Nie znają arabskiego, nie czytali Koranu, ale słyszeli, że teraz w Syrii można walczyć i jest fajnie – to częsty profil nowych „radykałów”.
Prezydent Francois Hollande powiedział w swoim przemówieniu bezpośrednio po paryskich zamachach: „wiemy, skąd przyszły te ataki”. Kogo miał na myśli? I dlaczego nie powiedział tego wprost?
Patrycja Sasnal: Na pewno miał na myśli Państwo Islamskie i faktycznie wszystko wskazuje na tych właśnie sprawców. Skądinąd we francuskiej debacie publicznej używa się na ich określenie bardzo specyficznego terminu „daesh”, co stanowi arabski akronim od nazwy Państwo Islamskie Iraku i Syrii. Francja celowo, z powodów ideologicznych, zabroniła swoim oficjelom używać terminu Państwo Islamskie, tylko „daesh” właśnie, żeby dżihadystów zdeprecjonować – po arabsku to słowo brzmi podobnie do czasownika „zadeptać”, „zgnieść pod butem”. A o tym że słowa mają znaczenie świadczy reakcja samego ISIS, który zapowiedział, że obetnie języki wszystkim używającym tego terminu. Co nie dla wszystkich oczywiste, to właśnie Francja jest dziś traktowana jako być może najważniejszy wróg Państwa Islamskiego. W apelu z września 2014 roku, przełożonym na bodaj siedem języków obcych, ustami swego rzecznika wezwało ono „wszystkich wierzących w Jedynego Boga”, jak określają swoich zwolenników, żeby zabijali niewiernych gdziekolwiek mieszkają, w USA czy w Europie, a „zwłaszcza brudnych i budzących odrazę” Francuzów.
Dotychczas Wielkim Szatanem dla islamistów była raczej Ameryka – skąd ta obsesja na temat Francuzów?
Można by oczywiście doszukiwać się źródeł tej nienawiści w historii, zwłaszcza kolonialnej – nie myślę tu nawet o Maghrebie, ile o tym, że to przecież francuski i brytyjski mandat podzielił kiedyś Lewant na Liban, Irak, Jordanię i Syrię. Ale wtedy równoległym obiektem ataków powinni być również Brytyjczycy, a raczej nie są. W moim przekonaniu to wynika ze względów w dużej mierze pragmatycznych i taktycznych. Pamiętajmy bowiem, że spośród obcych, tzn. napływowych bojowników walczących u boku ISIS, sporą grupę stanowią właśnie Francuzi. Wysoki urzędnik MSW Francji na niedawnej konferencji w Kairze zaprezentował dane na październik 2015, z których wynikało, że w szeregach ISIS – na około 4 tysiące Europejczyków – walczy 504 ludzi z francuskim paszportem. Co istotne, około 200 z nich powróciło do Francji, której służby rzekomo ich monitorują. Do tego około 1400 obywateli Francji jest jakoś pośrednio związanych z ISIS, bo np. wyrażają dla nich poparcie na portalach społecznościowych albo deklarują chęć wyjazdu do Syrii.
To ludzie ze środowisk imigranckich?
Nie ma jednego profilu – to są często młodzi mężczyźni, muzułmanie z drugiego czy trzeciego pokolenia imigrantów, ale także 40-letnie, białe kobiety francuskie. Często konwertytki. Ale poza tym czynnikiem „wewnętrznym”, nie bez znaczenia jest fakt, że Francja po zamachach na Charlie Hebdo zaangażowała się militarnie w Syrii, gdzie od września prowadzi wspólne naloty ze Stanami Zjednoczonymi.
W piątek wieczorem kurdyjscy Peszmergowie odbili dżihadystom Sindżar na północny Iraku – ważne strategicznie miasto, w którym przez wiele miesięcy ISIS prześladował jazydów. Czy porażki wojskowe ISIS na Bliskim Wschodzie nie przekładają się jakoś na eskalację przemocy w Europie?
Niemal dokładnie w tym samym czasie zabito Jihadi-Johna [kata z rozpoznawalnym brytyjskim akcentem, znanego z nagrań wideo], co też stanowi poważny cios symboliczny dla islamistów, ale bezpośredniej łączności między tymi wydarzeniami być nie może, bo przecież taką operację, tzn. wielopunktowy atak w centrum metropolii Zachodu planuje się miesiącami. Istnieje natomiast związek pośredni, bo w Iraku i w Syrii Państwo Islamskie wyraźnie traci grunt pod nogami. Mówiłam już o silniejszym zaangażowaniu Francji, ale nawet wejście Rosji do gry ma pewne znaczenie. Wiemy co prawda, że tylko niewielka część rosyjskich nalotów uderza bezpośrednio w ISIS, ale jednak ponosi ono straty także z tej strony; poza tym wspierany przez Rosjan Baszar al-Assad zakończył właśnie sukcesem oblężenie ważnej bazy lotniczej na północy Syrii.
