Teatr

Świątynia Różowego Jednorożca

Malina Malikowska recenzja

Pytanie może i naiwne, ale warto je postawić – czy świat nie byłby piękniejszy, gdyby ludzie częściej medytowali, a ci, którzy cipki nie mają, pomyśleli czasem, jak to jest ją mieć? Krzysztof Juruś ogląda „Serotoninę” w reżyserii Pawła Miśkiewicza i „Malinę” Marty Malikowskiej.

Paweł Miśkiewicz jest czołowym polskim reżyserem (nie tylko dlatego, że stoi na czele Gildii Polskich Reżyserów i Reżyserek Teatralnych). Lubiany, doceniany, nagradzany – a jednak z jakiegoś powodu trudno myśleć o nim z autentyczną ekscytacją. Niby nieustannie w głównym nurcie, a jednak niewytłumaczalnie pozostaje nieco z boku. Najwierniejszy ze wszystkich uczniów Krystiana Lupy, Miśkiewicz nie ma w sobie ani krzty artystowskiego przegięcia ani zadęcia. W przeciwieństwie do swoich reżyserskich rówieśników – Warlikowskiego czy Jarzyny – nie stworzył własnej legendy, „fandomu”, marki czy aktorskiego dworu, choć teatry, którymi niegdyś kierował – wrocławski Polski oraz warszawski Dramatyczny – cechował bardzo wysoki poziom artystyczny (złośliwi dodadzą: i niska frekwencja).

W moich oczach jego największym wyczynem nie jest jednak udana kariera teatralna, ale pewien występ telewizyjny. Gdy Marek Mikos rozpoczynał swoją kadencję w Starym Teatrze, w studiu TVP Kultura posadzono go naprzeciwko Jacka Wakara, krytyka z radiowej Dwójki i Onetu, oraz właśnie Miśkiewicza. Aż żal było patrzeć, jak Wakar, nienależący wcale do bezkrytycznych wyznawców Jana Klaty, którego Mikos zastąpił na stanowisku dyrektora, bezlitośnie dokonywał czegoś, co w rozpolitykowanych internetach nazywa się mocnym masakrowaniem. Natomiast Miśkiewicz niszczył Mikosa swoim spokojem i nienachalnym uśmiechem. Nowy dyrektor (który przecież kilka miesięcy wcześniej pokonał go w ministerialnym konkursie) nerwowo przytakiwał, płaszczył się przed reżyserem i podlizywał mu żałośnie.

W Krakowie już jebło

czytaj także

W Krakowie już jebło

Maciej Stroiński

Koniec końców ta taktyka się opłaciła – gdy w następnym sezonie Mikos przekazał część swojej władzy Radzie Artystycznej, Miśkiewicz usankcjonował ten dyrektorski rozejm, wystawiając w NST Podróże Guliwera.

Co ciekawe, jako jedyny reżyser w ciągu ostatnich kilku lat pracował (i to po dwa razy) zarówno w Starym, jak i w Narodowym – na ministerialnych scenach, gdzie symbolicznie osadzona była jeszcze nie tak dawno polityczno-stylistyczna równowaga polskiego teatru. W krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych prowadzi zajęcia i dla aktorów, i dla reżyserów – sam będąc absolwentem obydwu kierunków. Innymi słowy – od dobrych kilku lat prawie każdy absolwent krakowskiej szkoły wychodzi spod skrzydeł „Miśka”.

Nie znam Pawła Miśkiewicza osobiście, ale odkąd tylko kojarzę go jako artystę, wydaje mi się przeciwieństwem zgorzkniałego Michela Houellebecqa. Dlatego z pewnym zdziwieniem przyjąłem do wiadomości zapowiedź premiery według najnowszej powieści tegoż. Z drugiej strony – twórcy charakterologicznie podobni do autora Serotoniny z definicji są zbyt zaabsorbowani sobą, by zająć się twórczością zdolniejszego kolegi, więc pewnie dlatego wystawianie jego prozy na scenie spada na barki osób skrajnie od niego odmiennych. W polskim teatrze zajmowały się tym dotychczas raczej młode reżyserki – Magda Szpecht pokazała Możliwość wyspy, Ewelina Marciniak – Mapę i terytorium (za adaptację odpowiadali odpowiednio Michał Buszewicz i Jan Czapliński).

