Nie obawiają się o swoje życie, ale o krewnych, którzy pozostali w republice. Uchodźcy w Brześciu mówią, że ich rodziny s wypytywane o ich miejsce pobytu w trakcie przesłuchań. Nie czują się bezpiecznie w Brześciu.
Saida siedzi w kawiarni niedaleko dworca. Z obawy przed prześladowaniem przez czeczeńskie władze uchodźcy ukrywają prawdziwe nazwiska, a niektórzy nawet noszą maski. Saida nosi czarną chustę. Zanim się odezwie, niespokojnie rozgląda się wokół i sugeruje, abyśmy poszli do niej do domu. „Szukają nas”, mówi zamykając drzwi małego mieszkania.
Rok temu w Czeczenii zaginął jej syn. Saida znalazła go trzy dni później. Leżał pod drzwiami, zakrwawiony i nieprzytomny.
– Podczas drugiej wojny czeczeńskiej, kiedy mój syn był małym chłopcem, na naszym podwórku wybuchła bomba. Został wtedy poważnie poparzony. Innym razem ocuciliśmy go po torturach, opowiedział, że bili go po bliznach, pytając, skąd je ma, gdzie produkuje i trzyma materiały wybuchowe.
Syn powiedział jej później, że sam się zabije, żeby wojsko dało spokój rodzinie.
Syn Saidy próbował złożyć wniosek o status uchodźcy w Polsce 65 razy. Żadna z tych prób nie powiodła się, a rodzinie zaczyna brakować pieniędzy. Wkrótce nie będą mogli zapłacić czynszu. Mąż Saidy ma raka wątroby.
Według Panasiuka, ludzie Kadyrowa wysyłają ofiarom zdjęcia zrobione w trakcie tortur, żeby przypomnieć im o tym, co przeszli. – W 70% wszystkich przypadków torturowani mężczyźni ofiarami przemocy seksualnej. Żaden Czeczen nie przyzna się, że go to spotkało – zaznacza Wiaczesław.
Mahmud, były żołnierz, uważa, że to wstyd się skarżyć. Podczas konfliktu na Ukrainie wraz ze swoim plutonem pojechał walczyć na Donbasie.
– Warunki były następujące: zostaliśmy zwolnieni z pracy, żebyśmy mogli zgłosić się na ochotnika, a po wszystkim mieli nas znowu przyjąć do pracy. Obiecano nam 100 dolarów za dzień – wspomina.
Kiedy odmówił dalszej walki na Ukrainie, Mahmud został oskarżony o sentymenty antyrosyjskie i zdegradowany.
– Kazano mi wyeliminować rodzinę, której ojciec należał zbrojonego gangu. Nazywał się Szejk Buriacki, zlikwidowaliśmy go sześć lat temu. Znałem tę rodzinę i wiedziałem, że nie są zaangażowani w żadną radykalną działalność, więc odmówiłem. Zrozumiałem, że ziemia do nich należąca znajduje się w dobrej lokalizacji, przy skrzyżowaniu, gdzie można zbudować hotel. Wiedziałem, że biurokraci chcą ją przejąć.
Mahmuda zabrano do Wydziału Dochodzeń Wewnętrznych, gdzie został oskarżony o udział w zbrojnym gangu. Założono mu sprawę karną. Potem zaczęły się tortury.
– Zabrali mnie do piwnicy i jakby ukrzyżowali. Były tam cztery metalowe uchwyty, dwa na suficie, dwa na podłodze. Przyszło dwóch zamaskowanych mężczyzn i powiedzieli, że jeśli nie przyznam, to oni to przyznanie do winy ze mnie wytłuką. Bili mnie gumowymi pałkami – wspomina Mahmud. Rozpina bluzę i pokazuje blizny.
– Zaczęli mi wyrywać paznokcie kombinerkami. Też mogę pokazać, nie mam paznokci u stóp. Wtedy byłem gotów przyznać się nawet do zamachu na Lincolna.
Kiedy w marcu ostatni raz rozmawiałam z Mahmudem, on i jego żona mieli za sobą trzynaście prób przekroczenia granicy, ale za każdym razem zostali zatrzymani przez straż graniczną i odesłani z powrotem. Czeczeńskie władze szukają go, pokazuje mi SMS-a o treści „znajdę cię i zastrzelę jak psa”.
– Wstydzę się przyznać, ale bardzo się boję – mówi.