Krótko mówiąc, islamiści ciągle doznają porażek ze strony coraz silniejszej koalicji, a zatem szukają nowych dróg, żeby uderzyć w Zachód i utrzymać propagandową siłę swego przyciągania.
Francuzi w ostatnich miesiącach udaremnili już kilkanaście zamachów, w tym jeden na bazę marynarki wojennej w Tulonie – skądinąd bardzo niepokojące jest to, że tak skoordynowany i precyzyjnie zaplanowany atak zwyczajnie francuskim służbom umknął.
A co właściwie oznacza ta „siła propagandowa”? Chodzi o pokazanie zdolności zadania ciosu Zachodowi?
Jak działa ideologia ISIS? Ich jawny przekaz jest dość prosty: Zachód wypowiedział nam wojnę, więc możemy zabijać ludzi bez względu na wszystko, także niewinnych cywilów, także naszych współwyznawców. Bo przecież ponad 40 Libańczyków, którzy zginęli w Bejrucie kilka dni temu – to też byli muzułmanie. Logika jest taka, że Koran daje przyzwolenie na dżihad zbrojny tylko wówczas, kiedy wspólnota muzułmanów zostanie zaatakowana. „Religijna” interpretacja pozwala zatem tłumaczyć zabijanie tym, że przecież islam się tylko broni.
A to z kolei oznacza, że jeśli zamachy sprowokują falę ataków na społeczność muzułmańską w Europie, to tylko wzmocni się pretekst do zabijania ludzi, „żeby bronić islamu”.
I oto między innymi chodzi zamachowcom: o sprowokowanie wrogości wobec muzułmanów Europie, o nakręcenie spirali przemocy i, w efekcie, wzmocnienie szeregów ISIS nową krwią, nowymi rekrutami.
Bardzo się obawiam, że ten cel uda im się zrealizować i że zamachy wpłyną też na pogłębienie niechęci europejskiej opinii publicznej do imigracji. To oczywiście smutny paradoks, bo przecież ludzie uciekający z Syrii czy z Iraku uciekają przed tym samym niebezpieczeństwem, którego my się boimy. I ze strachu gotowi jesteśmy zamknąć drzwi przed nosem tych jeszcze bardziej od nas zagrożonych.
Wielu europejskich ochotników do ISIS to konwertyci, anegdotyczne już są historie o różnych „krótkich wprowadzeniach do islamu” w bagażach rzekomo religijnych fanatyków. To wszystko sugeruje, że religia w wydaniu politycznym jest tu jakąś nakładką, a nie źródłem pierwotnej tożsamości…
ISIS i dżihad mają co najmniej dwa oblicza czy też dwie „funkcje”, które decydują o jego sile przyciągania. Na swoim bliskowschodnim podwórku przyciągają przede wszystkim ludzi żyjących w państwach słabych, skorumpowanych i zarazem autorytarnych, tzn. takich, które nie zapewniają podstawowych usług społecznych, porządku i bezpieczeństwa, a zarazem potrafią stosować represję – wówczas taka religijno-polityczna wspólnota daje im poczucie zakorzenienia, sensu i bezpieczeństwa. Z drugiej strony mamy wymiar globalnego ruchu „antysystemowego”, trochę na podobieństwo dawnych nihilistów-anarchistów, który deklaruje się przeciwko zastanemu porządkowi, dominacji kapitału, Zachodu, liberalizmu, hedonizmu, bezbożności itd. Jako taki przyciąga on rozmaite osoby w Europie, w tym np. francuską młodzież imigranckiego pochodzenia, która urodziła się i wykształciła we Francji, przesiąkła kulturą i językiem francuskim i nagle „odkrywa islam”. To oczywiście sztuczny twór ideologiczny, który wybiórczo lepią dla swoich potrzeb – zazwyczaj nawet nie znają arabskiego i nie mają związku z kulturą arabską czy bliskowschodnią, w której przecież ta religia żyje. Wydaje im się, że odkryli nową wspólnotę, nowy ruch anty-systemowy…
A dlaczego akurat właśnie polityczny islam „zagrał” jako taki ruch?
Na obszarze bliskowschodnim najważniejsze przyczyny to słabość państwa i dotychczasowa polityka Zachodu, oscylująca między podtrzymywaniem arabskich dyktatur a niszczeniem państwa, jak w Iraku. Mówiąc w pewnym uproszczeniu, przeciętny Arab ma dziś do wyboru ekstremizm albo autorytaryzm. Wśród młodych ludzi w tych krajach znaczenie mają też czynniki psychologiczne – frustracja seksualna i materialna, niemożność znalezienia kobiety i założenia rodziny. Na to nakłada się prosty czynnik społeczny – w Syrii aż 35 procent ludności, wg danych Banku Światowego na rok 2010, żyło poniżej granicy ubóstwa.