Impotencja

czytaj także

W przypadku Serotoniny dziewczyńską przeciwwagą dla starczej, toksycznej męskości Houellebecqa jest dramaturżka Joanna Bednarczyk, od kilku sezonów stale współpracująca z Miśkiewiczem. A wobec jego – proszę mi wybaczyć – reżyserskiej kapitulacji, nie wykluczam, że na ostateczny kształt spektaklu miała w tym przypadku wyjątkowo duży wpływ. Bo to na inteligentnie poszatkowanym tekście i świetnym aktorstwie, a nie na wizji reżysera, opiera się teatralna Serotonina.

Spektakl zaczyna się wyśmienicie. Siedzący przy fortepianie Roman Gancarczyk wygłasza książkową tyradę na temat bezdusznego zakazu palenia szerzącego się po hotelach. Aktor delektuje się słowami i papierosowym dymem, a widzowie – jego głosem. Zupełnie odmiennym niż mój wyobrażony głos narratora Serotoniny – parę dni wcześniej czytałem ten sam fragment bez żadnych emocji, w teatrze zaś co chwilę wybuchałem śmiechem. Gancarczyk mistrzowsko pokpiwa sobie z depresyjnego tonu i malkontenctwa alter ego Houellebecqa, niby w średnim wieku, ale niemożliwie zdziadziałego.

Chwilę później na scenie pojawia się Halina Rasiakówna, jako Claire, dawna miłość bohatera, już nie najmłodsza aktorka. Rasiakówna, również nie najmłodsza aktorka, trochę wyśmiewa swój własny wiek, trochę przechwala się swym talentem i, między wierszami, powodzeniem – jej kariera potoczyła się znacznie lepiej niż kariera jej scenicznej postaci. Żarty to może niezbyt ambitne, ale to bez znaczenia – ważne, że (choć przez pewien czas) śmieszą.

Oprócz Gancarczyka w Claude’a-Flaurenta wciela się również ponad dekadę młodszy Marcin Czarnik (którego rolą w Długu Klaty nie tak dawno się zachwycałem). Podwojenie czy też rozdwojenie głównego bohatera nie jest oczywiście żadną nowością, ale w Serotoninie przebiega wyjątkowo interesująco. Nie jest to toporny podział postaci na wersje starszą i młodszą. Upraszczając – Gancarczyk jest przede wszystkim Claude’em-Flaurentem refleksyjnym i sentymentalnym, wspomnieniowym, Czarnik raczej Claude’em-Flaurentem twardo stąpającym po ziemi, hic et nunc.

Aktor się obnaża. Ekonomicznie

Na początku Serotoniny główny bohater postanawia porzucić swoją dziewczynę – młodziutką Japonkę – i z dnia na dzień zniknąć bez śladu. Sonia Roszczuk, wysoka, niemal białowłosa aktorka o bardzo charakterystycznych rysach twarzy, pozornie nie mogłaby bardziej nie pasować do roli Yuzu, a jednak w paradoksalny sposób jest obsadzona perfekcyjnie. Dałoby się zresztą wymieniać nazwiska kolejnych pojawiających się na scenie aktorów i aktorek, z których kilkoro należy do moich absolutnych ulubieńców, i zachwycać się ich talentem, ale właśnie na tym polega problem z Serotoniną. Wszyscy po kolei grają tu świetnie, ale jakby między sobą, nie ze sobą – we wszystkim brakuje kierunku, brakuje spójności.

Oczywiście można doszukiwać się w tym stylu metafory samotności człowieka w depresji czy szerzej, człowieka w dwudziestym pierwszym wieku – ale co z tego, skoro momentami trudno go znieść. Pewnie, niekiedy na widowni słychać śmiech – z autoironicznych monologów pogrążonego w depresji narratora najgłośniej śmieją się pewnie ci należący do wielkiej, anonimowej wspólnoty SSRI – ale podejrzewam, że twórcy mieli ambitniejsze zamiary. Bo niestety, zanim najtrafniej uwypuklą to, co u Houellebecqa najgorsze (nieznośne uprzedmiotowienie kobiet) i najlepsze (jego defetystyczny profetyzm) – spektakl przestaje angażować.

Szkoda, bo rewelacyjnych intuicji Miśkiewiczowi i Bednarczyk nie brakuje. Bardzo spodobał mi się pomysł, by ucieleśnione wspomnienia kobiet miały szansę się skonfrontować i wymienić między sobą własnymi wspomnieniami. Zwłaszcza sceniczna interpretacja postaci Camille (Dominika Biernat) dobitnie pokazuje, jak niestrawne i absurdalne są wynurzenia Houellebecqa, gdy pisze o miłości i rozstaniach, o seksie i impotencji – niezależnie od tego, jak trafne diagnozy francuskiego społeczeństwa i unijnej polityki rolnej temu towarzyszą.

Panie Houellebecq! [list do mizogina]

czytaj także

Niestety, kilka fenomenalnych momentów nie wynagrodzi niemal trzech godzin usypiającej monotonii – z niedługiej książki powstał dłużący się spektakl, a właściwie ironicznie zremiksowany audiobook z nienachalną sceniczną ilustracją. A gdy audiobooka słucha się późnym wieczorem, w ciemności, siedząc w miękkim fotelu, nietrudno zgubić wątek i pogrążyć się w drzemce.

***

Pobudka!

Zupełnie inaczej zasypiało mi się na Malinie. Przeniesiony z Instytutu Teatralnego projekt Marty Malikowskiej, inspirowany postacią pierwszej polskiej nauczycielki jogi, jest dokładnie tym, czego szukam w teatrze – przyjemną niespodzianką. Jeśli przy wejściu na salę ktoś prosi mnie o zdjęcie butów, moja ciekawość i entuzjazm gwałtownie rosną. Nie zawiodłem się – gdyby tylko się dało, kupiłbym na Malinę karnet.

Marta Malikowska reprezentuje teatr, do którego – i estetycznie, i ideologicznie – jest mi najbliżej. Feministyczny, demokratyczny, zaangażowany. Nieco ironiczny i świadomy ekonomicznie. „Reprezentuje” to zresztą mało powiedziane – jest jedną z jego aktorskich ikon. To na jej ciele można było zapisać swoje zarobki w trakcie Kantor Downtown. To jej charakterystyczny głos wydobywał się z głośników w Mikro-dziadach Anny Smolar. Tylko głos, bo na samym spektaklu jej zabrakło – musiała zarabiać pieniądze gdzie indziej.

Sztywniutko? Raczej ładniutko

Ostatnio Malikowska angażuje się też mocno w działania pozateatralne – obok Jana Frycza znalazła się w obsadzie serialu Ślepnąc od świateł, która dała popis aktorski, a kilka miesięcy temu w duecie z Wojtkiem Brożkiem wydała płytę Nasza miłość.


Przyznam, że choć rzadko zachwycam się reklamami, sponsorskie klipy mbanku z Nowych Horyzontów bardzo przypadły mi do gustu – zwłaszcza ten z Malikowską jako Gwyneth Paltrow w Andersonowskim stylu.