– Czeczenię można opisać jako świetnie zamaskowaną dyktaturę. Ludzie nie pozwolą, aby pachołki Kadyrowa długo pożyli, ponieważ zadali zbyt wiele bólu i cierpienia. Zaraz po rezygnacji Putina ludzie na miejscu wyeliminują Kadyrowa. Czekają na to. Zebrali się jak pszczoły w ulu i są u kresu cierpliwości – mówi mi jeden z ukrywających się w Brześciu uchodźców.
Cienie, ale nie zapomniani
– Każdego dnia, kiedy pomagam kolejnej rodzinie, dokonuję wyboru. Jeśli wysyłam wolontariusza, mówię mu: „Decydujesz, kto zostanie zabity jako ostatni”. Ocenia się rodziny według określonych kryteriów; trzeba zdecydować, kto potrzebuje najbardziej pomocy – mówi Wiaczesław. Każdego wieczoru rozmawia z dziesiątkami czeczeńskich rodzin. Próbuje utrzymać emocje w ryzach i stara się nie robić im zbyt wielkiej nadziei. Czasami mu się nie udaje.
– Pamiętam rodzinę, która mieszkała na granicy Czeczenii i Dagestanu. Brat dołączył do obozu wahabitów w górach i przychodził do domu dwa razy dziennie jeść. Dla rodziny było nie do pomyślenia, że mogłaby go nie karmić. Tak więc rodzina ta była torturowana. Uciekli, spędzili cztery miesiące w Brześciu i 67 razy próbowali przekroczyć granicę. Zrezygnowali i wrócili do Czeczenii, gdzie ojciec został zabity. Matka z dziećmi uciekła z powrotem do Brześcia. Tym razem stosunkowo szybko pozwolono jej przekroczyć granicę. Dzieci wciąż myślą, że ojciec żyje, że nadal jest w Brześciu. Czy ktoś w rodzinie musi umrzeć, żeby reszta przekroczyła granicę? – pyta retorycznie Panasiuk.
Często wychodzi na balkon, żeby zapalić papierosa. Widać przyćmione światło w domu naprzeciwko, gdzie mieszka rodzina czeczeńskich uchodźców. Wieczorem zwykle widać sylwetki dzieci, które siedzą w oknie i czekają. Gdy Wiaczesław pojawia się na balkonie, rodzina zbiera się przy oknie i pozdrawia go. Nie znają się osobiście, ale ten rytuał ma miejsce każdego wieczoru.
– Jedna z rodzin uciekła do Moskwy. Przez dwa dni utrzymywaliśmy kontakt przez WhatsApp. Potem przesłali mi wiadomość: „Znaleźli nas, to koniec. Dziękujemy za wszystko, co dla nas zrobiłeś”. Próbowali uciec do Polski 50 razy. Kiedy próby nie odnoszą skutku, nie wiedzą już, gdzie się podziać i są gotowi umrzeć. Wiem o co najmniej dwóch rodzinach, którym nie udało się nam pomóc i których członkowie zginęli po powrocie do Czeczenii.
Znam też ponad dwadzieścia rodzin, które wróciły do Czeczenii, od których nie otrzymałem ani jednej wiadomości. Obiecywali, że skontaktują się ze mną, kiedy tam dotrą. Mogę tylko domyślać się powodu. Cała rodzina została natychmiast zlikwidowana – mówi, po czym milknie na minutę i wyciąga kolejnego papierosa.
Wiaczesław żegna się z jeszcze jedną czeczeńską rodziną, ostatnią tego dnia. Wyłącza telefon i zamyka drzwi balkonu. Ostry podmuch powietrza wdziera się do pokoju, by w ciągu kilku minut rozwiać się w cieple. Sylwetki dzieci w oknie naprzeciwko znikają w ciemności.
Od redakcji: Wiaczesław Panasiuk opuścił Białoruś, jego rodzinę przesłuchiwano. Panasiuk przeszedł kurs rehabilitacyjny dla obrońców praw człowieka, by poradzić sobie z doświadczeniami pracy z czeczeńskimi uchodźcami w Brześciu. Chce kontynuować pomoc osobom ubiegającym się o azyl. Od czasu jego wyjazdu z kraju sytuacja na brzeskim dworcu znacznie się pogorszyła.
**
Tekst ukazał się na Open Democracy. Z angielskiego przełożyła Aleksandra Małecka.