Z kolei w Europie rekrutacji na pewno sprzyja fakt, że mniejszości imigranckie mają ewidentnie gorszy status społeczny, a jeśli komukolwiek się uda wybić do klasy średniej, to wyprowadza się z etniczno-religijnego getta najszybciej jak się da do innej dzielnicy – wtedy schodzi z radaru jako muzułmanin. Wreszcie, mamy przyczyny „techniczne”, tzn. sprawność w posługiwaniu się technologiami komunikacyjnymi. Wspierający czy nawet walczący w ISIS Europejczycy są młodzi, świetnie radzą sobie nie tylko z przekazem na portalach społecznościowych, ale też innymi kanałami komunikacji, jak choćby okienka czatów gier rpg. Dobrze znają swych rówieśników i ich problemy, dzięki czemu skuteczne pranie mózgów odbywa się często w sytuacji 1 na 1: młody nerd siedzi przed komputerem i potrafi godzinami słuchać kolegi, który opowiada jak wspaniale jest teraz w Syrii. Ochotnicy Państwa Islamskiego pochodzą z 80 krajów i znają wiele języków, dzięki czemu zasięg informacji i przekazu rozrasta się do wymiarów globalnych.
Te wszystkie czynniki – ideologiczne, gospodarcze, polityczne czy psychologiczne – nie dają się opanować jedną ustawą w jeden rok. Ale jaką alternatywę polityczną na dziś można zaproponować?Co zamiast przekształcenia Europy w twierdzę i stygmatyzacji muzułmanów, Arabów, czy kogokolwiek, kto będzie nam pasował do wizerunku terrorysty?
Na poziomie doraźnych działań Francja już zamknęła granice Schengen, w tym sensie, że wprowadzono kontrole paszportów przy wyjeździe z kraju – to nie oznacza oczywiście niemożności przejazdu. A na poziomie walki z ISIS? Mamy tu pewną psychologiczną pułapkę, podobnie jak w przypadku uchodźców.
Ze strachu przed terrorystami gotowi jesteśmy odciąć się od potrzebujących pomocy ludzi, którym ci sami terroryści grożą śmiercią.
A z chęci zdecydowanego rozprawienia się z ISIS możemy mu tylko dolać oliwy do ognia. Bo jeśli Francja, reszta Europy i Stany Zjednoczone, jako wielka koalicja, zdecydują się na zaangażowanie wojsk lądowych do walki z dżihadystami na terenie Syrii czy Iraku, to wzmocnią propagandowy argument ISIS o inwazji Zachodu na świat islamu.
To co powinniśmy zrobić? Zwłaszcza że argumenty ISIS to często po prostu preteksty. Jak Francja zaprzestanie nalotów, to nie znaczy jeszcze, że Państwo Islamskie zaprzestanie zamachów…
Państwo Islamskie trzeba pokonać wojskowo, bezpośrednio i na lądzie, w walce wręcz – ale nie rękami Zachodu, ale jego współwyznawców, tzn. państw sunnickiego islamu. Uważam, że jedyna szansa na to, by ISIS pokonać trwale, to skłonienie do rozprawy z nim Egiptu, krajów Zatoki Perskiej i Turcji, ale także Kurdów, jakkolwiek taka koalicja będzie niezwykle trudna do utworzenia. Trzeba będzie również pogodzić się z faktem, że na dziś mamy w Syrii różne odcienie zła, tzn. zło większe i mniejsze. I wygląda na to, że trzeba będzie jakoś się z Assadem dogadać, mimo że to brutalny dyktator i mimo że używa bomb kasetowych wobec ludności cywilnej. Jak dotąd jednak – podobnie jak Władimir Putin – nie organizuje on zamachów terrorystycznych w miastach Europy, a Państwo Islamskie organizuje. Państwa w regionie Bliskiego Wschodu, od Turcji, przez Katar, Zjednoczone Emiraty Arabskie i Kuwejt, aż po Arabię Saudyjską, mają całkiem pokaźne armie, w tym lotnictwo. I to one muszą zakończyć działalność ISIS – a Zachód musi je do tego skłonić.
A mamy do tego instrumenty? Unia Europejska, Stany Zjednoczone?
Stany Zjednoczone takie instrumenty mają – są na przykład pierwszym „dostawcą” bezpieczeństwa Arabii Saudyjskiej, od amerykańskich baz wojskowych w Zatoce Perskiej po wielomiliardowe kontrakty na sprzęt wojskowy. Katar z kolei lokuje ponad 10 proc. swoich inwestycji zagranicznych we Francji. Jak dotąd jednak ISIS nie jest wrogiem numer jeden dla tych państw, ani dla Turcji. W krótkim okresie trzeba więc stawiać na tych, co walczą z ISIS już teraz, przede wszystkim na Kurdów i wspierać ich nalotami i operacjami specjalnymi.
Patrycja Sasnal jest ekspertką Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych
***
Czytaj także:
Sławomir Sierakowski: Uchodźcy są ofiarami, a nie źródłem terroryzmu
Jakub Majmurek: Europejski 11 września?
Jakub Dymek: Skąd wziął się ISIS?
**Dziennik Opinii nr 319/2015 (1103)