Malina również jest wyjątkowa na tle jej wcześniejszych dokonań – nie tylko w niej zagrała, ale także ją wyreżyserowała (choć na stronie internetowej teatru, zgodnie z ideą artystycznej solidarności, wypisane są jednym ciągiem wszystkie twórczynie, niezależnie od funkcji). Projekt wziął się z dwóch pasji Malikowskiej – jogi i muzyki tradycyjnej. Za tę drugą odpowiada w spektaklu grająca na tubie Maniucha Bikont. Polecam twórczość tej fenomenalnej artystki każdemu, kto jeszcze jej nie zna.

Widzowie – jak już wspominałem, pozbawieni butów – gromadzą się wokół sceny wyłożonej setkami niewielkich gąbek o rozmaitych kształtach. Siedzące na nich Malikowska razem z Karoliną Kraczkowską mają na sobie jedynie różowe leginsy i długie białe brody. Skubią je niczym Pai Mei z Kill Billa. Nie wiem, czy inspirowały się akurat tą postacią, ale mnie to skojarzenie nasunęło się momentalnie – najpierw wizualnie, potem ideologicznie. Tarantinowski mistrz uosabia sojusz zachodniego i dalekowschodniego patriarchatu – brutalnego, mistycznego, nieznoszącego sprzeciwu. A przecież – jak męska dominacja pod każdą szerokością geograficzną – im bardziej przed krytyką się wzbrania, tym bardziej na nią zasługuje. W kontraście pomiędzy bezczelnie nagimi kobiecymi piersiami a długą brodą starego mistrza najwyraźniej zawarto przesłanie spektaklu.

Nie tylko Tarantino męczy kobiety

Jest w Malinie jeszcze jeden kluczowy kontrast. Na samym początku Malikowska i Kraczkowska uśmiechają się do widzów i empatycznie wypytują: „Jak się czujesz?”. Bardziej śmiali odpowiadają, że dobrze, że super, że są szczęśliwi, więc performerki drążą: „A politycznie?”. Tu zaczynają się wahania i nerwowe śmiechy – Malikowska szuka balansu pomiędzy dobrym samopoczuciem prywatnym a zmęczeniem polityką.

Jej receptą na zmęczenie nie jest jednak zapomnienie o świecie, a mocniejsze zaangażowanie – joga pokazywana w Malinie to joga wyjątkowo polityczna. Asanom nadawane są nowe znaczenia (a czasem i nowe nazwy) – strategii przetrwania i walki z patriarchatem, spokojnej, nieagresywnej, ale zdecydowanej i słusznej. Słyszymy też „mantrę na niewstyd” – litanię kobiecych „grzechów”, za które, wbrew zawstydzającej seksistowskiej narracji, artystki nie zamierzają nikogo przepraszać.

Asanom nadawane są nowe znaczenia (a czasem i nowe nazwy) – strategii przetrwania i walki z patriarchatem, spokojnej, nieagresywnej, ale zdecydowanej i słusznej.

W finale Malikowska i Kraczkowska zapraszają widzów, by razem z nimi położyli się na gąbkach w pozycji, która – choć przypominać może śavasanę – nazywa się cipkowaniem. W tej wspólnotowej widzowskiej medytacji każdy i każda ma się skupić na swojej cipce – a jeśli jej nie ma, może sobie ją wyobrazić. Pytanie może i naiwne, ale warto je postawić: czy świat nie byłby piękniejszy, gdyby ludzie częściej medytowali, a ci, którzy cipki nie mają, pomyśleli czasem, jak to jest ją mieć?

Godzinna sesja z Malikowską pozwala się zrelaksować i zebrać siły, jednak bez zapominania, co czeka nas poza murami teatru (czy też Świątyni Różowego Jednorożca, który, co prawda, jest niewidzialny, ale na pewno różowy, jak przekonują performerki). A jeśli ktoś pyta, czy podobnych wrażeń nie da nam najzwyklejsza praktyka w szkole jogi, feministyczne seminarium czy manifestacja, odpowiadam: raczej nie jednocześnie i na pewno nie w takim stylu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij