Teoretycznie energię w przydomowej elektrowni może wyprodukować każdy.
Na wojnę o ustawę o odnawialnych źródłach energii (OZE) jej zwolennicy idą z hasłem „75 groszy dla obywatela”. Jej przeciwnicy twierdzą, że przez ten postulat stracą 1% zysków. I jest to bardzo ważna walka.
Teoretycznie energię w przydomowej elektrowni może wyprodukować każdy. Jeśli tylko posiada ogródek, ziemię, dach, odpady roślinne czy zwierzęce, może zainstalować wiatraki, panele fotowoltaiczne lub wybudować biogazownię. Ale kiedy będzie chciał się podzielić wyprodukowaną energią, czyli odsprzedać nadwyżki do sieci, państwo potraktuje go znacznie gorzej, niż gdyby był wielkim koncernem energetycznym. Dlaczego? Bo takie mamy prawo. Czy to sprawiedliwe? Lada dzień posłowie i posłanki zadecydują, czy może być inaczej.
Nie chodzi tu bynajmniej o być czy nie być całej ustawy o odnawialnych źródłach energii. Unia Europejska kazała nam ją uchwalić już w grudniu 2010. Trochę więc spóźnieni, po przeszło trzech latach pisania przepisów, powoli finiszujemy – projekt przeszedł głosowanie w Sejmie i w Senacie, a teraz znowu wraca do Sejmu. O co więc toczy się gra? O być czy nie być poprawki prosumenckiej.
Kim jest prosument? To ten, kto i korzysta z energii, i sam ją produkuje.
Poprawka prosumencka gwarantuje, że instalacja przydomowych mikroelektrowni o mocy kilku kilowatów, czyli korzystanie z bezpłatnych źródeł niewyczerpującej się energii, wreszcie będzie opłacalne dla zwykłych obywateli i obywatelek.
Poprawka zapewni sektorowi OZE stabilny rozwój – dzięki systemowi taryf gwarantowanych, w którym ceny odkupu energii od prosumenta będą sztywne przez 15 lat. To realna szansa na wzmocnienie w Polsce energetyki partycypacyjnej, rozproszonej i, co ważne, ekologicznej.
Kto skorzysta na ustawie o OZE?
Odpowiedź jest prosta – my wszyscy. Prosumentami w myśl ustawy będą mogły zostać gospodarstwa domowe, społeczności lokalne i mali przedsiębiorcy. Szczególnie skorzystają ci, którzy zamieszkują najuboższe tereny Polski północno-wschodniej. To oni, na skutek słabo rozwiniętej sieci przesyłowej, płacą dziś najwyższe rachunki za energię – a są w stanie sami ją produkować. Jednak na mocy obowiązującego prawa dotychczas im się to nie opłacało, bo mogli ją odsprzedawać za maksymalnie 80% ceny hurtowej. Planowana skarga na niekonstytucyjność tych zapisów nie została ostatecznie złożona, gdyż Sejm sam postanowił je zmienić.
Według szacunków w ciągu czterech lat od wejścia w życie ustawy powstałoby ok. 204 tys. mikroinstalacji, pozwalających wytworzyć 1,3 TWh w 2020 r. Ale stanie się tak, jeśli państwo postanowi płacić za jedną wytworzoną przez prosumentów kWh co najmniej 75 groszy. Wówczas inwestycje w przydomowe mikroelektrownie będą opłacalne, a tym samym energia przez nie wytwarzana będzie konkurencyjna względem energii dostarczanej przez wielkie koncerny.
Dlaczego to ważne?
Argument pierwszy: nowe miejsca pracy na terenach wiejskich. Doświadczenia krajów takich jak Austria, Dania, Niemcy pokazują, że energetyka odnawialna tworzy najwięcej trwałych miejsc pracy, rozłożonych równomiernie na obszarze całego kraju (przez co nie da się ich outsourcować), a nie tylko w centrach przemysłowych. Zatrudnienie będzie związane z montażem instalacji OZE, przyłączaniem do sieci, obsługą, zapobieganiem awariom, przeglądami czy logistyką dostaw biomasy. W Niemczech, gdzie w wyniku rewolucji energetycznej i dzięki bardzo korzystnym dla obywateli reformom energia ze źródeł odnawialnych zajmuje chlubne pierwsze miejsce w ogólnym miksie energetycznym, zatrudnienie w tym sektorze znajduje obecnie 380 tys. osób.
Argument drugi: uniezależnienie od źródeł konwencjonalnych. Źródła konwencjonalne przede wszystkim nie są nieskończone, co doskonale wiemy z polskiego podwórka. Według prognoz do 2030 r. będziemy wydobywać mniej węgla, niż importować. Restrukturyzacja systemu bezpieczeństwa energetycznego jest więc sprawą priorytetową. Co więcej, oparcie gospodarki polskiej na węglu jest uważane za jedną z głównych przyczyn ubóstwa energetycznego w Polsce. A przypomnijmy, że w skali Unii Europejskiej ten wskaźnik należy do najwyższych. Energetyka obywatelska i rozproszona jest jednym ze sposobów na zmniejszenie liczby osób pozbawionych energii lub z ograniczonym dostępem do niej.
Argument trzeci: zdrowie publiczne. W wyniku spalania energii ze źródeł konwencjonalnych powstają ogromne ilości zanieczyszczeń. To właśnie zanieczyszczenie powietrza, a nie HIV czy głód, jest najważniejszą przyczyną przedwczesnych zgonów w skali globalnej. Stan powietrza w Polsce jest na tle Europy najgorszy; jak podaje prezes Najwyższej Izby Kontroli, przyczynia się to każdego roku do śmierci ok. 45 tys. osób. Najwięcej zanieczyszczeń pochodzi z domowych kotłów i pieców grzewczych opalanych węglem i drewnem. Jeśli więc redukcję zanieczyszczeń należy zacząć od przeciętnych Kowalskich (a nie od wielkich elektrowni), ustawa o OZE doskonale odpowiada na ten problem. Nie wspominając o tym, że jeśli nie zaczniemy redukować zanieczyszczeń już dziś, czeka nas kara od Unii Europejskiej w wysokości 4 mld euro.
Argument czwarty: ekologia. Fatalne skutki emisji CO2 do atmosfery mają swoją nazwę – to efekt cieplarniany. Wszyscy wiemy, jak katastrofalne efekty przyniesie topnienie Arktyki, podniesienie się poziomu wód i wzrost temperatury na Ziemi. Jasne, poprawka prosumencka nie uratuje świata, podobnie jak żadne inne pojedyncze działanie. Uratuje nas jedynie solidarność.
Argument piąty: szansa na energetykę demokratyczną. Dotychczas odnawialnymi źródłami energii w Polsce interesowały się tylko duże koncerny energetyczne. 90% rynku znajduje się w rękach państwowego monopolu. Tymczasem spójrzmy na Niemcy, gdzie po wprowadzeniu reform tylko 5% inwestycji OZE w 2013 r. należało do wielkich koncernów. Reszta to efekt działania milionów prosumentów i setek spółdzielni energetycznych.
Podczas gdy na całym świecie średnie koszty energii wytwarzanej w nowych technologiach OZE spadały (o 60% w energetyce wiatrowej i o 80% w energetyce fotowoltaicznej), w Polsce w latach 2006-2014 średnia cena płacona za energię z OZE wzrosła aż o 6%! Taki jest skutek preferencyjnego traktowania silnych podmiotów. W konsekwencji mamy najmniejszą w Unii liczbę technologii na rynku i niewielką liczbę instalacji. A przeciwnicy ustawy o OZE mogą używać argumentu, że w Polsce energia z OZE jest droga.
Argument szósty: spadek cen energii. Owszem, wprowadzenie systemu OZE wymaga pewnych inwestycji, ale wraz z rozpowszechnianiem się mikroinstalacji koszty technologii będą spadać, a wzrośnie ich wydajność. To z kolei będzie się przekładało na niskie ceny samej energii. Utrzymanie przez piętnaście lat systemu taryf gwarantowanych pozwoli rozłożyć proces zmiany sektora energetycznego w czasie, a tym samym uniknąć niepożądanych skoków cen. Myśląc o bezpieczeństwie energetycznym, myślimy przecież w perspektywie kolejnych dziesięcioleci.
Pamiętajmy przy tym, że 70% Polek i Polaków chce polityki energetycznej wspierającej rozwój OZE, a nie węgiel czy energię atomową.
Kto się boi spadku dochodów o 1%?
Wizja Polski, w której 100% energii jest wytwarzane w mikroelektrowniach rozsianych od morza aż do Tatr, jest piękna, ale nawet po wprowadzeniu ustawy w najbardziej przychylnym prosumentom kształcie tak się nie stanie. Czego się więc boją jej przeciwnicy? Prawdopodobnie utraty zaledwie 1% zysków – na tyle szacuje się straty Polskiej Grupy Energetycznej po wprowadzeniu poprawki prosumenckiej.
Jak podaje Greenpeace Polska, spółki energetyczne zleciły przygotowanie kampanii dezinformującej społeczeństwo i parlamentarzystów w sprawie ustawy o OZE. Trudno im się dziwić, bo racjonalnych argumentów przeciwko poprawce prosumenckiej brak. Chyba nie ma sensu odnosić się do twierdzeń, że poprawka dyskryminuje źródła konwencjonalne albo spowoduje destabilizację systemu energetycznego. Natomiast kontrargument o rzekomych wysokich kosztach wprowadzenia systemu taryf gwarantowanych jest zwyczajnie nieprawdziwy. Jeśli z tego rozwiązania skorzysta milion osób (a tak najprawdopodobniej się stanie), będzie to 2,2% całości kosztów wsparcia systemu OZE.
I na koniec szybkie porównanie całości kosztów: wsparcie dla OZE szacowano na kwotę od 4,6 do 6,2 mld w 2015 r. (gdyby ustawa została uchwalona szybciej) oraz od 7,5 do 11,5 mld w 2020 r. A teraz spójrzmy na lata 1990-2012, kiedy dotacje dla polskiego górnictwa i elektroenergetyki węglowej było piętnastokrotnie wyższe: wyniosły 170 mld zł. A i to nie licząc 700 mld w optymistycznym lub 2,2 bln w pesymistycznym wariancie kosztów zewnętrznych poniesionych przez nas wszystkich w postaci gorszego stanu zdrowia, większej absencji chorobowej i śmiertelności.
Posłowie, posłanki – pamiętajcie, że zostaliście wybrani przez ludzi, a nie przez koncerny energetyczne.
Beata Siemieniako – absolwentka Wydziału Prawa UW, studentka MISH. Współpracowała z ClientEarth Poland, Helsińską Fundacją Praw Człowieka i European Documentation Centre.
Czytaj także:
Urszula Papajak o OZE w Niemczech: Ta sieć jest nasza
Naomi Klein: Walczmy, zanim wszyscy trafimy przeżuci na hałdę