Czytaj dalej, Kultura

Ziemia ulegnie wyjałowieniu, a społeczeństwo nie będzie mogło się wyżywić

Gdy ludzie opuszczali rozwiewaną wiatrem ziemię, zachowywali się tak, jakby uciekali z miejsca wypadku, aby uniknąć wszelkiej odpowiedzialności. To, co robili ludzie, nie tylko było zbrodnią na samej przyrodzie, ale też miało ostatecznie doprowadzić do klęski głodu w całym kraju. Fragment książki Timothy’ego Egana „Brudne lata trzydzieste. Opowieści o wielkich burzach pyłowych”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne.

Burza pyłowa, która przeszła nad Amarillo na początku 1932 roku, była traktowana jako wybryk natury, anomalia pogodowa. Pracownicy biura meteorologicznego badali zdjęcia dustera i byli zafascynowani jego ogromem, czarną barwą, sposobem przemieszczania się, który nie przypominał żadnego innego zjawiska atmosferycznego. Nie była to zwyczajna burza piaskowa ani tornado. Nie znaleziono jeszcze na nią żadnej oficjalnej nazwy.

W marcu wiatr często bywał najbardziej porywisty i pod koniec zimy 1932 roku podrywał w powietrze wierzchnią warstwę ziemi, po czym rozrzucał ją po całych Wysokich Równinach. Burze te trwały krócej i były mniejsze od wielkiego dustera ze stycznia, lecz pod innymi względami podobne: czarne, kłębiące się, ostre i raniące skórę. Krowy ryczały przeraźliwie, gdy nadciągał duster i ciął niczym brzeg wielkiego pilnika. Pył dostawał się im do oczu i je oślepiał, wdzierał się do nozdrzy i pysków, wnikał w ich sierść, powodował podrażnienia skóry i infekcje.

Burza pyłowa w Teksasie. Fot. Wikimedia Commons, CC0

Późną zimą 1932 roku biuro meteorologiczne naliczyło na terenie Oklahoma Panhandle sześć czarnych zamieci. Pod koniec marca niebo się rozpogodziło i na jeden dzień wiatr ustał. Fred Folkers przechadzał się między swoimi drzewkami owocowymi, jednymi z nielicznych żywych roślin na tej martwej ziemi. Zaczęły się na nich zawiązywać drobne pączki. Ale nazajutrz przyszedł chłód, lodowaty blue norther, który drugi rok z rzędu umroził wszystkie zawiązki owoców.

Kwiecień przyniósł nieprzerwanie wiejące wiatry, które podrywały pył z pól wysoko do góry i pchały je na północ. Przez większość dni farmerzy widzieli nie dalej niż koniec swojej parceli. Biuro meteorologiczne zaczęło klasyfikować dustery pod kątem ograniczenia widoczności. Najgorsze były te, podczas których można było widzieć najdalej na pół kilometra.

Suchą szosą Sasza szedł, aż zdechł

W 1932 roku odnotowano czternaście takich oślepiających zamieci. Największa nadeszła w kwietniu i przeraziła dzieci w szkole, w której uczyła Hazel. Niebo pociemniało jak podczas zaćmienia Słońca, a potem rozległ się huk podobny do wystrzału z pistoletu, szyby w oknach się roztrzaskały, a do środka wtargnął pył, który pokrył ławki, podłogę i twarze. Po minucie wszystko ustało, pozostały tylko odłamki szkła na podłodze i twarde drobinki ziemi uniesione z pól zaoranych ledwie przed kilkoma laty pod siew pszenicy.

Część dzieci nie mogła przestać płakać. Wróciły do domów z zapłakanymi, brudnymi od pyłu twarzami i powiedziały rodzicom, że szkoła właśnie eksplodowała. Po tym wydarzeniu niektórzy rodzice zostawili dzieci w domu. Nauka w szkole okazała się zbyt niebezpieczna.

Teraz burze pyłowe nie były już osobliwością, lecz stałym zagrożeniem; ziemia przeistoczyła się w żywą złowrogą siłę. Skoro porwana przez wiatr ziemia potrafi wybić szyby w oknach i oślepić bydło, to co będzie dalej? Dzieci kaszlały, nie mogąc w nocy spać, kaszlały, aż bolały je płuca. Tę ziemię trapiło coś poważnego, ale nikt nie miał doświadczenia pozwalającego stwierdzić, co to może być.

Bill Baker, doradca do spraw rolnictwa z Boise City, był wielbicielem historii, a żyjąc na odległym krańcu Ziemi Niczyjej, miał okazję zetknąć się z wieloma ciekawymi znaleziskami. W jednym z zakątków hrabstwa Cimarron natrafił na jaskinię, w której po dokładnym jej zbadaniu odkryto idealnie zachowaną mumię dziecka. Mumia miała dziewięćdziesiąt sześć centymetrów długości, szeroką twarz i czoło oraz długie do ramion włosy. Przy dziecku znaleziono kolby kukurydzy, woreczek z nasionami dyni oraz niewielki sznurek upleciony z włókien juki. Archeolodzy, którzy dokończyli wykopaliska, orzekli, że chłopiec pochodził z kultury wyplataczy koszy, zamieszkującej te tereny ponad dwa tysiące lat temu.

Dla Billa Bakera oznaczało to, że ludzie na Ziemi Niczyjej zajmowali się rolnictwem na długo przed tym, jak przybyli ze Wschodu osadnicy zasiali tu pierwsze rośliny. Baker przejął mumię na własność i wystawił ją w szklanej gablocie w gmachu sądu w Boise City. Nieduży chłopiec z kępką włosów, który wyglądał, jakby ssał swój kciuk, stał się wielką atrakcją w mieście wzniesionym na kolejowym oszustwie.

Według Bakera, który usiłował zrozumieć stanowiącą zagrożenie dla ludzi ziemię, ta mumia skrywała liczne sekrety. Ziemia Niczyja, jak się okazało, wcale nie była pustą równiną. W tej przeklętej krainie mieszkali kiedyś ludzie, i to jeszcze w czasach Chrystusa lub nawet wcześniej. Tymczasem teraz znajdowali się w Boise City, od którego założenia minęło zaledwie jedno pokolenie, i wszystko wokół pogrążało się w jakimś koszmarze, miasto rozpadało się od środka, a ziemia stanowiła śmiertelne niebezpieczeństwo.

Susza w kranie i w głowach rządzących

Lud, z którego pochodził chłopiec z jaskini, znalazł jakiś sposób na to, żeby tu żyć. Drobne kolby kukurydzy, narzędzia – te znaleziska nie dawały Bakerowi spokoju. Wiedział też, że nie zdoła znaleźć nikogo, kto potrafiłby mu udzielić odpowiedzi, nie ma żadnego ustnego świadectwa ani ogniwa łączącego czasy zmumifikowanego dziecka i desperację ludzi XX wieku. Indianie coś zapewne wiedzieli, ale zostali stąd wyparci, zanim zdążyli przekazać jakiekolwiek wskazówki na temat życia w tej krainie.

Wódz Siedzący Byk przewidział, że ziemia zemści się na białych, którzy przepędzili Indian z trawiastych równin. Widział nadchodzącą z nieba śmierć. Podczas suszy w latach trzydziestych jego siostrzeniec Jeden Byk próbował odwrócić przepowiednię wuja. Wysłał list z rezerwatu w Dakocie Południowej do profesora Stanleya Campbella z Uniwersytetu Oklahomy, prosząc go o zwrot wotawe, lekarskiego woreczka Siuksów zawierającego ludzkie włosy, kamienie, suszone jedzenie i inne artefakty. Prawowici właściciele wotawe mogliby bowiem wpłynąć na pogodę, jak tłumaczył Jeden Byk.

Istniała jeszcze jedna grupa ludzi, którzy mogli znać odpowiedzi na nurtujące Bakera pytania. Meksykanie, podobnie do Indian, w dużej mierze pozostawali niewidoczni. Mieli jednak swoje miejsce w historii tej krainy, a już na pewno zapisali się w niej bardziej niż którykolwiek z mieszkańców Boise City.

Juan Cruz Lujan i jego brat Francisco mieli na północy w dolinie Carrumpa ranczo, na którym hodowali owce – był to najstarszy dom w całym hrabstwie Cimarron. Lujan urodził się w Meksyku w 1858 roku, jako mały chłopiec uciekł z domu i został poganiaczem wołów. Podróżował wzdłuż Szlaku Santa Fe i jego odnogi Cimarron, wiodącej prosto przez środek Oklahoma Panhandle. Pamiętał jeszcze Komanczów, Kiowa, nieprzeliczone ilości cietrzewi preriowych, antylop widłorogich, wielkie stada bizonów i morze traw, czyli znajdujące się jeszcze w nietkniętym stanie dziewicze Wysokie Równiny.

