Mój syn nie żyje, bo zamiast go leczyć, ciągle wtrącali go do więzień.
Potężna złota rama, a w środku białe płótno zaklejone kolorowymi trójkątami. „Kevin”, „Diane”, „Dan”. Imiona bliskich namazane markerem. Trochę wyżej wisi trójkąt „my son”, ktoś inny napisał na swoim „Daddy <3”. Jan przykleja do ściany zdjęcie uśmiechniętego chłopaka w słomkowym kapeluszu. – To mój syn. Nie żyje.
– Od dawna?
– Trudno powiedzieć, czy to już dawno. Od 2008 roku. Trochę to były inne czasy wtedy. Nie było tak łatwo znaleźć punkty wymiany igieł, dostęp do leczenia był trudniejszy. Nie żyje, bo zamiast leczyć, to ciągle wtrącali go do więzień i aresztów – Jan schodzi z drabiny, na którą musiała wspiąć się, żeby przykleić zdjęcie syna do instalacji na ścianie nowojorskiego Muzeum polityki narkotykowej.
– Jestem z San Diego w Kalifornii, to jest zaraz przy granicy z Meksykiem. U nas nikt nie miał „swojego” dilera. Wszyscy załatwiali swoje dile pod granicą. Za 5 dolarów kupisz tam niezłą heroinę, więc trudno się dziwić. Kiedyś aresztowali go już za granicą, bo miał przy sobie strzykawkę z towarem. Kilka dni go w domu nie było, ale wrócił. Przehandlował iPada i udało mu się wyjść. Później ciągle już tak odbijał się od systemu – trochę na wolności, trochę w instytucjach.
Im bardziej postępowała jego choroba, tym więcej miał kontaktów z policją. Chociaż pamiętam, że zawsze chodziliśmy razem po sądach. To było tak, jakby wszyscy chcieli mu pokazać, że go złamią. Pamiętam jedną taką rozprawę z 2003 roku. Miał wtedy 16 lat. Kilku chłopaków pojechało na granicę i ich tam złapali z towarem. Tylko mój syn trafił do poprawczaka, bo rzekomo przewodził całej wycieczce. Nie wiem, czy sędziemu nie spodobały się jego dredy, czy to, że był w połowie Latynosem, ale powiedział mi po rozprawie, że „ukarał go dla przykładu”.
Później była opaska na nogę przez pół roku. Musiał meldować się w domu i w szkole. Jak chcieliśmy gdzieś wyjść, to potrzebowaliśmy pozwolenia z sądu. A jak areszt domowy się skończył to sędzia powiedział mi z kolei: „Nie spodziewałem się, że wytrzyma”.
Czy to jest normalne, że osoby uzależnione tak się traktuje? Jakoś nikt nie wpada na pomysł, żeby cukrzyków, którym brakuje insuliny, zamykać w więzieniu.
Dlaczego w takim razie karze się ludzi za uzależnienie od heroiny? Jeżeli nie robią nikomu krzywdy, to w ogóle nie powinni mieć do czynienia z sądami, aresztami i więzieniem, tylko z lekarzami i psychoterapeutami. Jak mój syn miał się wyleczyć, skoro ciągle trzymali go w zamknięciu?
Sama wiem, co to znaczy być uzależnioną. U mnie to najpierw był alkohol. Dla relaksu. Wszyscy jak mnie teraz poznają, myślą, że byłam w liceum jedną z tych popularnych lasek, cheerleaderek. A było dokładnie na odwrót. Czułam się wyrzutkiem. Piłam, żeby poczuć się normalnie, a mój mózg jest już taki, że zawsze chce więcej. Więc tak wrzucałam więcej i więcej różnych substancji, aż skończyłam 47 lat. To będzie już 13 lat temu. Przy odpowiednim wsparciu da się to opanować.
Tylko nie może być tak jak teraz, że ludzie boją się nawet pomóc komuś, kto używa narkotyków. Ile osób przecież zostawia swoich znajomych po przedawkowaniu, bo boi się policji? Że przyjedzie, znajdzie strzykawki i wsadzi do więzienia. Razem z innymi matkami walczymy o to, żeby we wszystkich stanach funkcjonowało „prawo dobrego samarytanina”. Jak dzwonisz po karetkę, musisz mieć gwarancję, że nikt nie zamknie cię, dlatego, że masz przy sobie nielegalną substancję albo sprzęt.
Mój syn miał 21 lat.
***
Jan jest matką. Podobnie jak blisko osiem tysięcy innych kobiet zrzeszonych w grupie Moms United. Każda z nich dostała odłamkiem w wojnie z narkotykami, która zniszczyła życie ich dzieci. Jan przyjechała do Nowego Jorku na Specjalną Sesję Zgromadzenia Ogólnego ONZ w sprawie narkotyków. Chce skonfrontować dyplomatów, głównie amerykańskich, ze skutkami polityki, którą uprawiają. Przez następne dni widywałem ją nie raz na oenzetowskich korytarzach. Zawsze w koszulce z wielkim napisem: „ZAPYTAJ MATKĘ O WOJNĘ Z NARKOTYKAMI”. Zawsze z Karen.
***
– Moi synowie żyją. Więc nie wklejam tu swojego trójkąta – słyszę od Karen, czarnej kobiety z włosami ciasno splecionymi w rzędy warkoczyków. – Pokażę ci obraz, przy którym stałam chyba z pół godziny. To jest mocne – pręgi na plecach tego niewolnika i czarny chłopak w pomarańczowym drelichu. Kiedyś Czarny był w tym kraju niewolnikiem, a teraz siedzi w więzieniu za narkotyki. Ten obraz namalował osadzony.
– Twoi synowie są w więzieniu?
– Już nie. Ale byli. W 1998 policja wpadła do naszego domu. Wyważyli drzwi i aresztowali moich synów. Sędzia skazał Lamonta na 19 i pół roku więzienia, a Lawrence’a na 15 i pół. W domu nie znaleźli żadnych śladów narkotyków. Przyszli z jakimiś specjalnymi lampami, wywrócili wszystko do góry nogami i nic nie znaleźli. Nie było żadnych dowodów. Poszli siedzieć, bo obciążyły ich zeznania dilera, który nie cierpiał moich synów. Ten diler miał warsztat i źle pomalował moim chłopakom samochód, więc wydzwaniali do niego cały czas i wykłócali się o swoje. Kiedy już go przymknęli, zaczął sypać, żeby zmniejszyć swój wyrok. Wystarczyły jego zeznania i bilingi telefoniczne, żeby wsadzić dwóch bogu ducha winnych chłopaków do pierdla na ponad dziesięć lat.
Moje dzieci nie miały wcześniej żadnych konfliktów z prawem. Nie opuścili w szkole ani jednego dnia bez usprawiedliwienia. Mieli iść na studia prawnicze. Nikt swoją drogą nie powinien dostawać za pierwszym razem tak wysokich wyroków, ale w ich przypadku najbardziej bolało to, że byli niewinni.
Już są w domu. Wyszli wcześniej dzięki Fair Sentencing Act z 2010 roku. Obama przepchnął prawo federalne, które zmniejsza wyroki za przestępstwa narkotykowe z crackiem i kokainą. Ale czasu, który przesiedzieli w więzieniu, nikt im nie odda.
Jak usłyszałam wyrok na sali sądowej, to zemdlałam. Nie mogłam w to uwierzyć. Nie stać nas na było na jakichś super prawników, więc myślałam, że nic nie mogę zrobić. Przez te lata, jak chłopcy siedzieli w więzieniu, zaczęłam się dokształcać. Czytałam dużo o prawie, o reformie więziennictwa. Kiedyś nie oglądałam nawet programów informacyjnych, bo nie było mi to do szczęścia potrzebne. A teraz wiem naprawdę sporo o prawie narkotykowym – o tym, jak często Czarni Amerykanie, ludzie z niższych klas cierpią z powodu „wojny z narkotykami”, która zawsze była de facto wojną przeciwko czarnym.
Tak z fryzjerki stałam się aktywistką.
Moje chłopaki po powrocie z więzienia świetnie sobie radzą. Założyli firmy, nieźle im idzie. Angażują się w moje działania, żeby innych nie spotkał taki los, jak ich. To nie jest tylko problem Ameryki. W Meksyku jest chyba jeszcze gorzej. Matki mi powiedziały.
***
– Zniknęli. Szukam ich od siedmiu lat i ośmiu miesięcy. Gustavo, Luis Armando, Ludovico Herrera, Jaime Lopez Carlo – pokazuje palcem na zalaminowaną kartkę ze zdjęciami Maria Herrera, matka z Meksyku. – Dwóch z moich synów porwali w 2008 roku. Jechali do pracy i już nie wrócili. Dwóch kolejnych w 2010.
– Kto porwał?
– Policja. Wszyscy wiedzą, że policjanci wysługują się kartelom. Mordują, rabują, porywają na ich zlecenie. Zresztą Jaime, który zniknął sześć lat temu widział na własne oczy pierwsze porwanie.
Mało brakowało i miałabym tu jeszcze zdjęcie swojego piątego syna. Dwa lata temu próbowali go porwać. Wyrwał się, ale skończył ciężko pobity i obrabowany. Miał zdjęcia porywaczy na telefonie, który udało mu się ukryć. Pojechaliśmy z tym na policję. A ich to nic nie obchodzi. Nie będą ścigać czegoś, co jest dla nich normą.
Przyjechałam tu, żeby powiedzieć o tym naszemu prezydentowi. Pokazać, co dzieje się w naszym kraju. Nic z tym nie zrobił, więc chyba nie wie, jak wygląda życie w Meksyku.
—
W niedzielę 26 czerwca obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Solidarności z Osobami Uzależnionymi od Narkotyków.
Czytaj także:
Dawid Krawczyk: UNGASS, czyli opowieści z zielonego puchatego dywanu
**Dziennik Opinii nr 173/2016 (1373)