Żył w tym miejscu, hołubił je, związał z nim przyszłość swojej rodziny i dziękował za nie Bogu. Razem z bratem wypasał owce na Ziemi Niczyjej i założył ranczo, zanim jeszcze pojawili się tu hodowcy bydła. Obok źródła strumienia zbudowali kamienny dom. Zwierzęta Lujana były tłuste, wełniste, nie sprawiały wielu kłopotów i nie potrzebowały wiele uwagi, ale też wypasały się w miejscu wymarzonym do hodowli owiec. Don Juan zakochał się w córce bogacza, señoricie Virginii Valdez z hrabstwa Baca, której rodzina pędziła owce po całym Nowym Meksyku. Ślubu udzielił im jezuicki ksiądz, który nakłonił ich do wybudowania kaplicy na ranczu na Ziemi Niczyjej.

Burza pyłowa w Teksasie. Fot. Wikimedia Commons, CC0

Ranczo stało się ośrodkiem skupiającym katolików i Meksykanów w hrabstwie Cimarron. Dzieci odbierały tam domową edukację, uczyły się, jak prowadzić spędy owiec i przewidywać pogodę na podstawie obserwacji nieba. Virginia Lujan miała dziewięcioro dzieci, ale pięcioro zmarło przy porodzie lub niedługo po nim. Pracujący na ranczu robotnicy mieli własne rodziny i na początku Wielkiego Kryzysu ranczo Lujanów stanowiło sporą trzypokoleniową wspólnotę. Jeden z pomagających na nim robotników, José Garza, urodził się w ciasnej szopie nad brzegiem Carrumpa Creek. Od małego kochał konie, a poza tym wypasał owce, ujeżdżał mustangi i jak wszyscy wokół modlił się, żeby mająca gromadkę córek señora Lujan urodziła w końcu chłopca. Lujanowie traktowali Garzę jak syna.

Piekło przenosi się na Ziemię

Kiedy Bill Baker, spec od rolnictwa z Boise City, zobaczył w mieście don Juana Lujana i jego kowboja Joego Garzę, zaczął ich wypytywać o dawne czasy. Czy kiedykolwiek było tu tak sucho? Czy upały trwały tu kiedyś tak długo, czy też nastąpiła zmiana klimatu? Czy zdarzało się wcześniej, żeby wiatr nawiewał takie ilości pyłu? Czy niebo bywało tak niespokojne? Czy rosło tu kiedyś mniej trawy? A rzeka Cimarron była tak wyschnięta? Czy w Górach Skalistych leżało kiedyś mniej śniegu? I jak w ogóle dawniej radzili tu sobie ludzie?

Lujan był typem gawędziarza, ale jego czoło coraz bardziej się marszczyło, a twarz smutniała, im dłużej opowiadał o tym, co się stało z najlepszymi pod słońcem pastwiskami dla owiec. Z trudem przychodziło mu ukryć gniew. Nie mógł znieść tego, co osadnicy zrobili z trawiastymi równinami. Pamiętał jeszcze tętent kopyt tysięcy bizonów w miejscu, w którym teraz stało sparaliżowane strachem Boise City. Pamiętał, jak trawa bizonia porastała każdy skrawek ziemi, która teraz leżała zniszczona i jałowa. Psiakrew, pewnie, że dawniej zdarzały się susze. Lujan przywołał z pamięci lata 1889–1890, 1893–1894 i rok 1895, kiedy to spadło ledwie sto siedemdziesiąt siedem milimetrów deszczu, a potem jeszcze okres 1910–1912. Susze były tu nieodłączną częścią życia.

Ale nawet w suchych latach wszędzie wciąż rosła trawa i mocno tkwiła korzeniami w ziemi. A teraz zniknęła, wyrwana przez pługi i porzucona na pastwę wiatru. Owce Lujana nie miały gdzie się paść. Ocean traw zmarniał do zaledwie kilku wysepek pośród brązowej pustyni. A jeśli chodzi o pył, to zabijał właśnie ukochaną Lujana, jego żonę Virginię. Doskwierał jej ten sam kaszel, który rozbrzmiewał w każdej ziemiance, w każdej krytej papą chacie, w glinianych ścianach każdej hacjendy. Podobnie było z ojcem Joego Garzy, Pablem. Oboje cierpieli na napady kaszlu oskrzelowego, wypluwając z siebie drobinki pyłu z Ziemi Niczyjej.

I chociaż Lujan mieszkał w Oklahoma Panhandle dłużej niż jakikolwiek inny Amerykanin, zarówno on, jak i jego pomocnicy na ranczu obawiali się deportacji. Lujan był wprawdzie Amerykaninem, ale niektórzy w Boise City podejrzewali, że jego ranczo stanowi schronienie dla Meksykanów odbierających pracę Amerykanom. W 1930 roku w Stanach Zjednoczonych żyło około półtora miliona Latynosów, w większości meksykańskiego pochodzenia. Na Równiny Południowe przyciągały ich plantacje buraków cukrowych w południowo-wschodnim Kolorado i Kansas, a także plantacje bawełny w Teksasie. W pierwszych latach Wielkiego Kryzysu miasta pozbywały się Latynosów i deportowały ich z kraju. Los Angeles wydało 77 tysięcy dolarów na wysłanie do Meksyku 6024 imigrantów.

Lujan znał na swoim ranczu każdego i wszystkich traktował jak rodzinę. Nikt stąd nie zostanie wyrzucony siłą, zapewniał swoich ludzi. Większość z nich urodziła się już na amerykańskiej ziemi. Ojciec Joego Garzy pochodził z San Antonio w Teksasie – ze „starego Meksyku”, jak zwykł mawiać. Większym zmartwieniem dla Lujana było to, czy wobec braku trawy zdoła uratować ranczo.

O ile pierwsze dustery stanowiły zagadkę dla farmerów i meteorologów, o tyle pewien człowiek, który spędził swoje życie na badaniu ziemi, sądził, że zna przyczyny ich wystąpienia. Hugh Hammond Bennett objechał całe Wysokie Równiny, gdy tylko wiatr zaczął rozdmuchiwać ziemię, i on również nie widział nigdy niczego podobnego do czarnych zamieci. Ale dla tego niezwykle elokwentnego specjalisty od gleby, mężczyzny o obwisłych ramionach i wielkich uszach, diagnoza wydawała się oczywista. To nie była wina pogody, aczkolwiek nieustępująca susza z pewnością nie poprawiała sytuacji. Zdaniem Bennetta gwałtowna erozja została spowodowana przez człowieka. Jak to możliwe, że w innych częściach świata ludzie od stuleci uprawiają to samo pole, a gleba na nim nie niszczeje, tymczasem Amerykanie są tu od zaledwie pokolenia, a ziemia już straciła swe najbardziej życiodajne warstwy?

Burza pyłowa zbliża się do miasteczka Spearman w północnym Teksasie. Fot. Wikimedia Commons, CC0

„Z perspektywy wszystkich stuleci w dziejach świata my, Amerykanie, ze wszystkich ludzkich ras, zarówno barbarzyńskich, jak i cywilizowanych, jesteśmy największymi niszczycielami ziemi” – oznajmił Bennett podczas przemówienia wygłoszonego na początku burz pyłowych. Uważał, że dzieje się coś „złowieszczego”, co jest objawem „naszej niebywałej ignorancji”.

Hugh Bennett był synem ziemi, dorastał na tysiącdwustuakrowej plantacji w Karolinie Północnej, na której uprawiano bawełnę jeszcze przed wojną secesyjną. W rodzinie Bennettów, która miała mieszane szkocko-irlandzkie i angielskie korzenie, było w sumie dziewięcioro dzieci. Jako chłopiec Hugh jeździł do szkoły na mule, używając worka z nawozem zamiast siodła. Codziennie pomagał ojcu w rodzinnym majątku leżącym na stromym terenie na wschód od Pasma Błękitnego w Appalachach. Od wczesnych lat uczył się, że ziemia nie zostanie zmyta, jeśli tylko będzie ukształtowana tarasowo. Ojciec wpoił mu ponadto, że ziemia na ich farmie nie jest tylko podłożem, w którym można zasadzić rośliny, ale też żywym organizmem.

Drzewa giną przez ekstremalne warunki klimatyczne [fragment książki „Koniec lodu”]

Zainteresowanie skomplikowanym systemem gleby zawiodło go na Uniwersytet Karoliny Północnej i na studia doktoranckie, na których zajmował się stosunkiem różnych społeczeństw do ziemi. Po ukończeniu studiów wszedł w skład rządowego zespołu, który miał przeprowadzić pierwsze szeroko zakrojone badania stanu amerykańskich gleb. „Duży” Hugh, jak go nazywano, odkąd był nastolatkiem, wyruszył zatem w trasę, nocował pod gołym niebem obok samochodu i gromadził próbki gleby z każdego stanu. Dzięki bliskiej bezpośredniej obserwacji wiedział zapewne więcej na temat skorupy ziemskiej na terenie Stanów Zjednoczonych niż jakikolwiek człowiek żyjący na początku XX stulecia. Wyjechał też za granicę, gdzie poznawał stosowane przez dawne cywilizacje metody pozwalające uprawiać ziemię przez tysiące lat bez doprowadzenia jej do erozji.

W ostatnich latach pszenicznej koniunktury Bennett z coraz większą frustracją przyglądał się temu, jak rząd zdawał się zachęcać farmerów do coraz większej eksploatacji ziemi. Oskarżył wprost swego dawnego pracodawcę, czyli Departament Rolnictwa, o to, że wprowadza ludzi w błąd. Farmerzy z Wielkich Równin postępują wbrew naturze, grzmiał podczas przemówień wygłaszanych w całym kraju, sami proszą się o kłopoty. Już pod koniec lat dwudziestych, zanim ktokolwiek zaczął bić na alarm, Bennett ostrzegał, że farmerzy posiali ziarna katastrofy na ogromną skalę. Rząd jednak w dalszym ciągu przekonywał za pośrednictwem oficjalnych biuletynów, że gleba stanowi jedyne „bogactwo naturalne, którego nie sposób wyczerpać”. Dla Bennetta był to przejaw niebywałej arogancji.

„Nie zdawałem sobie sprawy, że w jednym krótkim zdaniu można zawrzeć tyle kosztownych dla nas wszystkich kłamstw” – stwierdził.

Kiedy rolnicy głodują

czytaj także

Kiedy rolnicy głodują

Hilal Elver, Melissa Shapiro

Bennett zacytował raport naukowy, w którym stwierdzono, że Oklahoma straciła czterysta czterdzieści milionów ton wierzchniej warstwy gleby, a także przywołał wyniki przeprowadzonego w Teksasie badania, według którego szesnaście i pół miliona akrów ziemi zamieniło się na skutek erozji w cienką powłokę. Teraz zaś, gdy ludzie opuszczali rozwiewaną wiatrem ziemię, zdaniem Bennetta zachowywali się tak, jakby uciekali z miejsca wypadku, aby uniknąć wszelkiej odpowiedzialności. To, co robili ludzie, nie tylko było zbrodnią na samej przyrodzie, ale też miało ostatecznie doprowadzić do klęski głodu w całym kraju. Ziemia bowiem ulegnie wyjałowieniu, a społeczeństwo nie będzie mogło się wyżywić.

Amerykanie stali się straszliwą siłą geologiczną zmieniającą oblicze ziemi w większym stopniu niż „połączone efekty aktywności wulkanów, trzęsień ziemi, fal pływowych, tornad i wszystkich prac ziemnych, jakie ludzkość prowadziła od zarania dziejów”.

*

Fragment książki Timothy’ego Egana Brudne lata trzydzieste. Opowieści o wielkich burzach pyłowych, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne. Przekład: Mariusz Gądek. Tytuł od redakcji.

**

Timothy Egan (1954) – amerykański pisarz, dziennikarz i felietonista „New York Timesa”. Absolwent Uniwersytetu Waszyngtońskiego. Autor m.in. książek The Good RainThe Big Burn: Teddy Roosevelt and the Fire that Saved America. Za Brudne lata trzydzieste odebrał Amerykańską Nagrodę Książkową oraz Nagrodę Stanu Waszyngton, a książka stała się również główną inspiracją dla Kena Burnsa przy tworzeniu serialu The Dust Bowl. Timothy Egan jest także laureatem Nagrody Pulitzera – otrzymał ją wraz z grupą dziennikarzy za cykl reporterski How Race Is Lived in America. Mieszka w Seattle.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij